05/11/18

Nadzieja po Pittsburghu

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

W nie­dzie­lę, 28 paź­dzier­ni­ka, dowia­du­ję się o strze­la­ni­nie w syna­go­dze w Pit­ts­bur­ghu, w moim sta­nie − Pen­n­syl­wa­nia. Po prze­bu­dze­niu dosta­ję taką por­cję wia­do­mo­ści: jede­na­ście osób zabi­tych, sześć ran­nych, napast­nik, któ­ry krzy­czał „Wszy­scy Żydzi muszą zgi­nąć”, a przed ata­kiem, na por­ta­lu spo­łecz­no­ścio­wym Gab, oskar­żył orga­ni­za­cje żydow­skie o spro­wa­dza­nie do Ame­ry­ki „najeźdź­ców”, któ­rzy „zabi­ja­ją naszych ludzi”. Jest to oczy­wi­sta alu­zja do zbli­ża­ją­cej się do gra­ni­cy USA kara­wa­ny uchodź­ców z Cen­tral­nej Ame­ry­ki.

Led­wo uda­je mi się stra­wić te wia­do­mo­ści, a już w śro­dę dosta­ję zbio­ro­we­go maila od poli­cji uni­wer­sy­tec­kiej, któ­ry infor­mu­je nas o anty­se­mic­kich napi­sach w męskich toa­le­tach w dwóch budyn­kach na kam­pu­sie. W biblio­te­ce swa­sty­ka, w budyn­ku kon­fe­ren­cyj­nym napis „Nie­na­wi­dzę Żydów”. Poli­cja zapew­nia, że bada spra­wę, bo − jak piszą w mailu − w kon­tek­ście ata­ku w Pit­ts­bur­ghu takie napi­sy mogą „budzić w naszej spo­łecz­no­ści zro­zu­mia­ły strach”.

Opo­wia­dam o tym mailu mężo­wi i kie­dy tłu­ma­czę na pol­ski sło­wa „anty­se­mic­kie napi­sy w toa­le­tach”, ude­rza mnie jak nor­mal­nie to brzmi w moim ojczy­stym języ­ku. Pra­wie, jak­by nie było powo­dów do stra­chu. Prze­cież wszy­scy wycho­wa­li­śmy się wśród takich napi­sów na róż­nych powierzch­niach – murach budyn­ków, szkol­nych ław­kach – i oczy­wi­ście na drzwiach publicz­nych toa­let.

Kie­dy w 2009 roku jeź­dzi­łam po Pol­sce z Yuse­fem Komu­ny­akaą, w ramach poetyc­kie­go tour­née zor­ga­ni­zo­wa­ne­go przez Depar­ta­ment Sta­nu, Yusef co rusz poka­zy­wał mi jakiś napis na murze i pytał wzbu­rzo­nym gło­sem: „Co to zna­czy?” „To nic takie­go” – mówi­łam zakło­po­ta­na, ale i tro­chę roz­draż­nio­na. „To tyl­ko spo­ry mię­dzy kibi­ca­mi”.

Póź­niej Yusef napi­sał o tym wiersz „Maki”, któ­ry zna­lazł się w zbio­rze The Cha­me­le­on Couch:

Weź­my tę kobie­tę, któ­ra sie­dzi obok mnie,

pocho­dzi z węgier­skich Cyga­nów,
uro­dzo­na, aby konie uczyć tań­ca & kar­mić je
cukrem z ręki, czy ona wie,
że pięk­no by jej nie oca­li­ło, że mak
wpię­ty we wło­sy nie obro­nił­by jej
przed tam­ty­mi nie­miec­ki­mi sztur­mow­ca­mi?

To budzi strach. Widzę oczy zer­ka­ją­ce
przez wąskie listwy w wago­nach bydlę­cych,
któ­re pędzą w wiecz­ność. Widzę Jude
& Gwiaz­dę Dawi­da naba­zgra­ne na dwor­cu,
ale ona mówi, To nazwa dru­ży­ny pił­kar­skiej,
Kocha­nie.

I dalej:

Jestem czar­no­skó­rym męż­czy­zną, poetą, eks­cen­try­kiem
& nie ma dróg, któ­ry­mi nie wędru­ją moje myśli.
Ja też mam swój tani bilet do Auschwitz
w jed­ną stro­nę & nie znam ulic ani ście­żek,
któ­ry­mi nie prze­szła­by śmierć. Maki śpie­szą dalej
aż do kar­dy­na­ła, któ­ry świer­go­ce pio­sen­ki na kol­cza­stym dru­cie [1].

