24/07/17

Na pocztówkach (1)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Jest lipiec 1994 roku, mamy – a przy­naj­mniej więk­szość z nas – po kil­ka­na­ście lat. Fina­łem trzy­ty­go­dnio­wej włó­czę­gi przez kawa­łek Biesz­cza­dów i cały pra­wie Beskid Niski – pie­szo, cza­sem sto­pem, czę­sto peka­esa­mi: roz­kle­ko­ta­ny­mi, śmier­dzą­cy­mi kurzem, chrzczo­nym pali­wem, potem i bru­dem nawbi­ja­nym na wiecz­ność w obi­cia sie­dzeń – musi, po pro­stu musi być Lac­ko­wa. Wycho­dzi­my z Wyso­wej, kosz­mar­ny upał leje się z nie­ba, przez pot zakle­ja­ją­cy oczy na kolej­nych stro­mi­znach jakoś nie zauwa­ża­my, że błę­kit­ne nie­bo gęst­nie­je w ołów, że lip­co­wy żar nabie­ra kon­sy­sten­cji powie­trza w inspek­cie. Na szczy­cie łapie nas wście­kła burza z wszyst­ki­mi atrak­cja­mi: ule­wą, wichrem, walą­cy­mi w pęcz­kach bły­ska­wi­ca­mi, wresz­cie – gru­bym gra­dem. Gów­nia­rze jeste­śmy, mało kto ma cokol­wiek sen­sow­ne­go od desz­czu – ścią­ga­my więc koszul­ki, upy­cha­my je gdzie bądź, by zamo­kły jak naj­mniej. I to wła­śnie zapa­mię­tam naj­moc­niej – ból gołych ple­ców sie­czo­nych lodo­wy­mi oto­cza­ka­mi… Bar­dziej ześli­zgu­je­my się, niż scho­dzi­my jedy­ną wąską ścież­ką, zamie­nio­ną w błot­ny potok – naj­pierw do ruin cer­kwi w Bie­licz­nej, potem przez Izby na powrót do Wyso­wej. Gdy wcho­dzi­my na obiad do jed­nej takiej – jak na tam­te cza­sy – wca­le eks­klu­zyw­nej restau­ra­cji, wyglą­da­my strasz­nie, jak wata­ha pła­net­ni­ków: wymię­ci, nie­do­su­sze­ni, pokry­ci bło­tem i igli­wiem ocho­czo oble­pia­ją­cym nasze i tak już solid­nie poro­śnię­te wie­lo­dnio­wym bru­dem, kil­ku­na­sto­let­nie cia­ła. Kel­ner – w obo­wiąz­ko­wych bia­łych skar­pe­tach do czar­nych pół­bu­tów – obsłu­gu­je nas z wyraź­ną odra­zą, ale obsłu­gu­je, bo musi; rodzi­na przy sto­li­ku obok nic nie musi, więc osten­ta­cyj­nie opusz­cza lokal, marsz­cząc się od nasze­go rado­sne­go smro­du…

 …z któ­re­go tak daw­no już wywie­trza­łem i chcia­łem teraz napi­sać o jed­nym wier­szu śpie­wa­nym. I napi­szę – ale wyma­gać to będzie pew­ne­go uza­sad­nie­nia. Bo cho­dzi o utwór z krę­gu cze­goś, co w bra­ku lep­szej nazwy zwy­kło się okre­ślać mia­nem „pio­sen­ki tury­stycz­nej” – a ta nie cie­szy się opi­nią cze­goś poetyc­ko nazbyt wyma­ga­ją­ce­go. Czy słusz­nie? I tak, i nie… Tak – bo fak­tycz­nie, spo­ro tego wędrow­ni­cze­go śpie­wa­nia ope­ru­je bana­łem, kli­szą, spe­try­fi­ko­wa­ny­mi obra­za­mi i struk­tu­ra­mi. Nie – bo wszyst­ko to znaj­du­je swo­je uza­sad­nie­nie w czymś, co Mar­cin Skrzy­pek, jeden z muzy­ków Orkie­stry Świę­te­go