06/11/17

Na pocztówkach (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

…no bo jest coś takie­go, że czę­sto, wcho­dząc (bądź wjeż­dża­jąc) w Niski, mam nie­sły­cha­nie inten­syw­ne wra­że­nie prze­kra­cza­nia jakiejś bra­my, prze­cho­dze­nia w jakiś inny świat. Jak choć­by ostat­nio, w czerw­cu tego roku, kie­dy nasz samo­chód  skrę­ca z kra­jo­wej dwu­dziest­ki ósem­ki w Ropie, tuż obok sta­cji Orle­nu – i dalej, przez Klim­ków­kę, Uście Gor­lic­kie, Hań­czo­wą… Pogo­da fatal­na, ciem­ne wie­czor­ne chmu­ry odgra­ża­ją się desz­czem, czu­ję się, jak­by coś zasy­sa­ło naszą trój­kę, jak­by coraz wyż­sze wzgó­rza pokry­te jed­no­li­tym gra­na­tem buko­wych lasów zamie­nia­ły się w mac­ki stwo­ra, któ­re­go wła­śnie obu­dzi­li­śmy i któ­ry nas teraz przy­tu­la. Wła­śnie: przy­tu­la, bo w tym zasy­sa­niu to, co zło­wro­gie, gro­żą­ce, bie­rze się za bary z czu­ło­ścią – choć może nie­co wam­pi­rycz­ną… To samo magicz­ne skrzy­żo­wa­nie świa­tów w Ropie prze­kra­cza­my też prze­cież  led­wie kil­ka dni wcze­śniej, wte­dy – w prze­pięk­nym zacho­dzą­cym słoń­cu obie­cu­ją­ce­go, roz­pę­dza­ją­ce­go się lata, a led­wie parę godzin po przy­jeź­dzie na miej­sce zabie­ra­my z Kasią syna na spa­cer wzdłuż dro­gi przez nie­by­łą wieś, i wte­dy doświad­czam dosko­na­łej peł­ni, har­mo­nii, kie­dy odcho­dzę odlać się w krza­ki i uświa­da­miam sobie, że sły­szę wyłącz­nie potok, szum drzew i stru­mień moczu. Cały w tym jestem, nic mnie nie roz­pra­sza, nic nie odcią­ga. U sie­bie jestem. Albo inne doświad­cze­nie bra­my – tym razem zima, począ­tek 1998, wsia­dam do ostat­nie­go peka­esu jadą­ce­go z Ryma­no­wa przez Jaśli­ska do Mosz­czań­ca. Zmierzch szyb­ko zja­da sza­rość zimo­we­go nie­ba, zaczy­na sypać śnieg – tego, że gdzieś w oko­li­cach Kró­li­ka Pol­skie­go prze­jeż­dża­my przez otwar­ty gór­ski grzbiet, mogę się już tyl­ko domy­ślać po zmia­nach w tona­cji wyją­ce­go wia­tru kole­bią­ce­go auto­bu­sem: brud­ne, wgnia­ta­ne przez noc, zapa­ro­wa­ne szy­by szczel­nie obkle­ja mokra biel. Jest nas już tyl­ko czwór­ka (ze ster­ni­kiem, czy­li z kie­row­cą) – ja i trzech nawa­lo­nych w pest­kę tubyl­ców. Zbie­ra­ją się do wysia­da­nia, może w Szkla­rach, może w Dalio­wej, nie­waż­ne – dwóch jesz­cze jako tako trzy­ma­ją­cych pion pró­bu­je pod­nieść tego trze­cie­go, bez­na­dziej­nie i nie­ne­go­cjo­wal­nie hory­zon­tal­ne­go; w koń­cu, jako że przy­sta­nek tuż, rezy­gnu­ją: „a chuj, weź go, kur­wa, zostaw” – mówi jeden – „kie­row­ca będzie się mar­twił”. No i wysia­da­ją. Czy­li tym razem prze­kra­czam brzeg  Niskie­go wła­śnie tak: jako śred­nio uda­ny, przy­mu­szo­ny Cha­ron towa­rzy­szą­cy alko­ho­lo­wym zwło­kom, któ­re za chwi­lę opusz­czę, a któ­re asfal­to­wy Styks ponie­sie gdzieś w otchłań pope­gie­erow­skich ruin i pier­dla w Mosz­czań­cu…

któ­ra to myśl (o entro­pii wszel­kiej archi­tek­tu­ry, nama­cal­nej tu jak może nigdzie indziej: szo­sy zna­ją­ce­go tyl­ko dwa sta­ny sku­pie­nia – lot­ny jak popiół pył i ciam­ka­ją­ce bło­to, łem­kow­skie chy­że, skle­py, cer­kwie, przy­droż­ne kaplicz­ki, nawie­dzo­ne pusta­ko­wo-eter­ni­to­we ostań­ce cza­sów pla­no­wej gospo­dar­ki rol­nej) wie­dzie mnie ku pierw­szy wer­som „Bal­la­dy o świę­tym Miko­ła­ju”, wstrzy­mu­ję kro­ki na pro­gu, ale wcho­dzę:

W roz­strze­la­nej cha­cie
roz­pa­li­łem ogień.
Z roz­wa­lo­nych pie­ców
pie­śni wynio­słem węgle.