Jako dziec­ko nie raz fan­ta­zjo­wa­łam, że chcia­ła­bym się zna­leźć we wnę­trzu moich ulu­bio­nych ksią­żek.  Teraz, kie­dy zna­la­złam się we wnę­trzu wier­sza jed­ne­go z poetów, któ­rych cenię, nie czu­ję się tam dobrze. Czy to napraw­dę ja? Ta kobie­ta, któ­ra baga­te­li­zu­je zapo­wiedź tego, co ma nadejść? Któ­ra nie chce przy­jąć do wia­do­mo­ści, że gra­fit­ti naba­zgra­ne w toa­le­cie łatwo może prze­obra­zić się w mar­sze i pochod­nie?

Nie­mniej jed­nej zabra­kło dale­ko­wzrocz­no­ści. Yusef Komu­ny­akaa chy­ba tak­że nie spo­dzie­wał się, że wystar­czy zmia­na pre­zy­den­ta, żeby i w USA obu­dził się uśpio­ny anty­se­mi­tyzm. Nie spo­dzie­wał się tego rów­nież Jona­than Weisman, roz­mów­ca w pod­ka­ście „New York Time­sa”, któ­re­go słu­cham w czwar­tek wie­czo­rem i autor książ­ki (((Semi­timsm))): Being Jewish in the Age of Trump. Weisman przy­zna­je, że jesz­cze nie tak daw­no uwa­żał anty­se­mi­tyzm za zja­wi­sko wyłącz­nie euro­pej­skie i to zja­wi­sko, któ­re nawet w Euro­pie nale­ży już do cza­su prze­szłe­go.

*

W pią­tek, 2 listo­pa­da, w całych Sta­nach trwa akcja #Sho­wUp­For­Shab­bat (Przyjdź na sza­bas). Dla uczcze­nia pamię­ci zabi­tych w Pit­ts­bur­ghu i na znak soli­dar­no­ści z Żyda­mi, Ame­ry­ka­nie wszyst­kich wyznań, rów­nież nie­wie­rzą­cy mają zja­wić się w lokal­nych syna­go­gach na roz­po­czę­cie sza­ba­su. Wiem, że nie­któ­rzy moi zna­jo­mi wybie­ra­ją się do lokal­nej refor­mo­wa­nej syna­go­gi Con­gre­ga­tion Sha­arai Sho­may­im. Czu­ję, że powin­nam pójść z nimi. Ale jest jed­na prze­szko­da. Na uczel­ni odby­wa się pierw­szy w naszej histo­rii festi­wal lite­rac­ki, poświę­co­ny lokal­nym auto­rom. Wie­czo­rem ma wystą­pić jego gwiaz­da, naj­bar­dziej zna­ny pisarz pocho­dzą­cy z nasze­go hrab­stwa, Micha­el Deibert, dzien­ni­karz i podróż­nik, autor ksią­żek o Haiti, Mek­sy­ku i Kon­go. Mój przy­ja­ciel Bill, któ­ry ostat­nie kil­ka mie­się­cy poświę­cił orga­ni­za­cji festi­wa­lu, mar­twi się, że zbyt sła­bo nagło­śnił wystą­pie­nie Deiber­ta, że przyj­dzie zbyt mało osób, a ja obie­ca­łam, że się zja­wię… Posta­na­wiam, że jed­nak nie zawio­dę Bil­la.

Nie żału­ję takiej decy­zji. Rze­czy­wi­ście jest nas garst­ka, trzy­na­ście osób, w tym tyl­ko pię­cio­ro stu­den­tów. Ci, któ­rzy nie poszli do syna­go­gi, zosta­li pew­nie w domu, bo leje deszcz i wiatr tak trzę­sie szy­ba­mi, że uru­cha­mia na chwi­lę alarm antyw­ła­ma­nio­wy. Mimo że nie jeste­śmy w syna­go­dze, też może­my wyra­zić swo­je wspar­cie dla ofiar tra­ge­dii. Tema­tu  strze­la­ni­ny w Pit­ts­bur­ghu nie da się w tym tygo­dniu omi­nąć i od nie­go wła­śnie Deibert zaczy­na swój wykład. Jed­nak, jak przy­sta­ło na mię­dzy­na­ro­do­we­go kore­spon­den­ta, wspo­mi­na o tym wyda­rze­niu w szer­szym kon­tek­ście glo­bal­no-poli­tycz­nych zja­wisk:

