Nadzieja po Pittsburghu
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
W niedzielę, 28 października, dowiaduję się o strzelaninie w synagodze w Pittsburghu, w moim stanie − Pennsylwania. Po przebudzeniu dostaję taką porcję wiadomości: jedenaście osób zabitych, sześć rannych, napastnik, który krzyczał „Wszyscy Żydzi muszą zginąć”, a przed atakiem, na portalu społecznościowym Gab, oskarżył organizacje żydowskie o sprowadzanie do Ameryki „najeźdźców”, którzy „zabijają naszych ludzi”. Jest to oczywista aluzja do zbliżającej się do granicy USA karawany uchodźców z Centralnej Ameryki.
Ledwo udaje mi się strawić te wiadomości, a już w środę dostaję zbiorowego maila od policji uniwersyteckiej, który informuje nas o antysemickich napisach w męskich toaletach w dwóch budynkach na kampusie. W bibliotece swastyka, w budynku konferencyjnym napis „Nienawidzę Żydów”. Policja zapewnia, że bada sprawę, bo − jak piszą w mailu − w kontekście ataku w Pittsburghu takie napisy mogą „budzić w naszej społeczności zrozumiały strach”.
Opowiadam o tym mailu mężowi i kiedy tłumaczę na polski słowa „antysemickie napisy w toaletach”, uderza mnie jak normalnie to brzmi w moim ojczystym języku. Prawie, jakby nie było powodów do strachu. Przecież wszyscy wychowaliśmy się wśród takich napisów na różnych powierzchniach – murach budynków, szkolnych ławkach – i oczywiście na drzwiach publicznych toalet.
Kiedy w 2009 roku jeździłam po Polsce z Yusefem Komunyakaą, w ramach poetyckiego tournée zorganizowanego przez Departament Stanu, Yusef co rusz pokazywał mi jakiś napis na murze i pytał wzburzonym głosem: „Co to znaczy?” „To nic takiego” – mówiłam zakłopotana, ale i trochę rozdrażniona. „To tylko spory między kibicami”.
Później Yusef napisał o tym wiersz „Maki”, który znalazł się w zbiorze The Chameleon Couch:
Weźmy tę kobietę, która siedzi obok mnie,
pochodzi z węgierskich Cyganów,
urodzona, aby konie uczyć tańca & karmić je
cukrem z ręki, czy ona wie,
że piękno by jej nie ocaliło, że mak
wpięty we włosy nie obroniłby jej
przed tamtymi niemieckimi szturmowcami?
To budzi strach. Widzę oczy zerkające
przez wąskie listwy w wagonach bydlęcych,
które pędzą w wieczność. Widzę Jude
& Gwiazdę Dawida nabazgrane na dworcu,
ale ona mówi, To nazwa drużyny piłkarskiej,
Kochanie.
I dalej:
Jestem czarnoskórym mężczyzną, poetą, ekscentrykiem
& nie ma dróg, którymi nie wędrują moje myśli.
Ja też mam swój tani bilet do Auschwitz
w jedną stronę & nie znam ulic ani ścieżek,
którymi nie przeszłaby śmierć. Maki śpieszą dalej
aż do kardynała, który świergoce piosenki na kolczastym drucie [1].
Jako dziecko nie raz fantazjowałam, że chciałabym się znaleźć we wnętrzu moich ulubionych książek. Teraz, kiedy znalazłam się we wnętrzu wiersza jednego z poetów, których cenię, nie czuję się tam dobrze. Czy to naprawdę ja? Ta kobieta, która bagatelizuje zapowiedź tego, co ma nadejść? Która nie chce przyjąć do wiadomości, że grafitti nabazgrane w toalecie łatwo może przeobrazić się w marsze i pochodnie?
Niemniej jednej zabrakło dalekowzroczności. Yusef Komunyakaa chyba także nie spodziewał się, że wystarczy zmiana prezydenta, żeby i w USA obudził się uśpiony antysemityzm. Nie spodziewał się tego również Jonathan Weisman, rozmówca w podkaście „New York Timesa”, którego słucham w czwartek wieczorem i autor książki (((Semitimsm))): Being Jewish in the Age of Trump. Weisman przyznaje, że jeszcze nie tak dawno uważał antysemityzm za zjawisko wyłącznie europejskie i to zjawisko, które nawet w Europie należy już do czasu przeszłego.
*
W piątek, 2 listopada, w całych Stanach trwa akcja #ShowUpForShabbat (Przyjdź na szabas). Dla uczczenia pamięci zabitych w Pittsburghu i na znak solidarności z Żydami, Amerykanie wszystkich wyznań, również niewierzący mają zjawić się w lokalnych synagogach na rozpoczęcie szabasu. Wiem, że niektórzy moi znajomi wybierają się do lokalnej reformowanej synagogi Congregation Shaarai Shomayim. Czuję, że powinnam pójść z nimi. Ale jest jedna przeszkoda. Na uczelni odbywa się pierwszy w naszej historii festiwal literacki, poświęcony lokalnym autorom. Wieczorem ma wystąpić jego gwiazda, najbardziej znany pisarz pochodzący z naszego hrabstwa, Michael Deibert, dziennikarz i podróżnik, autor książek o Haiti, Meksyku i Kongo. Mój przyjaciel Bill, który ostatnie kilka miesięcy poświęcił organizacji festiwalu, martwi się, że zbyt słabo nagłośnił wystąpienie Deiberta, że przyjdzie zbyt mało osób, a ja obiecałam, że się zjawię… Postanawiam, że jednak nie zawiodę Billa.