Miko­ła­ja, nazwał w roz­mo­wie, któ­rą z nim przy pew­nej oka­zji usku­tecz­ni­łem, muzycz­ną eko­lo­gią. Eko­lo­gia – wia­do­mo: uczy, jakie związ­ki zacho­dzą mię­dzy czło­wie­kiem a śro­do­wi­skiem natu­ral­nym, a w wer­sji bar­dziej ofen­syw­nej słu­ży temu, by czło­wiek nauczył się na powrót te swo­je rela­cje z przy­ro­dą dostrze­gać, nazy­wać i odbu­do­wy­wać. Podob­nie jest z eko­lo­gią pew­ne­go śpie­wa­nia i muzy­ko­wa­nia – tego (jak szan­ty, folk, coun­try, pio­sen­ka tury­stycz­na wła­śnie) nie­sły­cha­nie moc­no zwią­za­ne­go z jakimś kon­kret­nym doświad­cze­niem: coś, co dla kogoś pozo­sta­ją­ce­go na zewnątrz owe­go doświad­cze­nia wyda­wać się będzie kiczem i gra­fo­ma­nią, dla uczest­ni­ków pew­nej doświad­cze­nio­wej for­ma­cji nabie­ra zna­cze­nia egzy­sten­cjal­ne­go śla­du sza­le­nie moc­nej rela­cji tek­stu i prze­ży­cia. „Zasmre­czy­ły się góry igli­wiem” – tak napi­sał w tek­ście jed­ne­go z naj­bar­dziej arche­ty­pal­nych son­gów tury­stycz­nych, „Pej­za­ży hara­sy­mo­wi­czow­skich”, Woj­ciech Belon; no prze­cież to strasz­ne jest, ten wywie­dzio­ny z ludo­wi­zny, mło­do­pol­skiej pro­we­nien­cji neo­lo­gizm „zasmre­czyć”, ta wspar­ta o kotur­no­wą kon­struk­cję celow­ni­ko­wą fra­za „góry igli­wiem”! A prze­cież dla kogoś, kto choć raz doświad­czył zachwy­ce­nia wido­kiem okry­wa­ją­cych gór­skie zbo­cza świer­ków, pieśń Belo­na na zawsze pozo­sta­nie aktu­ali­za­cją tam­te­go zachwy­tu, pono­wie­niem nie­by­wa­le waż­ne­go sen­su.

W imię tak wła­śnie poj­mo­wa­nej eko­lo­gii śpie­wa­nia nie mogłem zacząć mego tek­stu ina­czej niż od pamię­cio­wej pocz­tów­ki opi­su­ją­cej moje pierw­sze spo­tka­nie z Lac­ko­wą, naj­wyż­szym po pol­skiej stro­nie szczy­tem Beski­du Niskie­go. Nie mogłem, bo tam­to spo­tka­nie było też wej­ściem (doświad­cze­nio­wym, egzy­sten­cjal­nym – raz jesz­cze powtó­rzę) w poezję, w utrwa­lo­ny w wier­szu mit. „I scho­dzi­łem na zie­mię za kwestą/ przez skrzy­dlą­cą się bra­mę Lac­ko­wej” – raz jesz­cze Belon, raz jesz­cze „Pej­za­że hara­sy­mo­wi­czow­skie”; tyle­kroć wyśpie­wy­wa­ne, tyle­kroć łago­dzą­ce odmie­rza­ną fru­stra­cją sza­rych szkol­nych dni tęsk­no­tę za wol­no­ścią waka­cyj­ne­go włó­czę­go­stwa (choć było to łago­dze­nie nar­ko­tycz­ne: krót­ko­trwa­ła świe­tla­na ilu­zja, po któ­rej zosta­wał – gdy już wybrzmiał ostat­ni G‑dur – tyl­ko zwał), któ­re teraz wła­śnie, tam­te­go lip­co­we­go dnia, mia­ły się ziścić, ucie­le­śnić! Wej­ście na Lac­ko­wą mia­ło być tym wła­śnie: zamiesz­ka­niem w poezji, eko­lo­gicz­nym powro­tem w źró­dło­we bło­go­sła­wień­stwo sta­nu natu­ry, dotknię­ciem mitu.