Dyna­mi­ka tego frag­men­tu opar­ta jest na trzech prze­ci­na­ją­cych się ruchach: dwóch dość oczy­wi­stych, prze­ciw­staw­nych (wkra­cza­nia w pew­ną prze­strzeń i jej oswa­ja­nia, oca­la­nia przez przy­cią­ga­nie ku sobie tego, co kie­dyś sta­no­wi­ło życio­daj­ne sed­no domu: ognia w pie­cu) i trze­cie­go, mniej dosłow­ne­go, ale mani­fe­stu­ją­ce­go się na pozio­mie same­go języ­ka – upo­rczy­we­go wymy­ka­nia się, pod­kre­ślo­ne­go przez trzy­krot­nie powtó­rzo­ny przed­ro­stek „roz-” („roz­strze­la­nej”, „roz­pa­li­łem”, „roz­wa­lo­nych”), ozna­cza­ją­cy ruch odsieb­ny, na zewnątrz. Oto ten nie­przy­na­leż­ny (bodaj Darek Nowac­ki albo Jurek Jarzęb­ski zauwa­ży­li kie­dyś – odwo­łu­jąc się skąd­inąd do kon­wen­cji bal­la­dy roman­tycz­nej, o któ­rej i ja wspo­mnia­łem – że beskidz­ko­ni­ski nar­ra­tor Opo­wie­ści gali­cyj­skich Andrze­ja Sta­siu­ka nazna­czo­ny jest  dra­ma­tycz­nym pęk­nię­ciem mię­dzy byciem w Beski­dzie i przy­cho­dze­niem doń skąd­inąd, wła­śnie takim jak ten z „Bal­la­dy…”; dla­te­go też zapew­ne w tej książ­ce auto­ra Wscho­du inkan­ta­cyj­nie powra­ca obraz zara­sta­ją­cych tra­wą obra­mo­wań cer­kwi z oso­bli­wie nie­moż­li­wym do poko­na­nia pro­giem) chce przy­na­le­żeć, chce oswa­jać, oca­lać i oży­wiać. Ale jedy­ne, co może zro­bić, to słu­chać: mate­ria zdru­zgo­ta­ne­go świa­ta zamie­nia mu się w pieśń, w pier­wot­ny, orga­nicz­ny zaczyn poezji. Tego pozo­ro­wa­ne­go życia zna­czo­ne­go ogniem roz­nie­co­nym w znisz­czo­nym pie­cu, w spo­nie­wie­ra­nym przez wojen­ną prze­moc domu, nie da się nijak odzy­skać – ale moż­na poku­sić się o stwo­rze­nie jego poetyc­kie­go fan­ta­zma­tu:

Nacią­gną­łem na drza­zgi gon­tów
błę­kit­ną płach­tę nie­ba:
będę malo­wać od nowa
wio­skę w doli­nie.

Pięk­na, sil­na meta­fo­ra: oka­la­ją­ce góry nie­bo jako płót­no nacią­gnię­te na blejt­ram, przy­go­to­wa­ne pod akt ponow­ne­go stwa­rza­nia, od-twa­rza­nia, re-kre­acji, od-radza­nia. Poszar­pa­ne klep­ki gon­to­we mogły­by ota­czać pust­kę, dziu­rę w prze­strze­ni życia, śmier­tel­ną ranę dogo­ry­wa­ją­ce­go świa­ta – tu jed­nak sta­ją się koł­ka­mi, do któ­rych przy­pi­na się nową moż­li­wość, błę­kit­ną jak nie­bo i jak nadzie­ja…

