Niezaufane połączenia (II)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
***
Na czym polega – oczywiście między innymi – uwodzicielskość kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego? O tym za chwilę, ale najpierw trochę o samych kryminałach. Ich społeczny obieg jest dość osobliwy – bo o ile na pierwszy rzut oka przynależą one do dziedziny kultury popularnej, o tyle (inaczej niż w przypadku na przykład romansu bądź fantastyki) ich czytanie nie uchodzi za szczególny obciach w środowiskach czytelniczo snobistycznych. Dzieje się tak głównie za sprawą Raymonda Chandlera, który wypracował sobie (a raczej któremu wypracowano) rolę arki przymierza między tym, co wysokie, a tym, co niskie. No bo skoro Chandler i jego Philip Marlowe, to oczywiście od razu filmy Johna Hustona i Humphrey Bogart, i już jesteśmy w świecie wielkiej klasyki, i wstydzić się nie ma czego… Zabawna skądinąd ta mania ostrego separowania różnych obiegów kultury, tkwimy z tym w Polsce głęboko w przełomie XIX i XX wieku, w wysokomodernistycznym rozumieniu sztuki. No, ale Chandler: czymś bardzo znaczącym była decyzja o wydaniu (w 1997 bodaj roku) małej antologii dwudziestu jeden wierszy dedykowanych mistrzowi, zatytułowanej Długie pożegnanie. Tribute to Raymond Chandler, która to antologia była takim trochę coming-outem (nikt jeszcze wtedy nie używał u nas tego słowa) fascynacji kryminałem, confiteor uczynionym przez całą wierchuszką ówcześnie władających piórem. Później dopiero (czyli za dwa lata) przyszedł czas na Marka Krajewskiego i jego cykl o Eberhardzie Mocku, no i oczywiście ten przełomowy rok 2008, kiedy to wydano po polsku pierwszy tom Millenium Stiega Larssona, w ślad z którym poszła cała wielka (a także szara i mroźna niczym wody północnego Bałtyku) fala skandynawskiego pisarstwa kryminalnego.
Cóż, gdybym chciał się od pasji czytania kryminałów odciąć – zełgałbym. To znaczy może tak: czytam je z doskoku, raz – powiedzmy – na parę miesięcy, najlepiej w czasie feryjno-wakacyjnym, by w ten sposób tym bardziej podkreślić, że trochę mniej muszę (a może odwrotnie, może właśnie potrzebuję kanikuły jako usprawiedliwienia dla czytania obliczonego wyłącznie na przyjemność); ale jak już się dorwę, jak przetrzebię odpowiednią półkę w mojej ukochanej osiedlowej bibliotece z regulaminowo dopuszczalnych pięciu woluminów, to nie ma uproś: nie przestanę, póki nie skończę. A pytanie pani bibliotekarki, patrzącej na wynoszoną przeze mnie połówkę metra bieżącego pożółkłej prozy („miesiąc panu wystarczy?”), mam za nieledwie obelżywe: oczywiście, że wystarczy, z okładem.
Chandler – wiadomo… Skądinąd miałem taką zabawną epifanię literacką (już o niej dla Biura pisałem, w tekście wspominkowym zatytułowanym Je me souviens – czyli powidoki, a że ten francuski początek wykłada się na nasze jako „pamiętam”, więc niczym zdrożnym nie będzie raz jeszcze o tym wspomnieć), kiedy to jadąc lat temu ponad dziesięć na Port do Legnicy, zawitałem do Warsu, podniosłem do ust styropianowy kubek z kawą (nie najlepiej to o mnie świadczy, ale mam wielką słabość do tak właśnie podawanej kawy) i w tym samym momencie przeczytałem – chyba w Żegnaj, laleczko - jak filiżankę z kawą podniósł do ust Marlowe; on zastanawiał się nad tą samą zagadką co ja i byliśmy wtedy względem jej rozwiązania podobnie odlegli, i ta odległość bardzo nas ku sobie zbliżyła. Larsson – świetny z tą swoją koronkowo rozpajęczoną, a przy tym tak spójną i misterną intrygą, z umiejętnością niebanalnego, ale i nie wysilonego zaskakiwania, a nade wszystko: niewiarygodny wyczyn podtrzymania napięcia przez bez mała trzy tysiące stron. Henning Mankell – podobnie, choć przy którejś z rzędu powieści zaczyna już nużyć obowiązkowy greps o tym, jak to inspektor Kurt Wallander ma coś tuż pod powierzchnią myśli, ale nie wie co; trapi go, że coś ważnego i oczywistego przeoczył, coś mu nie gra – i tak dalej… poza tym zdumiewa, bawi (i ciąży po trosze) absolutny brak poczucia humoru. Krajewskiemu wdzięczny jestem za umiejętność subtelnego kreowania ponurych klimatów, a zwłaszcza za kapitalny, obrazoburczy względem debilnych szczepciowo-tońciowych sentymentów obraz przedwojennego Lwowa – i tym bardziej mam mu za złe, że jego fabuły jakieś takie wysilone, utykające, zapadające się pod swym ciężarem, niezdolne należycie dźwignąć całego tego mroku. Innych kryminalistów-po-piórze nie wymieniam, bo poznawałem ich raczej incydentalnie, a poza tym niektórzy działają mi na nerwy – bo pisują słabo, a ja i tak nie bardzo mam wolę się oderwać.