Nie żałuję takiej decyzji. Rzeczywiście jest nas garstka, trzynaście osób, w tym tylko pięcioro studentów. Ci, którzy nie poszli do synagogi, zostali pewnie w domu, bo leje deszcz i wiatr tak trzęsie szybami, że uruchamia na chwilę alarm antywłamaniowy. Mimo że nie jesteśmy w synagodze, też możemy wyrazić swoje wsparcie dla ofiar tragedii. Tematu strzelaniny w Pittsburghu nie da się w tym tygodniu ominąć i od niego właśnie Deibert zaczyna swój wykład. Jednak, jak przystało na międzynarodowego korespondenta, wspomina o tym wydarzeniu w szerszym kontekście globalno-politycznych zjawisk:
Ponieważ odwiedziłem około sześćdziesiąt krajów świata, mam jedno najważniejsze przesłanie dla ludzi w USA: Pomimo obecnego dyskursu politycznego, nie musicie bać się ludzi, którzy nie wyglądają jak wy, którzy nie mówią jak wy, nie wyznają waszej religii lub ubierają się inaczej. W każdym kraju i w każdej kulturze znajdziecie tych, którzy żerują na innych, ale, ogólnie rzecz biorąc, podczas moich podróży odkryłem, że w większości ludzie są w porządku.
Jednak jednego powinniście się bać i o tym chcę wam dzisiaj powiedzieć.
Życie wielu Amerykanów toczy się w ciepłym kokonie rzeczywistości, która jest ich udziałem od początków tego państwa (choć nie jest udziałem Indian czy Afro-Amerykanów, że wymienię tylko dwie grupy): ta komfortowa rzeczywistość to dziesiątki lat stabilnych instytucji oraz fair play w narodowej polityce głównego nurtu. Amerykanie nie potrafią wyobrazić sobie, jak szybko i jak gwałtownie wszystko może się zmienić.
Ja potrafię.
W ciągu dwudziestu lat pracy dziennikarza zajmującego się polityką międzynarodową, zetknąłem się już z wzorcem politycznych zachowań, którego obecnie używa się w Stanach Zjednoczonych. (…)
Na Wybrzeżu Kości Słoniowej widziałem, jak Laurent Gbagbo promując swój etnicznie supremacyjny kult Ivorité przejął jedno z najbogatszych państw w Afryce i popchnął je do wojny domowej. Na Haiti widziałem, jak Jean Bertrand Aristide wykorzystał rozgoryczenie mas i rozpalił ich emocje, aby stworzyć swego rodzaju barwne państwo feudalne wzorowane na Ugandzie Idi Amina i Republice Środkowoafrykańskiej Jean-Bédela Bokassy. W Gwatemali byłem świadkiem, jak były dyktator Efraín Ríos Montt, odpowiedzialny za najbardziej krwary okres w historii państwa, swtorzył partię polityczną Frente Republicano Guatemalteco (FRG), której jedynym motorem był gniew wobec elit, a która okazała się później bardziej kryminalnym przedsięwzięciem, a nie politycznym medium.
Ludzie o silnym etosie pracy czują, że przez lata opluwano i lekceważono ich ciężką pracę – poprzez wolnorynkowe układy promowane przez obie partie oraz system podatkowy, który obsypuje ulgami bogatych i nakłada kary na tych o skromniejszych zasobach. (…) Jest w tym podejściu prawdziwy ból i desperacja. Jednak jest w nim także rozczulanie się nad sobą i odmowa przyjęcia do wiadomości, że czyjeś zmagania mogą być tak samo ważne, jak moje. Tkwi w nim również prawie złowróżebne poczucie żalu, w świetle którego polityka nie jest sztuką odkrywania tego, co możliwe, ale apokaliptyczną walką między przeważająco białym światem industrialnym, który odszedł i już nie wróci a skomplikowanym kalejdoskopem liberalnych miejskich elit, rozkwitającej nie-białej populacji naszego kraju, imigrantów, ludzi o innych orientacjach seksualnych i innych szokujących elementów. Jeżeli członkowie elektoratu Trumpa często mówią tak, jakby świat się kończył, dzieje się tak dlatego, że świat, który znają faktycznie się kończy. Ale tych zmian demograficznych nie da się już odwrócić, a ten nowy świat nie jest niczym, czego moi biali ziomkowie z klasy pracującej powinni się bać. Niestety, strach jest walutą przetargową naszego prezydenta.
Kiedy wykład Deiberta zbliża się do końca, słyszę w nim to samo przesłanie, co w tamtym wierszu, w którym Komunyaka na zawsze utrwalił moją beztroskę: Nie lekceważcie oznak niebezpieczeństwa. Miejcie oczy otwarte. Reagujcie na groźby wobec innych zanim zwrócą się one przeciwko wam.