 …któ­rej tak bar­dzo mi bra­ku­je, gdy myślę o wszyst­kich tych bez­brzeż­nie nie­po­chwyt­nych powi­do­kach, któ­re chciał­bym móc nama­lo­wać, gdy­bym tyl­ko potra­fił i gdy­bym znał alche­micz­ne for­mu­ły trans­mu­to­wa­nia sma­ków, dźwię­ków, zapa­chów i doty­ków na obra­zy. Roz­gnia­ta­ny na pod­nie­bie­niu miąższ nie­na­tu­ral­nie wiel­kich boró­wek z łem­kow­skie­go cmen­ta­rza przy dro­dze do bazy w Jawor­ni­ku, mokry cień plą­sa­ją­cy po omsza­łych nagrob­kach i miaż­dżo­ne naj­lżej­szym dotknię­ciem jeży­ny wzdłuż dro­gi z Kry­ni­cy na Lac­ko­wą, zasy­py­wa­nej jesien­ny­mi liść­mi tak jaskra­wy­mi w słoń­cu, że aż kolą­cy­mi oczy; zdro­żo­ny gorąc biją­cy z sil­ni­ków tirów drze­mią­cych póź­ną nocą pod przej­ściem gra­nicz­nym w Bar­win­ku; Pola­ny Suro­wicz­ne, sło­necz­ne bli­ki na wodzie w poto­ku, któ­ry prze­pły­wa mi po sto­pach, gdy sie­dzę na lek­ko wil­got­nym pniu i czy­tam ese­je Micha­ła Paw­ła Mar­kow­skie­go pozna­czo­ne kro­pla­mi nie­sfor­nej wody i tęczo­wy­mi cęt­ka­mi fil­tro­wa­ne­go przez buko­we liście połu­dnio­we­go świa­tła; nasy­ca­nie się wybla­kły­mi bar­wa­mi doli­ny byłej wsi Czar­na zry­wa­ją­cej z sie­bie kolej­ne zasło­ny poran­nej mgły; set­ki gigan­tycz­nych ciem omia­ta­ją­cych skrzy­dła­mi okna schro­ni­ska mło­dzie­żo­we­go w szko­le w Chy­ro­wej tam­tej nocy, gdy umie­rał Rysiek Rie­del; sta­ry trian­guł na Bara­nim: raz oble­pio­ny mokrą mgłą i zje­żo­ny sopla­mi, ręka­wi­ce jed­no­cze­śnie cze­pia­ją się szcze­bli i z nich ześli­zgu­ją, kie­dy indziej dzi­ko roz­ko­ły­sa­ny jesien­nym wia­trem, a wresz­cie zwa­lo­ny i mumi­fi­ku­ją­cy się w nie­ludz­kim upa­le; i raz jesz­cze Bar­wi­nek, smak bułek, kieł­ba­sy zwy­czaj­nej i cie­pła­we­go piwa na ław­ce pod skle­pem, gdzie jak koty grze­je­my się w przy­mglo­nym słoń­cu wrze­śnio­we­go poran­ka  – sier­pień 1994, wrze­sień 1996, wrze­sień 1997, luty 1998, lato 2000, lato 2002, paź­dzier­nik 2011…

…a nad każ­dym z tych momen­tów uno­si­ła się wid­mo­wa, pociem­nia­ła i dostoj­na twarz tego, któ­re­go wresz­cie, w refre­nie, inwo­ku­je pieśń Wierz­bic­kie­go:

Świę­ty Miko­ła­ju,
opo­wiedz, jak tu było,
jakie pie­śni śpie­wa­no,
gdzie się pasły konie…

Ze zruj­no­wa­nej chy­ży, gdzie w znisz­czo­nym pie­cu roz­nie­ca się ogień po to, by wróż­biar­skim gestem roz­sy­pać węgiel w kształ­ty nut i słów, spod dziu­ra­we­go dachu, nad któ­rym błę­kit­nie­je zagrun­to­wa­ny chmu­ra­mi, desz­czem, wia­trem i słoń­cem, gwiaz­da­mi i księ­ży­cem nie­bo­skłon, nie­tknię­ta jesz­cze prze­strzeń goto­wa pod sło­wo i śpiew (z tego, co teraz, wywró­ży się na przy­szłość to, co było – z zia­ren popio­łu, z prze­lo­tu pta­ków w szra­mie obsy­pu­ją­ce­go się gon­tu); stąd zatem wzy­wa się wsta­wien­nic­twa bisku­pa Miry, dusz­pa­ste­rza pusta­ci nacią­gnię­tych jak płacz­li­wa stru­na skrzy­piec mię­dzy prze­łę­cza­mi Łup­kow­ską i Tylic­ką. Z teo­re­tycz­no­li­te­rac­kie­go punk­tu widze­nia ten refren to oczy­wi­ście inwo­ka­cja w naj­bar­dziej kla­sycz­nym sen­sie: zwrot do bóstwa opie­kuń­cze­go poety z proś­bą o inspi­ra­cję – są jed­nak pew­ne zna­czą­ce odmien­no­ści.