Mit, no wła­śnie – i to mit podwo­jo­ny, potro­jo­ny nawet… Po pierw­sze: bo sam rytu­ał beskidz­kie­go włó­czy­kij­stwa ma w sobie wie­le z litur­gicz­ne­go zgo­ła pie­lę­gno­wa­nia pew­nych póz, gestów, zacho­wań, oby­cza­jów. Po dru­gie: bo poezja pio­sen­ki tury­stycz­nej ten wła­śnie mit sta­bi­li­zu­je, jest jego msza­łem i bre­wia­rzem. Po trze­cie – bo sko­ro Lac­ko­wa, to prze­cież Beskid Niski, ten dzi­ki, wylud­nio­ny, nazna­czo­ny, legen­do­wy, kolek­tyw­na nie­świa­do­mość wszyst­kie­go, co gór­skie… Zoba­czo­ny wte­dy, latem sprzed bez mała ćwierć­wie­cza, po raz pierw­szy, pozo­stał ze mną na zawsze – a co wię­cej, dziś, kie­dy w górach spę­dzam nie­po­mier­nie mniej cza­su niż ongiś, kry­sta­li­zu­je się on we mnie w naj­istot­niej­sze jądro doświad­cze­nia Beski­du. Dla­te­go będę teraz do Wie­ży Osob­nej słał pocz­tów­ki wła­śnie stam­tąd – a wszyst­kie one na odwro­cie będą mieć opo­wieść o jed­nym wier­szu śpie­wa­nym: wier­szu, jak sądzę, wybit­nym…

…tyle­kroć usły­sza­nym, nim nastał ten wyjąt­ko­wo obrzy­dli­wy wrze­sień 1997 roku, bodaj czwar­ty dzień nasze­go prze­mar­szu przez Niski. Z Mać­kiem nigdy się zbyt dobrze nie doga­dy­wa­li­śmy – w pierw­szej kla­sie kum­ple z jed­nej lice­al­nej ław­ki, potem (chy­ba wła­śnie od tam­te­go biesz­czadz­ko-beskidz­kie­go lip­ca sprzed czte­rech lat) poróż­ni­ło nas to, co zawsze dzie­li face­tów, czy­li zauro­cze­nie jed­ną pan­ną; jesz­cze potem doszły do tego jakieś inne nie­unik­nio­ne zadraż­nie­nia, no i jakoś tak poszło, że niby się lubi­my, ale w głę­bi ser­ca ja mam jego za roz­la­złe­go ego­istę, on mnie za nadę­te­go buca. Kie­dy więc zna­jo­mi zwie­dzie­li się, że ten pierw­szy sym­bo­licz­nie wol­ny wrze­sień, ten tuż przed roz­po­czę­ciem stu­diów, mamy zamiar po czę­ści spę­dzić we dwóch na przej­ściu od Komań­czy do Bani­cy, puka­li się w gło­wy: prze­cież wy się poza­bi­ja­cie… Nie poza­bi­ja­li­śmy się, choć bywa­ło, że cały­mi dnia­mi zamie­nia­li­śmy ze sobą może kil­ka zdań: nie z nie­chę­ci, ale dla­te­go, że mil­cze­niem udzie­la­ło nam się mono­ton­ne, bez­na­dziej­nie sza­re, desz­czo­we bez­lu­dzie beskidz­kich ście­żek, od dołu pod­szy­tych gęstą mgłą, nie­do­strze­gal­nie prze­pły­wa­ją­cą w zwa­ło­wi­ska niskich chmur – i w tym mil­cze­niu, w prze­ko­py­wa­niu się przez wil­cze doły pół­me­tro­we­go bło­ta zama­sko­wa­ne­go kożu­chem gni­ją­cych buko­wych liści, tęża­ło nasze coraz głęb­sze poro­zu­mie­nie, mil­cząc oczysz­cza­li­śmy się z naro­słych przez całe liceum, debil­nych