23/08/14

Niezaufane połączenia

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Myśla­łem, że w waka­cje będę miał cokol­wiek wię­cej cza­su na pisa­nie… „Myśleć to ty sobie możesz” – zade­cy­do­wał mój kil­ku­ty­go­dnio­wy pier­wo­rod­ny i zła­pał mnie za pra­wą rękę dokład­nie w chwi­li, gdy otwo­rzy­łem kom­pu­ter. Oczy­wi­ście nie mogę jej (ręki) zabrać – raz dla­te­go, że nie mogę w ści­słym sen­sie nie­moż­no­ści, bo sku­ba­ny ma napraw­dę spo­ro siły, a moco­wać się z nim nie będę. Dwa – bo jak ją zabio­rę, to zaraz się obu­dzi, a tego z kolei nie chcę. Bar­dzo nie chcę; ha! w sumie to aż śmiesz­ne, że jesz­cze parę tygo­dni temu wyda­wa­ło mi się moż­li­we zro­zu­mieć, jak bar­dzo moż­na nie chcieć, by taki ber­beć się zbu­dził…
No dobra, ale to tyl­ko tak tytu­łem wstę­pu i wyja­śnie­nia: bo pomy­słów na pisa­nie mam spo­ro i są to pomy­sły (jak sobie i dla sie­bie mnie­mam) waż­ne, a moż­li­wo­ści takie­go ich tek­sto­we­go obro­bie­nia, by mia­ło to sens – ni cho­le­ry, więc pomy­śla­łem sobie, że będę tu wrzu­cał przez parę naj­bliż­szych dni takie sobie glos­sy, przy­czyn­ki, mar­gi­na­lia; coś, co mi się pomy­śla­ło ostat­nio o tym, co mi się czy­ta­ło. To skąd­inąd stra­te­gia, któ­rą dość lubię – zapi­sy­wać swo­je ulot­ne i nad daną książ­ką ula­tu­ją­ce myśli, przy­na­leż­ne tyl­ko tej a nie innej chwi­li, a potem dopie­ro pospla­tać je w więk­sze cało­ści i zoba­czyć, co wyj­dzie… Wyprak­ty­ko­wa­łem to pisząc szkic o wybo­rze wier­szy Ryszar­da Kry­nic­kie­go, publi­ko­wa­ny w swo­im cza­sie w Przy­sta­ni – szkic w for­mie dzien­ni­ka; i tak się roz­ocho­ci­łem, że cza­sem roję sobie, iż tak będzie wyglą­dać moja książ­ka o poezji (sum­ma, któ­rej zapew­ne nigdy nie napi­szę), że będzie intym­nym dzien­ni­kiem czy­ta­nia róż­nych waż­nych dla mnie pisa­rzy.
Zabaw­na histo­ria z tym Kry­nic­kim: chcia­łem sobie teraz spraw­dzić, czy ten mój tekst jesz­cze gdzieś tam sobie wiru­je, ale oka­za­ło się, że przy któ­rejś z kolej­nych prze­pro­wa­dzek Biu­ra Lite­rac­kie­go i Przy­sta­ni w nowe rejo­ny inter­ne­tu stra­cił się, prze­mi­nął z baj­ta­mi. Z jed­nej – nomen omen – stro­ny oczy­wi­ście szko­da, ale nie ma tego złe­go; pró­ba dotar­cia do tam­te­go kawał­ka, kwi­to­wa­na przez moją wyszu­ki­war­kę zło­wiesz­czą powiest­ką, że pró­bu­ję uru­cho­mić „nie­zau­fa­ne połą­cze­nie”, pod­su­nę­ła mi tytuł do tego, co wła­śnie piszę, na któ­ry to tytuł nie mia­łem coś pomy­słu.