Przede wszyst­kim – inwo­ka­cja win­na otwie­rać dzie­ło, a tu poja­wia się dopie­ro w środ­ku. Zapew­ne ze wzglę­dów prak­tycz­nych – w koń­cu to pio­sen­ka, w któ­rej wła­śnie refren jest seg­men­tem zna­cze­nio­wo kwin­te­sen­cjo­nal­nym, hie­rar­chicz­nie pierw­szym; ale też chy­ba jest w tym coś wię­cej… Cała sfe­ra sym­bo­licz­na, meta­fi­zycz­na, swo­ista peł­nia beskidz­kie­go doświad­cze­nia (a raczej doświad­cze­nia Beski­du) zapo­śred­ni­cza się u Wierz­bic­kie­go w figu­rze świę­te­go Miko­ła­ja, ale żeby dostą­pić tej wyż­szej świa­do­mo­ści, żeby praw­dzi­wie par­ty­cy­po­wać, trze­ba – w spo­sób zgo­ła gno­styc­ki – przejść pierw­szy krąg wta­jem­ni­cze­nia: sta­nąć w obli­czu nie­sa­mo­wi­te­go („roz­strze­la­nej cha­ty”, „roz­wa­lo­ne­go pie­ca”) i na wła­sną rękę pod­jąć pró­bę udo­mo­wie­nia („roz­pa­le­nia ognia”). Ten, któ­ry snu­je bal­la­do­wą opo­wieść, zacho­wu­je się abso­lut­nie tak, jak winien zacho­wy­wać się malarz ikon: naj­pierw post i modli­twa, chi­rur­gia dopa­so­wy­wa­nia lipo­wych desek na pod­obra­ziu i spa­ja­nia ich szpon­ga­mi, żmud­ne grun­to­wa­nie – i dopie­ro potem moż­na malo­wać (Myko­łę, Gaw­ri­łę Archi­stra­te­ga, Para­ske­wę… ale też „wio­skę w doli­nie”); wszyst­ko po to, by dostą­pić łaski wła­ści­wej modli­twy z iko­ną, wyj­ścia z docze­sne­go tu i teraz w wymiar, gdzie prze­szłe i przy­szłe dostęp­ne są jed­ne­mu epi­fa­nij­ne­mu spoj­rze­niu.

Po wtó­re – kla­sycz­na inwo­ka­cja, zna­na z epo­sów Home­ra, Hezjo­da czy Wergi­liu­sza, słu­ży temu, by bóstwo wspar­ło poetę i wysił­ki reani­mo­wa­nia cza­su hero­icz­ne­go w całej jego naocz­nej peł­ni. U Wierz­bic­kie­go tym­cza­sem Miko­łaj wzy­wa­ny jest bar­dzo wyraź­nie jako opie­kun tego, cze­go już nie ma – owszem, jest niby proś­ba o obja­wie­nie cało­ści, ale naj­moc­niej wybrzmie­wa jed­nak wie­lo­krot­ne warun­ko­wa­nie owej peł­ni eko­no­mią zani­ku („było”, „śpie­wa­no”, „pasły się”; trzy cza­sow­ni­ki w for­mach gra­ma­tycz­nie chy­bo­tli­wych, prze­szłych, na jeden tyl­ko zde­cy­do­wa­nie, teraź­niej­szo-przy­szły roz­kaź­nik, „opo­wiedz”). Wezwa­nia do muz w Ilia­dzie, Teo­go­nii czy Ene­idzie to – powiedz­my – pra­ca ele­gii; inwo­ka­cja do Miko­ła­ja w „Bal­la­dzie…” Wierz­bic­kie­go to zde­cy­do­wa­nie ruch nostal­gii, któ­ra wszak nie tyl­ko przy­wo­łu­je utra­co­ną ojczy­znę, ale też – po tro­sze na pra­wach freu­dow­skie­go Nachträglich­ke­it – ojczy­znę ową, sym­bo­licz­ną, fan­ta­zma­tycz­ną, zmi­ty­zo­wa­ną i pra­gnie­nio­wą, usta­na­wia.

A zatem – śpie­wa­nie Beski­du to łaska dostęp­na wta­jem­ni­czo­nym; to kon­tem­pla­cja wznio­słej nie­wy­star­czal­no­ści prze­strze­ni tknię­tej entro­pią ludz­kie­go cza­su i jego mate­rial­nych zna­ków; to modli­twa z iko­na­mi…

