10/01/17

Mroczne

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Drża­ły jej ręce i czu­ła wewnętrz­ne zim­no. W lustrze zoba­czy­ła pod­krą­żo­ne oczy, roz­ma­za­ny maki­jaż. A może wyjść, prze­szło jej przez myśl, nie dam rady, nie chcę zno­wu zaczy­nać kolej­nej tera­pii. Z poprzed­nich ucie­kła po paru sesjach. Zamknę­ła drzwi na klucz i już nie wró­ci­ła. Teraz wciąż ma przed ocza­mi szkla­ny zamek, któ­re­go ścia­ny zapa­da­ją się do środ­ka. Taki model prze­strzen­ny, któ­ry wklęsł i roz­bił się na drob­ne. Ona powin­na umieć go skle­ić, ale nie umie. Ten obraz prze­śla­du­je ją od dłuż­sze­go cza­su, tak samo dłu­go, jak poran­ny płacz, smu­tek i pra­gnie­nie, aby znik­nąć. Nie umie już tego ogar­nąć. Nie­na­wi­dzi nie tyl­ko odbi­cia w lustrze, ale tak­że swo­ich myśli, spo­so­bu, w jaki patrzy na świat, tego, że nie radzi sobie jako mama i żona, że nie ma jej dla nich, że ucie­ka w pra­cę. Nie­na­wi­dzi też tego smut­ku, któ­ry w niej zamiesz­kał i zawład­nął wnę­trzem… Wcho­dzi do gabi­ne­tu. Cisza. Poważ­ne spoj­rze­nia. „Czy nie będzie pani prze­szka­dza­ło, jeśli będę noto­wał?” Nie, nie będzie. To nie może bar­dziej prze­szka­dzać, niż bycie sobą. Mówi o sobie, o tym, o tam­tym, o smut­ku, o zło­ści, o gnie­wie, o samot­no­ści w tłu­mie, o tym, że śnią jej się na prze­mian żmi­je i roba­ki… „Musi Pani pod­jąć decy­zję, czy chce roz­po­cząć tera­pię”. Nie wie, boi się. „Nie będzie od razu lepiej. Na począt­ku będzie pani cier­pieć. Może nawet bar­dziej, niż teraz”. Koniec sesji. „Dzię­ku­ję bar­dzo”. Wycho­dzi otu­ma­nio­na. Ner­wi­ca, obja­wy depre­sji. Nikt z zewnątrz w to nie wie­rzy. Prze­cież ona daje sobie radę ze wszyst­kim, nad wszyst­kim panu­je. Pozo­ry. Nikt nie wie, jak cięż­ko jest prze­łknąć łzy, któ­re sto­ją w gar­dle, gdy się mówi. Moż­na zagryźć je słod­ką cze­ko­la­dą, ale ta dzia­ła na krót­ko. Nie wie­dzą, jak trud­no ukryć wzrok z ocza­mi peł­ny­mi łez powstrzy­my­wa­nych siłą woli. Nie ma piguł­ki szczę­ścia. Przez moment wyda­wa­ło się jej, że jest szczę­śli­wa, a póź­niej przy­szło mrocz­ne i zabra­ło tę iskier­kę rado­ści. Mrocz­ne zamiesz­ka­ło w niej, cho­ciaż wca­le tego nie chcia­ła. Zatrza­snę­ła drzwi porad­ni. Pamię­ta­ła, że ma odło­żyć wszyst­ko na pół­kę, na razie, na czas świąt. Odło­ży­ła. Wyszła. Spoj­rza­ła na księ­życ. Wydał jej się jaśniej­szy i gwiazd było jak­by wię­cej. Pomy­śla­ła, że marzy o nowej. Marzy o tym, jak by to mia­ło być, gdy­by mogło­by być tak, jak jej się nie śni­ło. Widzi sie­bie, przed lustrem, uśmie­cha się. Ona tam – pięk­na, zgrab­na, nowa. Ona – nowa, świe­żo wyklu­ta. Na zie­mi kokon. Pod­no­si jed­ną dłoń do gło­wy – ona tam gła­dzi wło­sy. Pocią­ga szmin­ką usta – ona tam ma nie­zwy­kły wyraz twa­rzy. Spo­glą­da na jej oczy, błysz­czą, jaśnie­ją bla­skiem nowej. Ma atła­so­wą czer­wo­ną suk­nię. Nowa ma cudow­ny uśmiech. Na zie­mi kokon. Ciem­ny. Wło­cha­ty. Lep­ki. Mrocz­ne odpeł­zło. Tyl­ko we śnie. O czym dziś będzie­my roz­ma­wiać?… Przez łzy patrzy w oczy tera­peu­ty.