Tak, wła­śnie „nie­zau­fa­ne połą­cze­nia”: nie­spraw­dzo­ne, intu­icyj­ne, prób­ne i pró­bu­ją­ce opo­wie­ści o moich koli­zjach z tek­sta­mi i kon­tek­sta­mi. Może będą trzy, może trzy­na­ście, może dwa­dzie­ścia trzy; będą takie na pięć zdań, takie na pięt­na­ście, ale może i te na pięć­dzie­siąt pięć też się zda­rzą, kto wie? Tym­cza­sem jed­nak uczyń­my – jak w słyn­nej instruk­cji obsłu­gi swo­jej nie mniej słyn­nej Gry w kla­sy roz­po­rzą­dził tłu­ma­czo­ny przez Zofię Chą­dzyń­ską Julio Cor­tázar – „trzy ozdob­ne gwiazd­ki rów­no­znacz­ne ze sło­wem «koniec»” i dokład­nie tak, jak w wiel­kiej powie­ści Argen­tyń­czy­ka, potrak­tuj­my ten koniec jako wła­ści­wy począ­tek.

***

Wśród lek­tu­ro­wych pla­nów na let­ni czas mia­łem też nowe, przy­spo­so­bio­ne przez Ada­ma Pomor­skie­go, tłu­ma­cze­nie Bie­sów Fio­do­ra Michaj­ło­wi­cza. Czy­ta­jąc je teraz wła­śnie – a raczej poże­ra­jąc – nie mogę nie zacy­to­wać tego, co w deba­cie Tawer­ny o książ­kach na waka­cje napi­sał Woj­ciech Bono­wicz: „Moje naj­bar­dziej nie­zwy­kłe waka­cyj­ne doświad­cze­nie lek­tu­ro­we to były Bie­sy czy­ta­ne… na pla­ży w Chor­wa­cji. Oko­licz­no­ści nie sprzy­ja­ły lek­tu­rze, a lek­tu­ra nie sprzy­ja­ła oko­licz­no­ściom. Dooko­ła wszy­scy czy­ta­li Dana Brow­na i Stie­ga Lars­so­na, sło­necz­ko pali­ło, a ja stro­na po stro­nie brną­łem coraz głę­biej w mro­ki opi­sa­ne przez Dosto­jew­skie­go. Teraz myślę, że nie­wy­klu­czo­ne, iż to ów kon­trast spra­wił, że tam­ta lek­tu­ra była tak inten­syw­na, tak żar­łocz­na. Przez dłu­gi czas potem nie mogłem czy­tać nicze­go, co napi­sa­ne było pro­zą. W zesta­wie­niu z Bie­sa­mi wszyst­ko wyda­wa­ło mi się powierz­chow­ne i nija­kie”. No wła­śnie: nie wiem, czy Bono­wicz też się­gnął po nową trans­la­cję naj­bar­dziej ponu­rej powie­ści Mistrza z Pitra (choć mając nie­ja­kie podej­rze­nia co do zastra­sza­ją­cych roz­mia­rów eru­dy­cji wzmian­ko­wa­ne­go Bono­wi­cza, podej­rze­wam też, że nie mogło być ina­czej i że wszyst­kie poprzed­nie spo­lsz­cze­nia Bie­sów zna­ko­mi­ty mono­gra­fi­sta Tisch­ne­ra ma w małym pal­cu), ale ja chcia­łem wła­śnie o tym, co z książ­ką tą zro­bił Pomor­ski – a zro­bił coś takie­go, że od teraz nie mam już wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie on jest naj­więk­szym pol­skim tłu­ma­czem, co naj­mniej wśród tych żyją­cych. Wąt­pli­wo­ści te – odkąd w zachwy­ce­niu pochło­ną­łem Pomor­skie­go prze­kła­da­ją­ce­go Fau­sta i wier­sze Man­delsz­ta­ma – nie były zresz­tą jakieś poważ­ne, ale od jego Bie­sów roz­wia­ły się już osta­tecz­nie.