…któ­ra prze­cież wszę­dzie tu żyje, wszyst­ko świ­dro­wa­ne jest wszech­obej­mu­ją­cym (choć nie­ru­cho­mym) okiem malo­wa­nych świę­tych. Tych naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­tych nie spo­tka­łem jed­nak w żad­nej cer­kwi – ani w Owcza­rach, ani w Kwia­to­niu, ani w Tyla­wie czy Komań­czy. To było w Bart­nem – bodaj w 2001, latem, ale co to było za lato, szlag by je tra­fił! Cały dzień spę­dzi­li­śmy z Kasią prze­dzie­ra­jąc się z Rado­cy­ny przez Czar­ne, Nie­zna­jo­wą, Woło­wiec i Bani­cę wła­śnie do Bart­ne­go – pod wie­czór mia­łem wra­że­nie, że abso­lut­nie wszyst­ko: powie­trze zasra­ne nie­prze­rwa­ny­mi, niski­mi chmu­ra­mi, ten pier­do­lo­ny potok, któ­ry trze­ba było prze­kra­czać (za każ­dym razem głęb­szy) chy­ba z milion razy, dro­gi zamie­nio­ne w tory bob­sle­jo­we wypeł­nio­ne ciam­ka­ją­cym, ścią­ga­ją­cym buty bło­tem, traw­ni­ki o kon­sy­sten­cji sta­rej gąb­ki, no więc wszyst­ko to zamie­nia­ło mi się w jed­ną wiel­ką sza­rą szma­tę spo­czy­wa­ją­cą od wie­ków w wia­drze peł­nym ple­śnie­ją­cej wody. Oczy­wi­ście, na koniec oka­za­ło się, że w schro­ni­sku nie ma miej­sca, ktoś ode­słał nas więc do wsi, gdzie jeden gospo­darz za parę gro­szy pozwa­la się roz­bić na podwór­ku, sko­rzy­stać z łazien­ki, kibla i kuch­ni. No to sta­wia­my ten mokry namiot na koły­sa­nym wia­trem i zale­wa­nym desz­czem grzę­za­wi­sku gdzieś mię­dzy sto­do­łą, gno­jo­wi­skiem i psią budą, i idzie­my do kuch­ni na par­te­rze ohyd­ne­go nie­otyn­ko­wa­ne­go kloc­ka. Zdę­bia­łem: w jed­nym nie­prze­sad­nie wiel­kim pomiesz­cze­niu zmie­ścił się wiel­ki stół, roz­be­be­szo­ne wyro, na któ­rym kotłu­je się nie­moż­li­wa do usta­le­nia licz­ba dzie­cia­ków, kaflo­wy piec kuchen­ny zasta­wio­ny gara­mi i z zupeł­nie innej baj­ki wzię­ty bia­ły kre­dens na zaje­bi­ście wyso­ki połysk z pół­ka­mi zasło­nię­ty­mi szy­ba­mi z przy­ciem­nia­ne­go fazo­we­go szkła. Na jego bla­cie, wśród nie­wy­obra­żal­ne­go pier­dol­ni­ka, tele­wi­zor – jakieś szczy­to­we osią­gnię­cie kore­ań­skiej myśli tech­nicz­nej pamię­ta­ją­ce eks­ta­tycz­ne począt­ki pol­skie­go kapi­ta­li­zmu – obsie­wa pomiesz­cze­nie śnie­żą­cy­mi fata­mor­ga­na­mi inne­go świa­ta. Na ścia­nie nad pie­cem – kurew­sko wiel­ki zegar, inte­gral­na część kom­po­zy­cji (skrzy­żo­wa­nie figur osio­wych Leben­ste­ina z zachod­nio­nie­miec­kim por­no z ery Tere­sy Orlow­sky i z naboż­ną makat­ką przy­po­mi­na­ją­cą o obo­wiąz­kach gospo­dy­ni, mat­ki i żony) z tło­czo­nej sztucz­nej skó­ry. A pod sufi­tem, na ścia­nie okien­nej – oczy­wi­ście oni, jak wyję­ci z chy­ży sprzed 1947 roku: rząd ikon ze świę­ty­mi, domo­we sank­tu­arium czu­wa­ją­ce nad całym tym baj­zlem. I wiel­ki jak niedź­wiedź pan domu, Łem­ko świ­dru­ją­cy nas drwią­cym spoj­rze­niem, oka­dza­ją­cy Micha­iła i Myko­łę dymem z łam­pa­dy eks­tra moc­ne­go bez fil­tra chy­ba na sta­łe przy­ro­śnię­te­go do jego siwo-żół­tej, kame­dul­skiej bro­dy…

…i wła­śnie tacy Łem­ko­wie – gwał­tow­nie, dra­stycz­nie i nie­po­praw­nie (bio­rąc pod uwa­gę lata, w któ­rych Wierz­bic­ki napi­sał „Bal­la­dę o świę­tym Miko­ła­ju”) – poja­wia­ją się w dru­giej zwrot­ce pie­śni:

A on nie chce gadać
ze mną po pol­sku,
z wypa­lo­nych źre­nic
tyl­ko desz­cze pły­ną…

Hej, ślep­cze – nauczę
swo­je dziec­ko po łem­kow­sku:
będzie­cie razem żebrać
w malo­wa­nych wio­skach.