nie­po­ro­zu­mień. A bez­lu­dzie było abso­lut­ne – Jezu, nigdy wcze­śniej ani póź­niej żad­ne góry, nawet Czar­no­ho­ra, Poło­ni­ny Hry­niaw­skie, nawet Mar­ma­ro­sze i Mehe­dinţi, naj­bar­dziej zadu­pia­ste nawie­dzo­ne prze­ze mnie kre­sy Kar­pat, tak bar­dzo nie przy­tło­czy­ły mnie swo­ją samot­no­ścią! Spa­li­śmy z Mać­kiem zawsze za dar­mo – a to w pod­mo­kłych krza­kach tuż obok pola biwa­ko­we­go w Jasie­lu, na któ­rym roz­ło­ży­ła się nie­moż­li­wie pija­na eki­pa czy­nią­cych nam nie­przy­stoj­ne pro­po­zy­cje drwa­li, a to w opusz­czo­nej bazie stu­denc­kiej w Rado­cy­nie, gdzie przed świ­tem obu­dzi­ły nas ryki jele­ni i pie­roń­skie zim­no, bo tra­wa przed namio­tem pokry­ta była pierw­szym gru­bym szro­nem. Ale tego czwar­te­go dnia zatrzy­mu­je­my się na nisz­cze­ją­cym cmen­ta­rzu w Gra­biu, by ochło­nąć po wra­że­niach ostat­nie­go noc­le­gu. Wleź­li­śmy do jakiejś dziw­nej budow­li w Cie­cha­ni – przez okno nie dość dobrze zasło­nię­te okien­ni­cą; spa­nie pod dachem to nie było byle co, prze­mo­cze­ni i zzięb­nię­ci byli­śmy nie­li­cho, więc choć w środ­ku pano­wał nie­mo­żeb­ny syf, to jed­nak dzia­ła­ją­cy żeliw­ny piec (spa­li­łem sobie na nim buty i przez resz­tę tego bure­go tygo­dnia musia­łem pod­wią­zy­wać pode­szwę kawał­kiem sznur­ka) i wiel­kie sty­ro­pia­no­we pły­ty, któ­re dało się pod­ście­lić pod kari­ma­ty, sta­no­wi­ły poku­sę nie do odpar­cia. No to idzie­my sobie następ­ne­go ran­ka w abso­lut­nie wystrza­ło­wych nastro­jach (co praw­da na dzień dobry pobłą­dzi­li­śmy szpet­nie, ale był to jeden z tych nie­licz­nych dni, kie­dy wyj­rza­ło sła­bo­wi­te i ble­dziuch­ne słoń­ce), aż tu na dziu­ra­wym asfal­cie zajeż­dża nam dro­gę moto­cykl Stra­ży Gra­nicz­nej i oka­zu­je się – bo choć urzę­do­we wypy­ty­wa­nie o to, gdzie spa­li­śmy, wzbu­dzi­ło naszą czuj­ność i coś tam pró­bo­wa­li­śmy naściem­niać, ale od sło­wa do sło­wa jakoś wyszło, co i jak – że mogą nam wle­pić paj­dę i za noc­leg w miej­scu nie­do­zwo­lo­nym, i za nie­le­gal­ny biwak w stre­fie nad­gra­nicz­nej, i za wła­ma­nie, i za naru­sze­nie regu­la­mi­nu Par­ku Naro­do­we­go, któ­re­go wła­sno­ścią była ta cho­ler­na cha­łu­pa. Funk­cjo­na­riusz był jed­nak swój chłop – i kie­dy po wyle­gi­ty­mo­wa­niu nas i spi­sa­niu uwie­rzył nam na sło­wo, że nie spie­prza­my z woja, puścił nas wol­no i nawet uprze­dził naj­bliż­szą sta­ni­cę SG, żeby już nas nie zatrzy­my­wa­li. Gdzie­kol­wiek teraz jesteś, czło­wie­ku, niech ci się darzy jak naj­le­piej. A zatem – sie­dzi­my