Pierw­sze wra­że­nie: te nowe Bie­sy strasz­nie jakoś spu­chły. Wra­że­nie oka­zu­je się zresz­tą złud­ne: kon­fron­ta­cja z tym, co mam na pół­ce, z wyda­niem war­szaw­skie­go PIW‑u z 1977 roku (a co – pamię­tam dobrze – kupi­łem jakimś jesien­nym poran­kiem na pierw­szym roku stu­diów w anty­kwa­ria­cie na kra­kow­skiej uli­cy Czar­no­wiej­skiej) poka­zu­je, że róż­ni­ca w ilo­ści stron nie jest znacz­na, rap­tem kil­ka­dzie­siąt, czy­li – w obli­czu gaba­ry­tów całej powie­ści – tyle co nic; ot, po pro­stu odświe­żo­na, pięk­na edy­cja kra­kow­skie­go Zna­ku ofe­ru­je czy­tel­ni­ko­wi przy­jem­nie gru­by papier… Nie­mniej jed­nak zdzi­wie­nie pozo­sta­je: bo teraz Bie­sy oka­zu­ją się grub­sze niż wyda­ni w iden­tycz­nej serii Bra­cia Kara­ma­zow, a jakoś tak się przy­ję­ło (chy­ba nie tyl­ko u mnie) trak­to­wać ostat­nią powieść Dosto­jew­skie­go jako wła­śnie naj­więk­szą, cze­mu zresz­tą sprzy­ja opi­nia, że to prze­cież histo­ria Alo­szy, Iwa­na i Dymi­tra jest wiel­kim testa­men­tem wiel­kie­go pro­za­ika. A co waż­niej­sze: czy­ta­jąc Bie­sy z takim wła­śnie przed­wstęp­nym zdzi­wie­niem, nie mogę oprzeć się poku­sie tro­pie­nia tego, co też tę książ­kę aż tak (niby) roz­dę­ło.
Moje zachwy­ce­nie kon­cen­tru­je się na tym, jak feno­me­nal­nie zwie­lo­krot­nił Pomor­ski gło­sy wszyst­kich boha­te­rów Bie­sów i jak zna­ko­mi­cie wyko­rzy­stał róż­ne reje­stry pol­sz­czy­zny – na cze­le z tym już nawet nie mówio­nym, ale wprost gadu­ło­wa­tym i – mimo pozo­rów lite­rac­ko­ści – kna­jac­ko-fami­liar­nym. Sfor­mu­ło­wa­na pra­wie rów­no wiek temu teza Micha­iła Bach­ti­na o tym, że powie­ści Dosto­jew­skie­go cha­rak­te­ry­zu­ją się wyko­rzy­sta­niem żywio­łu poli­fo­nicz­no­ści wyro­słe­go z ludo­wej tra­dy­cji kar­na­wa­ło­wej, daw­no już się zlek­sy­ka­li­zo­wa­ła do posta­ci for­muł­ki przy­swa­ja­nej (mniej­sza o to, z jakim pozio­mem zro­zu­mie­nia) przez zali­cza­ją­cych kurs teo­rii lite­ra­tu­ry stu­den­tów jak polo­ni­sty­ki dłu­gie i sze­ro­kie – ale bodaj dopie­ro teraz moż­na się o tym prze­ko­nać na wła­sne uszy. I tu mógł­bym z dzi­ką rado­ścią zacząć cyto­wać nie­gra­ma­tycz­ne (ale zapie­ra­ją­ce dech eks­pre­syw­no­ścią) wynu­rze­nia Kirił­ło­wa, deli­rycz­ny beł­kot Lebiad­ki­na, się­ga­ją­ce w głąb naj­sub­tel­niej zary­so­wa­ne­go obłę­du kwe­stie Marii Timo­fie­jew­nej… Poprze­sta­nę jed­na­ko­woż na jed­nym tyl­ko przy­kła­dzie – na sław­nym pierw­szym opi­sie powierz­chow­no­ści Niko­ła­ja Wsie­wo­ło­do­wi­cza Staw­ro­gi­na. Opis to oczy­wi­ście nie­przy­pad­ko­wy, głę­bo­ko zako­rze­nio­ny w rze­czy­wi­sto­ści ówcze­snej kul­tu­ry rosyj­skiej, o czym aż nad­to dowod­nie prze­ko­nu­ją czy­tel­ni­ka przy­rzą­dzo­ne