Deibert przypomina to, co już wiemy, ale do czego nieustannie trzeba wracać:
(…) być może pod ścianą znajdzie się najpierw partia opozycyjna. Być może będą to żydowscy dziennikarze, albo muzułmanie, Latynosi albo emigranci. Ale któregoś dnia, być może niedługo, tłum zażąda krwi i pod ścianą postawią kogoś, kogo kochasz, za jakieś prawdziwe lub wyimaginowane przewinienie. Być może nawet postawią ciebie [2].
W zakończeniu wykładu Deibert wyznaje, że wiele ze swoich umiejętności zrozumienia i krytycznej oceny świata zawdzięcza literaturze, pisarzom takim jak Reinaldo Arenas, Marguerite Duras, Milan Kundera i Mario Vargas Llosa. Sugeruje, że właśnie w literaturze leży nadzieja. Wobec ogromu problemów, które poruszył, taka konkluzja wydaje mi się jednak naiwna i naciągana. Jadąc do domu w szumie deszczu i huku wiatru, prawie nie czuję nadziei. Żałobna pogoda na zewnątrz dokładnie odzwierciedla mój wewnętrzny lament.
*
W domu, kiedy już udaje mi się uśpić dzieci, wytrącone z rytmu późnym pobytem u sąsiadów, siadam na kanapie z kubkiem gorącego cydru, żeby poczekać aż mąż wróci z wieczornej zmiany. Wiem, że są Zaduszki, nie zapomniałam o nich. To święto jeszcze potęguje mój mroczny nastrój. W tym roku straciłam dwoje bliskich mi ludzi – ciocię i wujka. Oboje zmarli na raka trzustki w odstępie zaledwie kilku miesięcy. Na raka trzustki zmarł też Tony Hoagland, poeta, którego wiersze tłumaczyłam, z którym kilka lat temu robiłam wywiad w Krakowie i którego poetyka – pełna jednocześnie ironii i czułości – jest mi szczególnie bliska. Hoagland zmarł 23 paździenika, niecały tydzień po moim wujku, którego był rówieśnikiem. Ta zbieżność faktów – ta sama choroba, ten sam czas − sprawiła, że w ostatnim tygodniu sięgnęłam po wiersze Hoaglanda jak po balsam. Szczególnie jego najnowsza książka Priest Turned Therapist Treats Fear of God – w której pisze o swojej chorobie na tle rozpadającego się świata − przyniosła mi ulgę.
Teraz, w ten zaduszny wieczór śmieję się i płaczę, czytając Hoaglanda, i pomimo wszystko uczepiam się idei, którą próbowałam odrzucić w wykładzie Deiberta: Nadzieja, jaką daje literatura. Może to nie jest aż takie naiwne. Może faktycznie świat stałby się lepszy, gdyby ludzie na obu biegunach moich dwóch okrutnie spolaryzowanych społeczeństw – amerykańskiego i polskiego – wypadli na chwilę z całodobowego cyklu wiadomości i zamiast artykułów z gazet przeczytali od czasu do czasu, na przykład taki wiersz:
Przyczyna śmierci: Fox News
Blisko końca siedział na werandzie z tyłu domu
i wodził lornetką w te i wewte
tam, gdzie suche zarośla i wyschnięte potoki,
był pewien, że widzi, jak Meksykanie
przedzierają się przez krzaki kreozytów i szałwii,
gdy tymczasem w living roomie głos z telewizora
podkręcony tak bardzo, że głuchy by usłyszał
dolewał paliwa do jego lęku i wściekłości.
Na koniec wolał myśleć o nielegalnych uchodźcach,
o matkach na zasiłku i socjalistach od ubezpieczeń
zamiast o tym, że czuje jak choroba
pełznie nocą przez jego wewnętrzne tunele,
i przekracza rzekę pomiędzy wątrobą a śledzioną.
Takiego to już miał typowego pecha,
że urodził się w okresie historycznym,
któremu kiedyś nadadzą nazwę
zmierzchu białego mężczyzny-dinozaura,
codziennie czuł się słabszy i bardziej obrzękły,
a ziemia z dnia na dzień bardziej przypominała piekło
i znad zlewu unosił się dziwny odór.
A silne męskie głosy w tle
nie przestawały mówić, nakręcając starą gadkę
o ciężkiej pracy i Bogu, machały flagą,
ubijając strach na sztywną pianę.
I pewnego dnia ten starszy mężczyzna zakończył
swój patrol, a może patrolowanie wykończyło jego,
i facet od kablówki
pojawił się w domu, wyjaśniając przepraszająco,
że musi zabrać sprzęt;
skomplikowane czarne pudełko ze zwisającym sznurem
i pilota – szary prostokąt,
podobny do trumienki.
Przypisy:
[1] Wszystkie przekłady z języka angielskiego wykorzystane w tym tekście są mojego autorstwa.
[2] Całe przemówienie Michaela Deiberta można przeczytać na jego blogu: http://michaeldeibert.blogspot.com/