teraz na kru­sze­ją­cym, zgię­tym pod cię­ża­rem mchu stop­niu pomni­ka bez­i­mien­nych boha­te­rów wiel­kiej woj­ny, opa­da­ją z nas emo­cje i snu­je­my (jakoś tak nas naszło) nie­we­so­łe pla­ny na przy­szłość: że już za chwi­lę trze­ba będzie prze­brnąć przez stu­dia, zna­leźć pra­cę, oże­nić się, mieć dzie­ci… I by uciec od tego nie­unik­nio­ne­go, zarzu­ca­my ple­ca­ki i odcho­dzi­my. Za chwi­lę osło­ni nas na powrót dobro­tli­wa sza­rość, któ­ra znów zasnu­ła pej­zaż…

 …pra­wie taka jak dziś, kie­dy zaczy­nam pisać o „Bal­la­dzie o świę­tym Miko­ła­ju” Andrze­ja Wierz­bic­kie­go – więc to moje pisa­nie to tro­chę nostal­gia, tro­chę repa­ra­cja. A sam Wierz­bic­ki – postać rów­nie nie­do­cie­czo­na co zni­kąd doni­kąd wio­dą­ce ścież­ki Niskie­go… Próż­no szu­kać w inter­ne­cie jego bio­gra­fii (choć jest spo­ro o wzię­tym fry­zje­rze Andrze­ju Wierz­bic­kim) – wia­do­mo tyle, że w 1978 roku dołą­cza do legen­dar­ne­go wro­cław­skie­go zespo­łu SETA, by po trzech latach, gdy gru­pa da już ostat­ni kon­cert wień­czą­cy jej naj­bar­dziej twór­czy okres, odda­lić się za naj­od­le­glej­sze hory­zon­ty; sami pozo­sta­li człon­ko­wie SETY uci­na­ją zresz­tą zde­cy­do­wa­nie spe­ku­la­cje na temat póź­niej­szych kolei losu swe­go kole­gi po gita­rze i pió­rze. I w ten spo­sób Andrzej Wierz­bic­ki zaczy­na wieść żywot zaświad­czo­ny jedy­nie swo­imi pie­śnia­mi – i to też jest feno­men wła­ści­wy nie­mal wyłącz­nie pio­sen­ce tury­stycz­nej: że z cza­sem jej wytwo­ry wcho­dzą w krwio­bieg rytu­ału gór­skie­go włó­czę­go­stwa, sta­jąc się wspól­ną wła­sno­ścią tej jedy­nej w swym rodza­ju kon­fra­ter­ni; wyko­ny­wa­ne w nie­skoń­czo­ność i w coraz odle­glej­szych od ory­gi­na­łu wer­sjach na dwor­cach, w schro­ni­skach, przy ogni­sku, w bazach namio­to­wych i na har­cer­skich obo­zo­wi­skach, czę­sto tra­cą swój zwią­zek z twór­cą i prze­cho­dzą we wznio­słą ano­ni­mo­wość. Sta­ją się legen­do­we – dokład­nie w tym samym sen­sie, w jakim „legen­da­mi” (czy­li czymś prze­zna­czo­nym do wspól­ne­go odczy­ta­nia ku pokrze­pie­niu, zbu­do­wa­niu, ugrun­to­wa­niu w toż­sa­mo­ści pew­nej idei i włą­cze­niu we wspól­no­tę) zwa­no nie­któ­re dzie­ła piśmien­nic­twa śre­dnio­wiecz­ne­go; a jeśli dodać do tego żywy ongiś oby­czaj odręcz­ne­go prze­pi­sy­wa­nia ze śpiew­ni­ka do śpiew­ni­ka, to przy­znać trze­ba, że to wła­śnie ta obcia­cho­wa pio­sen­ka tury­stycz­na zacho­wa­ła nie­ocze­ki­wa­nie wie­le z bar­dzo archa­icz­nych spo­so­bów ist­nie­nia i dzia­ła­nia lite­ra­tu­ry.