na uży­tek powie­ści przy­pi­sy Pomor­skie­go – a te przy­pi­sy to też osob­na heca: sple­cio­ne z nie­moż­li­wie poroz­bi­ja­nych wtrą­ce­nia­mi zdań, roz­lew­ne, dygre­syj­ne, mno­żą­ce aneg­do­tycz­ne szcze­gó­ły przy wzmian­kach o naj­bar­dziej nawet mar­gi­nal­nych nazwi­skach, zda­ją się przej­mo­wać z języ­ka Dosto­jew­skie­go jego nie­po­ha­mo­wa­ną grand­i­lo­kwen­cję. No ale Nico­las: jak być może nie­któ­rzy jesz­cze pamię­ta­ją (ja pamię­tam aż nad­to dobrze; poku­si­łem się kie­dyś z przy­czyn try­wial­nych i prak­tycz­nych, bo na uży­tek wła­sne­go kur­su języ­ka rosyj­skie­go, o wła­sno­ręcz­ną pożal-się-Boże-trans­la­cję tego wła­śnie frag­men­tu z ory­gi­na­łu), że cechą cha­rak­te­ry­stycz­ną jego wyglą­du jest to, iż wszyst­ko w nim wyda­je się aż nazbyt dosko­na­łe, co w połą­cze­niu daje efekt obrzy­dli­wo­ści, choć trud­nej do jed­no­znacz­ne­go zde­fi­nio­wa­nia. Auto­rzy dotych­czas zna­ne­go mi prze­kła­du Bie­sów – Tade­usz Zagór­ski i Zbi­gniew Pod­gó­rzec – piszą o wyli­cza­nych poszcze­gól­nych ele­men­tach fizys mło­de­go Staw­ro­gi­na, że były one – odpo­wied­nio – „jak gdy­by zanad­to”, „jakoś zanad­to”, „zanad­to”, „zbyt” jakieś tam. I wszyst­ko niby jest w porząd­ku, ale Pomor­ski roz­strzy­ga to jesz­cze lepiej: naj­pierw jako człon porów­nu­ją­cy jest – trzy­kroć –  „jakieś takie aż nad­to”, a potem „aż nad­to”. Ktoś mógł­by się skrzy­wić i powie­dzieć – para­fra­zu­jąc fil­mo­we­go cesa­rza Józe­fa z Ama­de­usza, któ­ry za pod­pusz­cze­niem Salie­re­go kry­ty­ku­je pro­tek­cjo­nal­nie par­ty­tu­ry Mozar­ta, w któ­rych jako­by mia­ło być „za dużo nut” – że Pomor­ski i potrze­bu­je aż trzech modu­la­to­rów jed­ne­go przy­słów­ka, i nie­sty­li­stycz­nie się powta­rza… A to prze­cież o to cho­dzi: jest w tym i nie­smak, i nie­pew­ność co do wła­sne­go sądu, i owa nie­moż­ność roz­strzy­gnię­cia, co wła­ści­wie jest nie tak z twa­rzą Niko­ła­ja Wsie­wo­ło­do­wi­cza – nie­moż­ność, któ­ra tak wal­nie będzie współ­kon­sty­tu­ować dal­szą, by nad­użyć Nie­tz­sche­go, arcy­ludz­ką nie­ludz­kość boha­te­ra. Nade wszyst­ko zaś – od razu widzi się, że tego się nie pisze, że to się mówi. Nad­mier­na lite­rac­kość – tak sobie dziś z per­spek­ty­wy cza­su myślę, być może nawet nie­co krzyw­dzą­co – roz­wią­zań zapro­po­no­wa­nych przez Zagór­skie­go i Pod­gór­ca (teraz dopie­ro zwra­cam uwa­gę na nie­za­mie­rzo­ną zabaw­ność zesta­wie­nia tych dwóch „oko­ło­gór­skich” nazwisk) osła­bia efekt książ­ki, któ­ra nie jest do czy­ta­nia, któ­rej nale­ży wysłu­chać jak deli­rycz­nej opo­wie­ści przy samo­wa­rze i wód­ce, w jakimś zajeź­dzie przy jed­nej z rosyj­skich dróg – poplą­ta­nych jak zda­nia Pomor­skie­go.