Ponie­waż odwie­dzi­łem oko­ło sześć­dzie­siąt kra­jów świa­ta, mam jed­no naj­waż­niej­sze prze­sła­nie dla ludzi w USA: Pomi­mo obec­ne­go dys­kur­su poli­tycz­ne­go, nie musi­cie bać się ludzi, któ­rzy nie wyglą­da­ją jak wy, któ­rzy nie mówią jak wy, nie wyzna­ją waszej reli­gii lub ubie­ra­ją się ina­czej. W każ­dym kra­ju i w każ­dej kul­tu­rze znaj­dzie­cie tych, któ­rzy żeru­ją na innych, ale, ogól­nie rzecz bio­rąc, pod­czas moich podró­ży odkry­łem, że w więk­szo­ści ludzie są w porząd­ku.

Jed­nak jed­ne­go powin­ni­ście się bać i o tym chcę wam dzi­siaj powie­dzieć.

Życie wie­lu Ame­ry­ka­nów toczy się w cie­płym koko­nie rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra jest ich udzia­łem od począt­ków tego pań­stwa (choć nie jest udzia­łem Indian czy Afro-Ame­ry­ka­nów, że wymie­nię tyl­ko dwie gru­py): ta kom­for­to­wa rze­czy­wi­stość to dzie­siąt­ki lat sta­bil­nych insty­tu­cji oraz fair play w naro­do­wej poli­ty­ce głów­ne­go nur­tu. Ame­ry­ka­nie nie potra­fią wyobra­zić sobie, jak szyb­ko i jak gwał­tow­nie wszyst­ko może się zmie­nić.

Ja potra­fię.

W cią­gu dwu­dzie­stu lat pra­cy dzien­ni­ka­rza zaj­mu­ją­ce­go się poli­ty­ką mię­dzy­na­ro­do­wą, zetkną­łem się już z wzor­cem poli­tycz­nych zacho­wań, któ­re­go obec­nie uży­wa się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. (…)

Na Wybrze­żu Kości Sło­nio­wej widzia­łem, jak Lau­rent Gbag­bo pro­mu­jąc swój etnicz­nie supre­ma­cyj­ny kult Ivo­ri­té prze­jął jed­no z naj­bo­gat­szych państw w Afry­ce i popchnął je do woj­ny domo­wej. Na Haiti widzia­łem, jak Jean Ber­trand Ari­sti­de wyko­rzy­stał roz­go­ry­cze­nie mas i roz­pa­lił ich emo­cje, aby stwo­rzyć swe­go rodza­ju barw­ne pań­stwo feu­dal­ne  wzo­ro­wa­ne na Ugan­dzie Idi Ami­na i Repu­bli­ce Środ­ko­wo­afry­kań­skiej Jean-Béde­la Bokas­sy. W Gwa­te­ma­li byłem świad­kiem, jak były dyk­ta­tor Efra­ín Ríos Montt, odpo­wie­dzial­ny za naj­bar­dziej krwa­ry okres w histo­rii pań­stwa, swto­rzył par­tię poli­tycz­ną Fren­te Repu­bli­ca­no Guate­mal­te­co (FRG), któ­rej jedy­nym moto­rem był gniew wobec elit, a któ­ra oka­za­ła się póź­niej bar­dziej kry­mi­nal­nym przed­się­wzię­ciem, a nie poli­tycz­nym medium.