No ale Wierz­bic­ki i jego „Bal­la­da o świę­tym Miko­ła­ju” naj­pierw sam tytuł. Świę­ty Miko­łaj – oczy­wi­ście ten praw­dzi­wy, żyją­cy w na prze­ło­mie III i IV wie­ku biskup Miry, nie jego rubasz­no-żało­sny, koka­ko­lo­wy uzur­pa­tor… Iko­na – w sen­sie podwój­nie dosłow­nym: raz, bo w ogó­le czę­sto poja­wia się w malar­stwie sakral­nym pra­wo­sła­wia i gre­ko­ka­to­li­cy­zmu; dwa, bo jego suro­wy wzrok pra­wie zawsze spo­cznie na nas w jakiej­kol­wiek cer­kwi w Pol­sce, czy­li rów­nież w Beski­dzie Niskim (w naj­waż­niej­szym rzę­dzie świę­tych obra­zów na iko­no­sta­sie, czy­li wśród ikon namiest­nych, ostat­nie miej­sce po lewej zaj­mu­je podo­bi­zna świę­te­go szcze­gól­nie czczo­ne­go w danym miej­scu – w naszym kra­ju tak się jakoś poskła­da­ło, że wyjąt­ko­we nabo­żeń­stwo żywio­no wła­śnie do Myko­ły), tak gęsto wszak pocęt­ko­wa­nym cebu­la­sty­mi kopu­ła­mi orto­dok­syj­nych świą­tyń lub tego, co z nich pozo­sta­ło. A zatem świę­ty Miko­łaj to iko­na (z) Beski­du Niskie­go, jego obraz praw­dzi­wy – sko­ro bowiem jed­nym z fila­rów teo­lo­gii iko­ny jest wia­ra, że malar­skie przed­sta­wie­nie rze­czy­wi­sto­ści boskiej jest jej real­ną repre­zen­ta­cją (to miał na myśli Apo­stoł, gdy wykła­dał bra­ciom z gmi­ny w Kolo­sach, że Jezus jest „eikon tou the­ou tou aora­tou”, praw­dzi­wym obra­zem nie­wi­dzial­ne­go Boga), to w świę­tej twa­rzy Miko­ła­ja, w jego bło­go­sła­wią­cej ręce jest rze­czy­wi­ście zamknię­te beskidz­kie eidos.

I dookre­śle­nie gatun­ko­we – bal­la­da. Z jed­nej stro­ny – ode­sła­nie w archa­icz­ny czas lite­ra­tu­ry, w śre­dnio­wiecz­ny świat ludo­wej wyobraź­ni, gdzie na rów­nych pra­wach ist­nie­je to, co rze­czy­wi­ste i to, co poza­ziem­skie, cudow­ne, gdzie każ­da przy­czy­na każ­de­go skut­ku ma swo­ją wyż­szą, meta­fi­zycz­ną sank­cję, gdzie nie­sa­mo­wi­te dzi­wi jak­by tro­chę mniej i sta­je się przez to choć odro­bi­nę mniej nie-samo­wi­te, odro­bi­nę bar­dziej wła­sne. Ale z dru­giej stro­ny – to też kon­wen­cja bal­la­dy roman­tycz­nej, gdzie opo­wia­da­ją­cy sta­je w zawie­sze­niu mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi: wyklu­czo­ny z tego, z któ­re­go przy­cho­dzi, napę­dza­ny pra­gnie­niem wej­ścia w ten, do któ­re­go przy­by­wa. Czę­sto roz­pęk­nię­ty, dwo­isty, czę­sto nie­przy­ję­ty – tra­pio­ny wyrzu­ta­mi sumie­nia, opo­wia­da w isto­cie o swo­im wła­snym, nie­ja­snym poczu­ciu winy. Dokład­nie tak jak ten, któ­ry w wier­szu Wierz­bic­kie­go wcho­dzi przez zapew­ne wyła­ma­ne drzwi do zruj­no­wa­nej łem­kow­skiej chy­ży. I w tym wła­śnie miej­scu, w bra­mie mię­dzy świa­ta­mi, już nie u sie­bie kra­kow­skie­go, już u sie­bie (choć nigdy do koń­ca) beskidz­kie­go, wstrzy­mu­ję kro­ki…