***

Siła ostat­nich zdań.
Bra­my raju Jerze­go Andrze­jew­skie­go: „I szli całą noc”; Lek­cja mar­twe­go języ­ka Andrze­ja Kuśnie­wi­cza: „Bie­rze mróz przed świ­tem”. Te dwa przy­cho­dzą mi wła­śnie do gło­wy, choć kolek­cjo­ne­rzy słyn­nych cyta­cji pew­nie zaczę­li­by od Ulis­se­sa albo Podró­ży do kre­su nocy, rów­nież te Bie­sy, o któ­rych powy­żej, koń­czą się wca­le moc­nym akor­dem. Ale mnie zawsze, ile­kroć myślę o genial­nych zakoń­cze­niach, nastrę­cza­ją się wła­śnie te – wry­te w moją czy­tel­ni­czą świa­do­mość tak moc­no, że po tylu latach od lek­tu­ry (wstyd – albo może i nie wstyd – przy­znać, że jed­no­krot­nej) wciąż jesz­cze mogę przy­wo­łać je z pamię­ci, choć obu ksią­żek po cało­ści nie pamię­tam aż tak, jak­bym chciał i jak­by na to z pew­no­ścią zasłu­gi­wa­ły.
O sile meta­fo­rycz­nej i sym­bo­licz­nej, o moż­li­wych (i nie) poten­cjach inter­tek­stu­al­nych obu tych pro­stych komu­ni­ka­tów moż­na napi­sać pew­nie jesz­cze tyle samo roz­praw, ile o jed­nej i dru­giej powie­ści już napi­sa­no. A mnie jakoś chy­ba naj­bar­dziej ujmu­je wła­śnie coś odwrot­ne­go: to, że jest tu jakaś naga siła, któ­ra nie pod­da­je się nad­mier­ne­mu prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wa­ne­mu znie­czu­le­niu. Bra­my raju - wia­do­mo: ukry­ta pod pozo­ra­mi histo­rii kru­cja­ty dzie­cię­cej uni­wer­sal­na opo­wieść o Bogu, namięt­no­ści, histo­rii, złu i dobru, zamknię­ta w dwóch zda­niach, z któ­rych pierw­sze cią­gnie się przez kil­ka­dzie­siąt stron, pod­czas gdy dru­gie ma wła­śnie tyle, ile ma: czte­ry wyra­zy, dwa­na­ście liter. Lek­cja mar­twe­go języ­ka - też niby wia­do­mo (choć może tro­chę mniej): wznio­sła cele­bra­cja nostal­gii za kru­sze­ją­cym niczym por­ce­la­na (tak wie­le tej nisz­czo­nej por­ce­la­ny u Kuśnie­wi­cza!) świa­tem cesar­sko-kró­lew­skiej uto­pii, któ­ra nigdy się nie ziści­ła i w związ­ku z tym kon­sty­tu­uje się dopie­ro tu, w swo­im nie­po­wstrzy­ma­nym obumie­ra­niu, jako przed­miot nie­koń­czą­cej się melan­cho­lij­nej enu­me­ra­cji. I co z tego? Co z tego, sko­ro oba te ostat­nie zda­nia wyj­mu­ją mnie poza ramy jakiej­kol­wiek kon­cep­tu­ali­za­cji, sta­wia­ją w obli­czu cze­goś poza- i ponadre­flek­syj­ne­go. Tak jak­by na piśmie fik­cji kła­dły pie­częć nie­waż­kie­go, przy­pad­ko­we­go życia. Po pro­stu – szli całą noc. Bie­rze mróz przed świ­tem – i tyle, bie­rze i już. A co ponad to – od złe­go pocho­dzi: od demo­na inter­pre­ta­cyj­nej histe­rii, któ­ry we wszyst­kim musi szu­kać cze­goś inne­go niż to, co jest.