Ludzie o sil­nym eto­sie pra­cy czu­ją, że przez lata oplu­wa­no i lek­ce­wa­żo­no ich cięż­ką pra­cę – poprzez wol­no­ryn­ko­we ukła­dy pro­mo­wa­ne przez obie par­tie oraz sys­tem podat­ko­wy, któ­ry obsy­pu­je ulga­mi boga­tych i nakła­da kary na tych o skrom­niej­szych zaso­bach. (…) Jest w tym podej­ściu praw­dzi­wy ból i despe­ra­cja. Jed­nak jest w nim tak­że roz­czu­la­nie się nad sobą i odmo­wa przy­ję­cia do wia­do­mo­ści, że czy­jeś zma­ga­nia mogą być tak samo waż­ne, jak moje. Tkwi w nim rów­nież pra­wie zło­wró­żeb­ne poczu­cie żalu, w świe­tle któ­re­go poli­ty­ka nie jest sztu­ką odkry­wa­nia tego, co moż­li­we, ale apo­ka­lip­tycz­ną wal­ką mię­dzy prze­wa­ża­ją­co bia­łym świa­tem indu­strial­nym, któ­ry odszedł i już nie wró­ci a  skom­pli­ko­wa­nym kalej­do­sko­pem libe­ral­nych miej­skich elit, roz­kwi­ta­ją­cej nie-bia­łej popu­la­cji nasze­go kra­ju, imi­gran­tów, ludzi o innych orien­ta­cjach sek­su­al­nych i innych szo­ku­ją­cych ele­men­tów. Jeże­li człon­ko­wie elek­to­ra­tu Trum­pa  czę­sto mówią tak, jak­by świat się koń­czył, dzie­je się tak dla­te­go, że świat, któ­ry zna­ją fak­tycz­nie się koń­czy. Ale tych zmian demo­gra­ficz­nych nie da się już odwró­cić, a ten nowy świat nie jest niczym, cze­go moi bia­li ziom­ko­wie z kla­sy pra­cu­ją­cej powin­ni się bać. Nie­ste­ty, strach jest walu­tą prze­tar­go­wą nasze­go pre­zy­den­ta.

Kie­dy wykład Deiber­ta zbli­ża się do koń­ca, sły­szę w nim to samo prze­sła­nie, co w tam­tym wier­szu, w któ­rym Komu­ny­aka na zawsze utrwa­lił moją bez­tro­skę: Nie lek­ce­waż­cie oznak nie­bez­pie­czeń­stwa. Miej­cie oczy otwar­te. Reaguj­cie na groź­by wobec innych zanim zwró­cą się one prze­ciw­ko wam.

Deibert przy­po­mi­na to, co już wie­my, ale do cze­go nie­ustan­nie trze­ba wra­cać:

(…) być może pod ścia­ną znaj­dzie się naj­pierw par­tia opo­zy­cyj­na. Być może będą to żydow­scy dzien­ni­ka­rze, albo muzuł­ma­nie, Laty­no­si albo emi­gran­ci. Ale któ­re­goś dnia, być może nie­dłu­go, tłum zażą­da krwi i pod ścia­ną posta­wią kogoś, kogo kochasz, za jakieś praw­dzi­we lub wyima­gi­no­wa­ne prze­wi­nie­nie. Być może nawet posta­wią cie­bie [2].

W zakoń­cze­niu wykła­du Deibert wyzna­je, że wie­le ze swo­ich umie­jęt­no­ści  zro­zu­mie­nia i kry­tycz­nej oce­ny świa­ta zawdzię­cza lite­ra­tu­rze, pisa­rzom takim jak Reinal­do Are­nas, Mar­gu­eri­te Duras, Milan Kun­de­ra i Mario Var­gas Llo­sa. Suge­ru­je, że wła­śnie w lite­ra­tu­rze leży nadzie­ja. Wobec ogro­mu pro­ble­mów, któ­re poru­szył, taka kon­klu­zja wyda­je mi się jed­nak naiw­na i  nacią­ga­na. Jadąc do domu w szu­mie desz­czu i huku wia­tru, pra­wie nie czu­ję nadziei. Żałob­na pogo­da na zewnątrz dokład­nie odzwier­cie­dla mój wewnętrz­ny lament.

*

W domu, kie­dy już uda­je mi się uśpić dzie­ci, wytrą­co­ne z ryt­mu póź­nym poby­tem u sąsia­dów, sia­dam na kana­pie z kub­kiem gorą­ce­go cydru, żeby pocze­kać aż mąż wró­ci z wie­czor­nej zmia­ny. Wiem, że są Zadusz­ki, nie zapo­mnia­łam o nich. To świę­to jesz­cze potę­gu­je mój mrocz­ny nastrój. W tym roku stra­ci­łam dwo­je bli­skich mi ludzi – cio­cię i wuj­ka. Obo­je zmar­li na raka trzust­ki w odstę­pie zale­d­wie kil­ku mie­się­cy. Na raka trzust­ki zmarł też Tony Hoagland, poeta, któ­re­go wier­sze tłu­ma­czy­łam, z któ­rym kil­ka lat temu robi­łam wywiad w Kra­ko­wie i któ­re­go poety­ka – peł­na jed­no­cze­śnie iro­nii i czu­ło­ści – jest mi szcze­gól­nie bli­ska. Hoagland zmarł 23 paź­dzie­ni­ka, nie­ca­ły tydzień po moim wuj­ku, któ­re­go był rówie­śni­kiem. Ta zbież­ność fak­tów – ta sama cho­ro­ba, ten sam czas − spra­wi­ła, że w ostat­nim tygo­dniu się­gnę­łam po wier­sze Hoaglan­da jak po bal­sam. Szcze­gól­nie jego naj­now­sza książ­ka Priest Tur­ned The­ra­pist Tre­ats Fear of God – w któ­rej pisze o swo­jej cho­ro­bie na tle roz­pa­da­ją­ce­go się świa­ta − przy­nio­sła mi ulgę.

