Na pocztówkach (1)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Jest lipiec 1994 roku, mamy – a przynajmniej większość z nas – po kilkanaście lat. Finałem trzytygodniowej włóczęgi przez kawałek Bieszczadów i cały prawie Beskid Niski – pieszo, czasem stopem, często pekaesami: rozklekotanymi, śmierdzącymi kurzem, chrzczonym paliwem, potem i brudem nawbijanym na wieczność w obicia siedzeń – musi, po prostu musi być Lackowa. Wychodzimy z Wysowej, koszmarny upał leje się z nieba, przez pot zaklejający oczy na kolejnych stromiznach jakoś nie zauważamy, że błękitne niebo gęstnieje w ołów, że lipcowy żar nabiera konsystencji powietrza w inspekcie. Na szczycie łapie nas wściekła burza z wszystkimi atrakcjami: ulewą, wichrem, walącymi w pęczkach błyskawicami, wreszcie – grubym gradem. Gówniarze jesteśmy, mało kto ma cokolwiek sensownego od deszczu – ściągamy więc koszulki, upychamy je gdzie bądź, by zamokły jak najmniej. I to właśnie zapamiętam najmocniej – ból gołych pleców sieczonych lodowymi otoczakami… Bardziej ześlizgujemy się, niż schodzimy jedyną wąską ścieżką, zamienioną w błotny potok – najpierw do ruin cerkwi w Bielicznej, potem przez Izby na powrót do Wysowej. Gdy wchodzimy na obiad do jednej takiej – jak na tamte czasy – wcale ekskluzywnej restauracji, wyglądamy strasznie, jak wataha płanetników: wymięci, niedosuszeni, pokryci błotem i igliwiem ochoczo oblepiającym nasze i tak już solidnie porośnięte wielodniowym brudem, kilkunastoletnie ciała. Kelner – w obowiązkowych białych skarpetach do czarnych półbutów – obsługuje nas z wyraźną odrazą, ale obsługuje, bo musi; rodzina przy stoliku obok nic nie musi, więc ostentacyjnie opuszcza lokal, marszcząc się od naszego radosnego smrodu…
…z którego tak dawno już wywietrzałem i chciałem teraz napisać o jednym wierszu śpiewanym. I napiszę – ale wymagać to będzie pewnego uzasadnienia. Bo chodzi o utwór z kręgu czegoś, co w braku lepszej nazwy zwykło się określać mianem „piosenki turystycznej” – a ta nie cieszy się opinią czegoś poetycko nazbyt wymagającego. Czy słusznie? I tak, i nie… Tak – bo faktycznie, sporo tego wędrowniczego śpiewania operuje banałem, kliszą, spetryfikowanymi obrazami i strukturami. Nie – bo wszystko to znajduje swoje uzasadnienie w czymś, co Marcin Skrzypek, jeden z muzyków Orkiestry Świętego Mikołaja, nazwał w rozmowie, którą z nim przy pewnej okazji uskuteczniłem, muzyczną ekologią. Ekologia – wiadomo: uczy, jakie związki zachodzą między człowiekiem a środowiskiem naturalnym, a w wersji bardziej ofensywnej służy temu, by człowiek nauczył się na powrót te swoje relacje z przyrodą dostrzegać, nazywać i odbudowywać. Podobnie jest z ekologią pewnego śpiewania i muzykowania – tego (jak szanty, folk, country, piosenka turystyczna właśnie) niesłychanie mocno związanego z jakimś konkretnym doświadczeniem: coś, co dla kogoś pozostającego na zewnątrz owego doświadczenia wydawać się będzie kiczem i grafomanią, dla uczestników pewnej doświadczeniowej formacji nabiera znaczenia egzystencjalnego śladu szalenie mocnej relacji tekstu i przeżycia. „Zasmreczyły się góry igliwiem” – tak napisał w tekście jednego z najbardziej archetypalnych songów turystycznych, „Pejzaży harasymowiczowskich”, Wojciech Belon; no przecież to straszne jest, ten wywiedziony z ludowizny, młodopolskiej proweniencji neologizm „zasmreczyć”, ta wsparta o koturnową konstrukcję celownikową fraza „góry igliwiem”! A przecież dla kogoś, kto choć raz doświadczył zachwycenia widokiem okrywających górskie zbocza świerków, pieśń Belona na zawsze pozostanie aktualizacją tamtego zachwytu, ponowieniem niebywale ważnego sensu.