***

Ole, boha­ter Koń­ca pun­ku w Hel­sin­kach Jaro­sla­va Rudi­ša, pie­lę­gnu­je bar­dzo swo­isty typ smut­ku, któ­ry loku­je go cokol­wiek na zewnątrz kon­wen­cjo­nal­nej, melan­cho­lij­no-nostal­gicz­no-żałob­nej tria­dy spo­so­bów cele­bro­wa­nia stra­ty. Nie jest nostal­gi­kiem, bo jak­kol­wiek cią­ży mu jego zbun­to­wa­na mło­dość, to nie ma w sobie tego nie­zbęd­ne­go dla nostal­gii impe­ra­ty­wu ide­ali­za­cji minio­ne­go; co praw­da jest wła­ści­cie­lem baru (tytu­ło­wych Hel­si­nek) w roz­pa­da­ją­cej się, indu­strial­nej czę­ści Ber­li­na, w któ­rym to barze – jed­nym z ostat­nich – moż­na jesz­cze palić i do któ­re­go ścią­ga­ją róż­ne­go rodza­ju nie­do­umar­li pogro­bow­cy gniew­nych lat 80., ale nie ma w tym nic z tanie­go kom­ba­tanc­twa. Na melan­cho­li­ka z kolei za mało w nim kon­cen­tra­cji na nie­de­fi­nio­wal­nym przed­mio­cie utra­ty, owym freu­dow­skim „nic, któ­re boli” – zresz­tą duża część nar­ra­cyj­nej maestrii Rudi­ša wyży­wa się w umie­jęt­no­ści kre­acji boha­te­ra, któ­ry wyda­je nam się bez­brzeż­nie smut­ny, choć nijak nie da się go na tym smut­ku, wprost wyar­ty­ku­ło­wa­nym, przy­chwy­cić. Ma w sobie pewien poten­cjał bycia żałob­ni­kiem (cze­go jed­na­ko­woż przez więk­szość powie­ści może­my się tyl­ko domy­ślać), bo nie może prze­pra­co­wać w sobie pamię­ci o chwi­lo­wym i – jak wol­no przy­pusz­czać – tra­gicz­nie zakoń­czo­nym związ­ku z cze­ską pun­kó­wą Nan­cy, pozna­ną pod­czas kon­cer­tu Die Toten Hosen; ale to też do koń­ca nie to…
Moim wła­snym dowo­dem na to, że Ole żyje jed­nak w domi­nium nie­koń­czą­ce­go się smut­ku, jest sznyt, któ­ry boha­ter pija bodaj czę­ściej niż detek­ty­wi ze szwedz­kich kry­mi­na­łów czar­ną kawę. Czym jest sznyt? To – wedle słów powie­ści – jeden z nie­zli­czo­nych cze­skich spo­so­bów picia piwa: nale­wa się peł­ną szklan­kę pia­ny, cze­ka aż opad­nie, a potem się kon­su­mu­je.
Tym, któ­rzy choć raz dostą­pi­li nie­bo­tycz­nej rado­ści picia piwa w knaj­pie gdzieś na głu­chej cze­skiej lub sło­wac­kiej pro­win­cji (zwłasz­cza w pre­hi­sto­rycz­nych cza­sach przed­unij­nych), sznyt może się pomy­lić z tym nie­koń­czą­cym się ocze­ki­wa­niem na napeł­nie­nie kufla: pod kran pod­jeż­dża pierw­szy, wypeł­nia się pia­ną i wędru­je na koniec kolej­ki zło­żo­nej z, powiedz­my, pię­ciu naczyń. Kie­dy wra­ca na począ­tek – dopeł­nia się go następ­ną war­stwą kożu­cha pia­ny i tak w kół­ko, aż wresz­cie będzie w nim po brze­gi kla­row­nej, zło­ci­stej niczym kar­pac­ka jesień tre­ści… Ileż w tym wznio­słej litur­gii, ileż mądrej nauki miste­ryj­ne­go ocze­ki­wa­nia na speł­nie­nie – nie­po­ję­tej dla zidio­cia­łych auto­ka­ro­wych wycie­czek z Pol­ski, gonio­nych od zabyt­ku do zabyt­ku!… Sznyt to jed­nak coś inne­go: to po pro­stu odsta­ła pia­na, nala­na tyl­ko jeden raz. Róż­ni­ca w sma­ku – wierz­cie lub nie, a naj­le­piej spró­buj­cie – jest fun­da­men­tal­na.