Inwo­ko­wa­ny w refre­nie Miko­łaj nie odpo­wia­da – a zatem śpie­wa­nie Beski­du, rekre­acja jego peł­ni, grzęź­nie w nie­mo­cie. Bo prze­cież by była poezja – ale też ten szcze­gól­ny jej typ, czy­li modli­twa – koniecz­na jest komu­ni­ka­cja, roz­mo­wa, odpo­wie­dzi na pyta­nia, rela­cja wza­jem­no­ści. Tym­cza­sem Miko­łaj mil­czy – i robi to świa­do­mie, inten­cjo­nal­nie i woli­cjo­nal­nie odma­wia; jego źre­ni­ce (naj­waż­niej­szy wszak punkt iko­ny, miej­sce wła­ści­wej modli­tew­nej kon­cen­tra­cji, naj­święt­szy check-point Char­lie, przez któ­ry prze­cho­dzi się do inne­go wymia­ru ist­nie­nia) są puste – chcia­ło­by się, żeby pły­nę­ły z nich łzy, ozna­ka życia, któ­re­mu moż­na współ­czuć, a to prze­cież tyl­ko deszcz… Skąd jed­nak nagła odmo­wa, cze­mu piel­grzym zosta­je odtrą­co­ny u same­go kre­su swej pere­gry­na­cji? Bo mówi po pol­sku. A co w tym dziw­ne­go? Nic – tyl­ko że tutaj, w zże­ra­nych przez łąki ruinach wsi, wzdłuż sze­ro­kich, a prze­cież bez­sen­sow­nych, zni­kąd doni­kąd wio­dą­cych dróg, pośród zwy­rod­nia­łych drzew owo­co­wych nie­ocze­ki­wa­nie pło­żą­cych się mię­dzy buka­mi, nad sze­ścio­ra­mien­ny­mi krzy­ża­mi wcią­ga­ny­mi pod zie­mię przez mac­ki mchu, mię­dzy niski­mi i chy­bo­tli­wy­mi ścia­na­mi cer­kwi, co zamiast dachu mają rusz­to­wa­nia krza­ków, wszę­dzie tu język pol­ski jest języ­kiem obce­go, agre­so­ra, nisz­czy­cie­la.

„Bal­la­dę o świę­tym Miko­ła­ju” Andrzej Wierz­bic­ki pisze – przy­po­mnę to, o czym wspo­mi­na­łem poprzed­nio – gdzieś pew­nie z koń­cem lat sie­dem­dzie­sią­tych poprzed­nie­go stu­le­cia. Mało się jesz­cze wte­dy mówi­ło o akcji „Wisła”,  o stu czter­dzie­stu tysią­cach ludzi pocho­dze­nia ukra­iń­skie­go i rusiń­skie­go, któ­rym w lecie 1947 roku dawa­no dwie godzi­ny na spa­ko­wa­nie dobyt­ku i któ­rych wywo­żo­no na nowo pozy­ska­ne przez PRL zie­mie na zacho­dzie kra­ju. A jeśli już mówio­no, to męt­nie i ogól­ni­ko­wo, w kon­tek­ście obo­wią­zu­ją­cej hero­icz­no-mar­ty­ro­lo­gicz­nej nar­ra­cji o wal­ce Pola­ków z „faszy­sta­mi” ukra­iń­ski­mi i z pol­ski­mi „ban­da­mi” (na mar­gi­ne­sie: zarów­no „faszyzm”, jak i „ban­dę” bio­rę tu w cudzy­słów nie dla­te­go, by poda­wać w wąt­pli­wość nacjo­na­li­stycz­ny cha­rak­ter UPA i ban­dyc­ki wymiar dzia­łań pew­nej czę­ści pol­skie­go pod­zie­mia nie­pod­le­gło­ścio­we­go po II woj­nie świa­to­wej – to zresz­tą temat na cał­ko­wi­cie odręb­ną dys­ku­sję – ale by pod­kre­ślić, że mówię o poję­cio­wych kli­szach utrwa­lo­nych w pro­pa­gan­do­wej nowo­mo­wie). Z tego punk­tu widze­nia opty­ka przy­ję­ta przez pie­śnia­rza ude­rza swo­ją bez­po­śred­nio­ścią, cywil­ną odwa­gą – nie tyl­ko dla­te­go, że podej­mu­je temat obcią­żo­ny dys­kur­syw­no-poli­tycz­nym sta­bu­izo­wa­niem, ale rów­nież z powo­du tego, jak śmia­ło uci­na wszel­ką spe­ku­la­cję w geście etycz­nie ele­men­tar­ne­go wsty­du. Gdy się wcho­dzi do mau­zo­leum kul­tu­ry mate­rial­nej jako repre­zen­tant nacji, któ­ra kul­tu­rę ową doszczęt­nie zde­wa­sto­wa­ła, wyda­jąc ją na żer remi­sji przy­ro­dy, trze­ba przy­jąć odpo­wie­dzial­ność, pogo­dzić się z rolą intru­za…