W imię tak właśnie pojmowanej ekologii śpiewania nie mogłem zacząć mego tekstu inaczej niż od pamięciowej pocztówki opisującej moje pierwsze spotkanie z Lackową, najwyższym po polskiej stronie szczytem Beskidu Niskiego. Nie mogłem, bo tamto spotkanie było też wejściem (doświadczeniowym, egzystencjalnym – raz jeszcze powtórzę) w poezję, w utrwalony w wierszu mit. „I schodziłem na ziemię za kwestą/ przez skrzydlącą się bramę Lackowej” – raz jeszcze Belon, raz jeszcze „Pejzaże harasymowiczowskie”; tylekroć wyśpiewywane, tylekroć łagodzące odmierzaną frustracją szarych szkolnych dni tęsknotę za wolnością wakacyjnego włóczęgostwa (choć było to łagodzenie narkotyczne: krótkotrwała świetlana iluzja, po której zostawał – gdy już wybrzmiał ostatni G‑dur – tylko zwał), które teraz właśnie, tamtego lipcowego dnia, miały się ziścić, ucieleśnić! Wejście na Lackową miało być tym właśnie: zamieszkaniem w poezji, ekologicznym powrotem w źródłowe błogosławieństwo stanu natury, dotknięciem mitu.
Mit, no właśnie – i to mit podwojony, potrojony nawet… Po pierwsze: bo sam rytuał beskidzkiego włóczykijstwa ma w sobie wiele z liturgicznego zgoła pielęgnowania pewnych póz, gestów, zachowań, obyczajów. Po drugie: bo poezja piosenki turystycznej ten właśnie mit stabilizuje, jest jego mszałem i brewiarzem. Po trzecie – bo skoro Lackowa, to przecież Beskid Niski, ten dziki, wyludniony, naznaczony, legendowy, kolektywna nieświadomość wszystkiego, co górskie… Zobaczony wtedy, latem sprzed bez mała ćwierćwiecza, po raz pierwszy, pozostał ze mną na zawsze – a co więcej, dziś, kiedy w górach spędzam niepomiernie mniej czasu niż ongiś, krystalizuje się on we mnie w najistotniejsze jądro doświadczenia Beskidu. Dlatego będę teraz do Wieży Osobnej słał pocztówki właśnie stamtąd – a wszystkie one na odwrocie będą mieć opowieść o jednym wierszu śpiewanym: wierszu, jak sądzę, wybitnym…
…tylekroć usłyszanym, nim nastał ten wyjątkowo obrzydliwy wrzesień 1997 roku, bodaj czwarty dzień naszego przemarszu przez Niski. Z Maćkiem nigdy się zbyt dobrze nie dogadywaliśmy – w pierwszej klasie kumple z jednej licealnej ławki, potem (chyba właśnie od tamtego bieszczadzko-beskidzkiego lipca sprzed czterech lat) poróżniło nas to, co zawsze dzieli facetów, czyli zauroczenie jedną panną; jeszcze potem doszły do tego jakieś inne nieuniknione zadrażnienia, no i jakoś tak poszło, że niby się lubimy, ale w głębi serca ja mam jego za rozlazłego egoistę, on mnie za nadętego buca. Kiedy więc znajomi zwiedzieli się, że ten pierwszy symbolicznie wolny wrzesień, ten tuż przed rozpoczęciem studiów, mamy zamiar po części spędzić we dwóch na przejściu od Komańczy do Banicy, pukali się w głowy: przecież wy się pozabijacie… Nie pozabijaliśmy się, choć bywało, że całymi dniami zamienialiśmy ze sobą może kilka zdań: nie z niechęci, ale dlatego, że milczeniem udzielało nam się monotonne, beznadziejnie szare, deszczowe bezludzie beskidzkich ścieżek, od dołu podszytych gęstą mgłą, niedostrzegalnie przepływającą w zwałowiska niskich chmur – i w tym milczeniu, w przekopywaniu się przez wilcze doły półmetrowego błota zamaskowanego kożuchem gnijących bukowych liści, tężało nasze coraz głębsze porozumienie, milcząc oczyszczaliśmy się z narosłych przez całe liceum, debilnych nieporozumień. A bezludzie było absolutne – Jezu, nigdy wcześniej ani później żadne góry, nawet