Bo sznyt jest po pro­stu smut­ny – zatrzy­mu­je się na bar­dzo, bar­dzo cien­kiej gra­ni­cy dzie­lą­cej coś jesz­cze pijal­ne­go od jed­ne­go z naj­bar­dziej hań­bią­cych doświad­czeń kub­ków sma­ko­wych, czy­li od zwie­trza­łe­go piwa. Jest w nim jakiś egzy­sten­cjal­ny cię­żar, ale pod­mi­no­wa­ny iro­nią, któ­ra nicze­go nie pozwa­la trak­to­wać nazbyt dosłow­nie. Pijąc szny­ta nie dozna­je się – jak przy ostat­niej, cie­płej wód­ce, kie­dy już nie­bo bar­wi się iry­tu­ją­co różo­wa­wym sele­dy­nem – poni­ża­ją­cej bez­na­dziej­no­ści ist­nie­nia, ani nie prze­ży­wa się oczysz­cza­ją­co bez­przed­mio­to­we­go bun­tu wobec zła kosmo­su (to z kolei czai się w nie­przej­rzy­stych butel­kach tanie­go wina oba­la­nych mię­dzy jed­nym a dru­gim obsi­ki­wa­niem przy­ko­ściel­ne­go muru). To nie: choć odro­bi­na podej­rze­nia, że zarów­no życie, jak i uni­wer­sum mogły­by tro­chę bar­dziej się posta­rać, kry­je się gdzieś w kolej­nych łykach – ale patrzy się na to z pew­ną dozą fun­da­men­tal­ne­go pogo­dze­nia, ze sto­ic­ką afir­ma­cją cze­goś, co po pro­stu jest, jakie jest; lep­sze (ale też gor­sze) nie będzie.
I choć dalej nie wiem, co tak napraw­dę tra­pi Ole­go, to dopie­ro teraz napraw­dę i w peł­ni rozu­miem, że po pro­stu jest smut­ny, rozu­miem – cał­ko­wi­cie dosłow­nie – jak jego smu­tek sma­ku­je. Ot, fun­da­men­tal­na her­me­neu­tycz­na róż­ni­ca – sfor­mu­ło­wa­na już ponad wiek temu przez Wil­hel­ma Dil­theya – mię­dzy wie­dzą a rozu­mie­niem, zamknię­ta w szklan­ce szny­ta. Dra­ma­tyzm tej róż­ni­cy widać naj­le­piej w takim oto dia­lo­gu Ole­go (rozu­mie­nie) z ojcem (wie­dza) – dia­lo­gu na tyle waż­kim, że powtó­rzo­nym na skrzy­deł­ku okład­ki… Gdy­bym dziś musiał, jak ongi, brnąć przez Dil­theya ze stu­den­ta­mi, jak Boga kocham, zadał­bym prze­czy­ta­nie tego wła­śnie frag­men­tu, żad­ne­go inne­go. Pol­sz­czyź­nie przy­swo­iła Kata­rzy­na Dzie­dzic:
„- Ja teraz naj­chęt­niej piję szny­ta. Jest dobry z każ­de­go piwa. – Szny­ta? A co to? – Taka cze­ska spe­cjal­ność, nauczył mnie tego jeden pra­ża­nin. Po pro­stu nale­wasz sobie szklan­kę pia­ny i cze­kasz, aż zej­dzie. – Czy­li pijesz pia­nę? – Nie, szny­ta”.

***

Widzę, że gada­tli­wy się robię, a moje „nie­zau­fa­ne połą­cze­nia” zaczy­na­ją urą­gać regu­łom gry w blo­go­wa­nie. To tym­cza­sem prze­ry­wam. Ciąg dal­szy – naj­pew­niej – nastą­pi, tyle mogę obie­cać (a może tym mogę postra­szyć).