…podob­nie jak i mnie się to przy­da­rzy­ło, gdy raz jeden tra­fi­łem na Łem­kow­ską Watrę w Zdy­ni – chy­ba w roku 1997, bo to wte­dy odsła­nia­no pomnik upa­mięt­nia­ją­cy wypę­dzo­nych w ramach akcji „Wisła” z oka­zji okrą­głej, pół­wiecz­nej rocz­ni­cy tam­tych bole­snych wyda­rzeń. Mimo pięk­nej pogo­dy, wszyst­ko tonę­ło w bło­cie (wiem, na każ­dej nie­mal mojej pocz­tów­ce zie­mia roz­ma­ka, ale też Niski to miej­sce, gdzie bło­to miej­sca­mi nie wysy­cha nawet w cza­sie naj­go­ręt­szej kani­ku­ły). Na sce­nie pano­wał gro­te­sko­wy cha­os: jakieś kon­kur­sy siło­wa­nia się na rękę, potem kil­ku ściem­nia­nych akty­wi­stów usi­ło­wa­ło śpie­wać chy­ba hymn Ukra­iny, za chwi­lę Orkie­stra Świę­te­go Miko­ła­ja pod­ję­ła roz­pacz­li­wą wal­ką z dzia­dow­skim sprzę­tem nagło­śnie­nio­wym. Z miej­sca na miej­sce prze­wa­la­ły się sot­nie naj­czę­ściej kom­plet­nie pija­nej publicz­no­ści. Źle się tam czu­łem, jak obcy, jak intruz – jak­bym tra­fił na coś pomię­dzy Wood­stoc­kiem a polo­wym obo­zem któ­rejś kure­ni UPA; moja naj­szczer­sza sym­pa­tia do wszyst­kie­go, co łem­kow­skie (do dziś mam gdzieś na pół­ce jed­ną z fun­da­men­tal­nych roz­praw o Łem­ko­wy­nie kupio­ną chy­ba w kio­sku w Hań­czo­wej albo w Wyso­wej – na pew­no gdzieś tam, bo mia­łem ją w ple­ca­ku pod­czas tam­tej sza­leń­czej burzy na Lac­ko­wej sprzed pra­wie ćwierć­wie­cza, w cza­sie któ­rej pozby­ła się okład­ki) zosta­ła wte­dy wysta­wio­na na naj­cięż­szą pró­bę…

…podob­ną, jak sądzę, do tej, w obli­czu któ­rej sta­je śpie­wak Wierz­bic­kie­go – któ­re­mu w imię wsty­du pozo­sta­je tyl­ko jed­no: zło­żyć na ofia­rę swo­je dzie­dzic­two, zło­żyć obiet­ni­cę, że krew z jego krwi i kość z jego kości ponie­sie cię­żar pamię­ci, że będzie wędro­wać i śpie­wać, że zrzek­nie się (choć­by tyl­ko warun­ko­wo) języ­ka swo­ich przod­ków i sta­nie się potom­kiem tej tak roz­dzie­ra­ją­co pięk­nej zie­mi…