Czarnohora, Połoniny Hryniawskie, nawet Marmarosze i Mehedinţi, najbardziej zadupiaste nawiedzone przeze mnie kresy Karpat, tak bardzo nie przytłoczyły mnie swoją samotnością! Spaliśmy z Maćkiem zawsze za darmo – a to w podmokłych krzakach tuż obok pola biwakowego w Jasielu, na którym rozłożyła się niemożliwie pijana ekipa czyniących nam nieprzystojne propozycje drwali, a to w opuszczonej bazie studenckiej w Radocynie, gdzie przed świtem obudziły nas ryki jeleni i pierońskie zimno, bo trawa przed namiotem pokryta była pierwszym grubym szronem. Ale tego czwartego dnia zatrzymujemy się na niszczejącym cmentarzu w Grabiu, by ochłonąć po wrażeniach ostatniego noclegu. Wleźliśmy do jakiejś dziwnej budowli w Ciechani – przez okno nie dość dobrze zasłonięte okiennicą; spanie pod dachem to nie było byle co, przemoczeni i zziębnięci byliśmy nielicho, więc choć w środku panował niemożebny syf, to jednak działający żeliwny piec (spaliłem sobie na nim buty i przez resztę tego burego tygodnia musiałem podwiązywać podeszwę kawałkiem sznurka) i wielkie styropianowe płyty, które dało się podścielić pod karimaty, stanowiły pokusę nie do odparcia. No to idziemy sobie następnego ranka w absolutnie wystrzałowych nastrojach (co prawda na dzień dobry pobłądziliśmy szpetnie, ale był to jeden z tych nielicznych dni, kiedy wyjrzało słabowite i bledziuchne słońce), aż tu na dziurawym asfalcie zajeżdża nam drogę motocykl Straży Granicznej i okazuje się – bo choć urzędowe wypytywanie o to, gdzie spaliśmy, wzbudziło naszą czujność i coś tam próbowaliśmy naściemniać, ale od słowa do słowa jakoś wyszło, co i jak – że mogą nam wlepić pajdę i za nocleg w miejscu niedozwolonym, i za nielegalny biwak w strefie nadgranicznej, i za włamanie, i za naruszenie regulaminu Parku Narodowego, którego własnością była ta cholerna chałupa. Funkcjonariusz był jednak swój chłop – i kiedy po wylegitymowaniu nas i spisaniu uwierzył nam na słowo, że nie spieprzamy z woja, puścił nas wolno i nawet uprzedził najbliższą stanicę SG, żeby już nas nie zatrzymywali. Gdziekolwiek teraz jesteś, człowieku, niech ci się darzy jak najlepiej. A zatem – siedzimy teraz na kruszejącym, zgiętym pod ciężarem mchu stopniu pomnika bezimiennych bohaterów wielkiej wojny, opadają z nas emocje i snujemy (jakoś tak nas naszło) niewesołe plany na przyszłość: że już za chwilę trzeba będzie przebrnąć przez studia, znaleźć pracę, ożenić się, mieć dzieci… I by uciec od tego nieuniknionego, zarzucamy plecaki i odchodzimy. Za chwilę osłoni nas na powrót dobrotliwa szarość, która znów zasnuła pejzaż…
…prawie taka jak dziś, kiedy zaczynam pisać o „Balladzie o świętym Mikołaju” Andrzeja Wierzbickiego – więc to moje pisanie to trochę nostalgia, trochę reparacja. A sam Wierzbicki – postać równie niedocieczona co znikąd donikąd wiodące ścieżki Niskiego… Próżno szukać w internecie jego biografii (choć jest sporo o wziętym fryzjerze Andrzeju Wierzbickim) – wiadomo tyle, że w 1978 roku dołącza do legendarnego wrocławskiego zespołu SETA, by po trzech latach, gdy grupa da już ostatni koncert wieńczący jej najbardziej twórczy okres, oddalić się za najodleglejsze horyzonty; sami pozostali członkowie SETY ucinają zresztą zdecydowanie spekulacje na temat późniejszych kolei losu swego kolegi po gitarze i piórze. I w ten sposób Andrzej Wierzbicki zaczyna wieść żywot zaświadczony jedynie swoimi pieśniami – i