Teraz, w ten zadusz­ny wie­czór śmie­ję się i pła­czę, czy­ta­jąc Hoaglan­da, i pomi­mo wszyst­ko ucze­piam się idei, któ­rą pró­bo­wa­łam odrzu­cić w wykła­dzie Deiber­ta: Nadzie­ja, jaką daje lite­ra­tu­ra. Może to nie jest aż takie naiw­ne. Może fak­tycz­nie świat stał­by się lep­szy, gdy­by ludzie na obu bie­gu­nach moich dwóch okrut­nie spo­la­ry­zo­wa­nych spo­łe­czeństw – ame­ry­kań­skie­go i pol­skie­go – wypa­dli na chwi­lę z cało­do­bo­we­go cyklu wia­do­mo­ści i zamiast arty­ku­łów z gazet prze­czy­ta­li od cza­su do cza­su, na przy­kład taki wiersz:

Przy­czy­na śmier­ci: Fox News

Bli­sko koń­ca sie­dział na weran­dzie z tyłu domu
i wodził lor­net­ką w te i wewte
tam, gdzie suche zaro­śla i wyschnię­te poto­ki,

był pewien, że widzi, jak Mek­sy­ka­nie
prze­dzie­ra­ją się przez krza­ki kre­ozy­tów i szał­wii,
gdy tym­cza­sem w living roomie głos z tele­wi­zo­ra

pod­krę­co­ny tak bar­dzo, że głu­chy by usły­szał
dole­wał pali­wa do jego lęku i wście­kło­ści.

Na koniec wolał myśleć o nie­le­gal­nych uchodź­cach,
o mat­kach na zasił­ku i socja­li­stach od ubez­pie­czeń
zamiast o tym, że czu­je jak cho­ro­ba

peł­znie nocą przez jego wewnętrz­ne tune­le,
i prze­kra­cza rze­kę pomię­dzy wątro­bą a śle­dzio­ną.
Takie­go to już miał typo­we­go pecha,

że uro­dził się w okre­sie histo­rycz­nym,
któ­re­mu kie­dyś nada­dzą nazwę
zmierz­chu bia­łe­go męż­czy­zny-dino­zau­ra,

codzien­nie czuł się słab­szy i bar­dziej obrzę­kły,
a zie­mia z dnia na dzień bar­dziej przy­po­mi­na­ła pie­kło
i znad zle­wu uno­sił się dziw­ny odór.

A sil­ne męskie gło­sy w tle
nie prze­sta­wa­ły mówić, nakrę­ca­jąc sta­rą gad­kę
o cięż­kiej pra­cy i Bogu, macha­ły fla­gą,

ubi­ja­jąc strach na sztyw­ną pia­nę.
I pew­ne­go dnia ten star­szy męż­czy­zna zakoń­czył
swój patrol, a może patro­lo­wa­nie wykoń­czy­ło jego,

i facet od kablów­ki
poja­wił się w domu, wyja­śnia­jąc prze­pra­sza­ją­co,
że musi zabrać sprzęt;

skom­pli­ko­wa­ne czar­ne pudeł­ko ze zwi­sa­ją­cym sznu­rem
i pilo­ta – sza­ry pro­sto­kąt,
podob­ny do tru­mien­ki.


Przy­pi­sy:
[1] Wszyst­kie prze­kła­dy z języ­ka angiel­skie­go wyko­rzy­sta­ne w tym tek­ście są moje­go autor­stwa.
[2] Całe prze­mó­wie­nie Micha­ela Deiber­ta moż­na prze­czy­tać na jego blo­gu: http://michaeldeibert.blogspot.com/