gdzie cały czas jestem: czu­jąc stru­gi wody wpeł­za­ją­ce mi pod kurt­kę spod koł­nie­rza, gdy w brud­nom­lecz­nej mgle pró­bu­ję wyma­cać ślad jakiej­kol­wiek dro­gi na grzbiet Tokar­ni i prze­dzie­ram się przez łopia­ny się­ga­ją­ce mi ponad gło­wę; idąc w Komań­czy z Kasią na pierw­szą poran­ną mszę w dzień Ziel­nej i oglą­da­jąc, jak roz­ba­wie­ni wier­ni pró­bu­ją dobu­dzić kom­plet­nie pija­ne­go face­ta, któ­ry w koń­cu zry­wa się z ław­ki i wycho­dzi mru­cząc śred­nio teatral­nym szep­tem, że nawet się, kur­wa, pomo­dlić nie dadzą, a jedy­ny mini­strant ma buty z miga­ją­cy­mi kolo­ro­wy­mi dio­da­mi i jest bar­dzo z sie­bie dum­ny, gdy w koń­cu uru­cha­mia pro­bosz­czo­wi nagło­śnie­nie, zupeł­nie nie­po­trzeb­ne we wnę­trzu dłu­gim na może dwa­dzie­ścia kro­ków; gdy całą dro­gę w auto­bu­sie z Jaślisk do Dukli wypeł­nia mi żela­zi­sty smak krwi wysy­sa­nej z dło­ni roz­wa­lo­nej na zalo­dzo­nym jak nie­szczę­ście przy­stan­ku, więc ganiam przez tę Duklę z łapą w gębie i szu­kam apte­ki zanim zacznę łapać sto­pa w kie­run­ku na Kro­sno, potem na Jasło, na Biecz (sypa­na kawa pita na wyso­kich ska­jo­wych kana­pach w restau­ra­cji U Becza, zapie­ra­ją­ce dech wnę­trze fary, samot­ne snu­cie się po muzeum, gdzie jako jedy­ny zwie­dza­ją­cy budzę nie­po­kój roze­spa­nej pani pil­nu­ją­cej, wresz­cie na wylo­tów­ce zabie­ra mnie samo­chód pro­wa­dzo­ny przez jakąś mamę z cór­ką, któ­re litu­ją się nade mną, bo one już dru­gi raz tędy prze­jeż­dża­ją, a ja w tej coraz cięż­szej zawiei cią­gle tu sto­ję), na Gor­li­ce (wpa­dam na her­ba­tę i cia­sto do Uli); gasząc pra­gnie­nie pół­to­ra­li­tro­wą butel­ką jakie­goś kolo­ro­we­go gazo­wa­ne­go syfu w pierw­szym skle­pie w Kry­ni­cy, gdzie dotar­li­śmy z Kasią aż z Regie­to­wa, a woda skoń­czy­ła nam się jesz­cze przed Huza­ra­mi (jest wcze­sna noc, miej­sce do spa­nia znaj­dzie­my w pen­sjo­na­cie Wisła, któ­ry wyglą­da jak coś mię­dzy Ber­gho­fem Man­na, Pano­ra­mą Kin­ga a inte­rio­ra­mi z mia­stecz­ka Twin Peaks); i znów te Jaśli­ska, dużo wcze­śniej, gdzie łapie­my schro­nie­nie przed połu­dnio­wym słoń­cem pod lipa­mi ocie­nia­ją­cy­mi chy­lą­cy się ku total­ne­mu upad­ko­wi ratusz, któ­ry wyda­je się cał­ko­wi­cie opusz­czo­ny, aż tu nagle jakiś hałas, z impe­tem otwie­ra­ją się krzy­wo zbi­te z desek drzwi i niczym w wester­nie, efek­tow­nym lobem wyla­tu­je z nich jakiś bie­siad­nik, któ­re­mu towa­rzy­sze posta­no­wi­li podzię­ko­wać za wspól­nic­two w piciu; i jesz­cze raz Jaśli­ska, spo­ro póź­niej, zdy­sza­ny pró­bu­ję zdą­żyć na auto­bus, ale że mam jesz­cze kwa­drans, więc robię na szyb­ko piwo pod skle­pem, a potem w dusz­nym wnę­trzu jel­cza bli­ski jestem zgo­nu, no to przy dwor­cu PKP w Jaśle dopra­wiam się kolej­nym bro­wa­rem, a potem, w pocią­gu, to już jest pie­kło, ścią­gam pod­ko­szu­lek i swo­im smro­dem budzę nie­skry­wa­ny nie­smak innych pasa­że­rów w prze­dzia­le…

…a rok temu, w Toru­niu, roz­ma­wiam przez tele­fon z żoną, któ­ra mówi mi, że dziś wła­śnie nasz syn (miał wte­dy nie­wie­le ponad dwa lata) sam zaśpie­wał pra­wie całą „Bal­la­dę o świę­tym Miko­ła­ju”, któ­rą ostat­nio tak czę­sto nuci­łem mu do snu, ucząc swo­je dziec­ko po łem­kow­sku.

P.S. Gdzieś pomię­dzy napi­sa­niem tego wła­śnie dru­gie­go odcin­ka moich roz­wa­żań o pie­śni Wierz­bic­kie­go a tegoż pisa­nia odsło­ną pierw­szą przy­szło mi do gło­wy, by podzie­lić się kil­ko­ma obra­za­mi Niskie­go, bo ten pocz­tów­ko­wy tryb wyma­ga być może dowo­dów naocz­no­ści. No więc jak­by ktoś chciał rzu­cić okiem, to tutaj znaj­dzie sto­sow­ny mate­riał ilu­stra­cyj­ny i ilu­stru­ją­cy.