to też jest fenomen właściwy niemal wyłącznie piosence turystycznej: że z czasem jej wytwory wchodzą w krwiobieg rytuału górskiego włóczęgostwa, stając się wspólną własnością tej jedynej w swym rodzaju konfraterni; wykonywane w nieskończoność i w coraz odleglejszych od oryginału wersjach na dworcach, w schroniskach, przy ognisku, w bazach namiotowych i na harcerskich obozowiskach, często tracą swój związek z twórcą i przechodzą we wzniosłą anonimowość. Stają się legendowe – dokładnie w tym samym sensie, w jakim „legendami” (czyli czymś przeznaczonym do wspólnego odczytania ku pokrzepieniu, zbudowaniu, ugruntowaniu w tożsamości pewnej idei i włączeniu we wspólnotę) zwano niektóre dzieła piśmiennictwa średniowiecznego; a jeśli dodać do tego żywy ongiś obyczaj odręcznego przepisywania ze śpiewnika do śpiewnika, to przyznać trzeba, że to właśnie ta obciachowa piosenka turystyczna zachowała nieoczekiwanie wiele z bardzo archaicznych sposobów istnienia i działania literatury.
No ale Wierzbicki i jego „Ballada o świętym Mikołaju” – najpierw sam tytuł. Święty Mikołaj – oczywiście ten prawdziwy, żyjący w na przełomie III i IV wieku biskup Miry, nie jego rubaszno-żałosny, kokakolowy uzurpator… Ikona – w sensie podwójnie dosłownym: raz, bo w ogóle często pojawia się w malarstwie sakralnym prawosławia i grekokatolicyzmu; dwa, bo jego surowy wzrok prawie zawsze spocznie na nas w jakiejkolwiek cerkwi w Polsce, czyli również w Beskidzie Niskim (w najważniejszym rzędzie świętych obrazów na ikonostasie, czyli wśród ikon namiestnych, ostatnie miejsce po lewej zajmuje podobizna świętego szczególnie czczonego w danym miejscu – w naszym kraju tak się jakoś poskładało, że wyjątkowe nabożeństwo żywiono właśnie do Mykoły), tak gęsto wszak pocętkowanym cebulastymi kopułami ortodoksyjnych świątyń lub tego, co z nich pozostało. A zatem święty Mikołaj to ikona (z) Beskidu Niskiego, jego obraz prawdziwy – skoro bowiem jednym z filarów teologii ikony jest wiara, że malarskie przedstawienie rzeczywistości boskiej jest jej realną reprezentacją (to miał na myśli Apostoł, gdy wykładał braciom z gminy w Kolosach, że Jezus jest „eikon tou theou tou aoratou”, prawdziwym obrazem niewidzialnego Boga), to w świętej twarzy Mikołaja, w jego błogosławiącej ręce jest rzeczywiście zamknięte beskidzkie eidos.
I dookreślenie gatunkowe – ballada. Z jednej strony – odesłanie w archaiczny czas literatury, w średniowieczny świat ludowej wyobraźni, gdzie na równych prawach istnieje to, co rzeczywiste i to, co pozaziemskie, cudowne, gdzie każda przyczyna każdego skutku ma swoją wyższą, metafizyczną sankcję, gdzie niesamowite dziwi jakby trochę mniej i staje się przez to choć odrobinę mniej nie-samowite, odrobinę bardziej własne. Ale z drugiej strony – to też konwencja ballady romantycznej, gdzie opowiadający staje w zawieszeniu między dwoma światami: wykluczony z tego, z którego przychodzi, napędzany pragnieniem wejścia w ten, do którego przybywa. Często rozpęknięty, dwoisty, często nieprzyjęty – trapiony wyrzutami sumienia, opowiada w istocie o swoim własnym, niejasnym poczuciu winy. Dokładnie tak jak ten, który w wierszu Wierzbickiego wchodzi przez zapewne wyłamane drzwi do zrujnowanej łemkowskiej chyży. I w tym właśnie miejscu, w bramie między światami, już nie u siebie krakowskiego, już u siebie (choć nigdy do końca) beskidzkiego, wstrzymuję kroki…