No i masz: miało być o dwóch chwytach Miłoszewskiego, a zrobiła się mała teoria kryminału… Więc Miłoszewski: porywa mnie swoim wyczuciem realizmu – nie, nie tego banalnego efektu prawdopodobieństwa, opisywanego ongiś przez Rolanda Barthesa, choć to też… Chodzi o umiejętność niezwykle trafnego zgadywania, co kryje się na spodzie naszej wyobraźni. Realizm wyobraźniowych fetyszy? W porządku, może być. Chwyt pierwszy: początek Bezcennego. Żyjemy w czasach lęku przed terrorem – ale jaki może być najbardziej spektakularny, najbardziej przejmujący zgrozą możliwy atak terrorystyczny w Polsce? Odrzutowiec wbijający się w Pałac Kultury? Groteska i przyciężkawa alegoria. Islamski zamachowiec-samobójca w tłumie pielgrzymów na Jasnej Górze? Banalna, tania prowokacja… Oczywiście – ładunki wybuchowe podłożone przez cynicznego profesjonalistę w kolejce na Kasprowy! Proste, prawda? Ale ktoś musiał na to wpaść. Wpadł Miłoszewski. Chwyt drugi: ekspozycja jednego z bohaterów Domofonu, małolata skonfliktowanego z ojcem – między innymi z powodu rodzinnego auta, które pada ofiarą szczeniackiej brawury. Jakieś pomysły na przyczyny dzikiej samochodowej eskapady nastolatka i jego koleżków przez miasto? Szukamy, szukamy… A pamięta ktoś kultowy filmowy thriller Speed? No i sprawa jasna: zakład o to, że da się przejechać tyle to a tyle Warszawy bez schodzenia poniżej sześćdziesiątki. I jeśli komuś nie burzą się w tym momencie najbardziej archetypalne chłopackie geny, to chyba nie spędzał dzieciństwa na kolekcjonowaniu obrazków aut z (podobno kancerogennych, ale kto je tam wie) gum do żucia „Turbo”…
A poza tym i tak kryminałem nad kryminałami pozostaje – przy wszystkich swoich, rozkosznych skądinąd, kiczowatościach, których mnogość – Zły Leopolda Tyrmanda. Czemu tak? A temu, że finałowa perypetia koncentruje się tam wokół – jak pewnie wszyscy pamiętają – meczu piłki kopanej Polski z Węgrami. Wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych, sama – choćby nawet będąca wyłącznie powieściową fikcją – możliwość takiego spotkania była marzeniem każdego kibica (czyli ogromnej rzeszy narodu): wszak Węgry opromienione były świeżą sławą wicemistrzostwa świata, kiedy to w 1954 w Szwajcarii ulegli w finale 3:2 reprezentacji RFN. Tymczasem Tyrmand buduje finał swej wielkiej powieści z takim wyczuciem dramatyzmu, z takim epickim oddechem, że ani nie zauważamy, iż nie dowiedzieliśmy się, jaki był wynik tego meczu marzeń – i to każe się wielu adeptom kryminałopisarstwa ustawić do cienia Leo w kolejce po korepetycje. A jedna z największych zagadek powojennej (wynik, wynik!) polskiej literatury pozostaje nierozwiązana…
***
Siła zdań ze środka.
czas Justyny Bargielskiej. Zaczyna się tak: „Spadanie ptaków – jak garść maku na sen / czy piąstka ziemi na dłuższy – zdrożonych / ze śmietnisk, żerowisk; gąsienice / po miejskich przeprawach wożące usta / do ust; tych się łączenie. Tak, wiem: to sam początek utworu, więc zdanie – długie, misterne – nominalnie pierwsze; ale jego końcówka, o którą mi tu chodzi, jest tak mocna, że widzę ją właśnie jako logiczny środek utworu, na niej się utykam, ona jest owym ostranienijem, którego sensu wiek temu dowodził Wiktor Borisowicz Szkłowski, wokół niej wirują dla mnie spiralnie (jak to w pierwotnym, kołowym doświadczeniu czasu bywa) znaczenia tekstu Bargielskiej. Niebywałe, piękne w swej gramatycznej niesamowitości: „usta / do ust; tych się łączenie”. Nic tu nie gra, wszystko jest nie tak, stylistyczni puryści – niczym Apollo ze słynnego wiersza Herberta – wstrząsani obrzydzeniem czyszczą swoje instrumenta… A przecież wybrzmiewa to z taką siłą i celnością, tej inwersji nie da się wymienić na żaden inny porządek słów. I nawet ten średnik: gdyby go zastąpić jakimkolwiek innym znakiem interpunkcyjnym, wszystko by się straciło. Że przerzutnia z wersu wyżej takoż jest najwłaściwsza z właściwych, wydaje mi się czymś tak oczywistym, że aż szkoda wycierać znaki liter na klawiaturze.
A tak poza wszystkim: ani to zdanie pierwsze, ani środkowe – ani w ogóle zdanie. Bo w wierszu zatytułowanym czas nie ma wcale czasowników w formie czynnej, nie ma żadnych śladów czasu.
***
Są takie interpretacje, które zamykają się w jednym zdaniu. Taki na przykład Bruno Schulz – artysta absolutny, totalny, kosmiczny; ileż kilogramów papieru zaczerniły i zaczernili uczone w piśmie niewiasty i w tymże samym piśmie uczeni mężowie, by dać wyraz bezmiarowi tego dzieła. I weźmy teraz Witolda Gombrowicza – ten Wielki Egotyk, tak nieskory do chwalenie kogokolwiek i czegokolwiek, co nie byłoby Witoldem Gombrowiczem, trzeci tom swego arcydzielnego Dziennika zaczyna od pięknego studium właśnie o Schulzu – studium wijącego się przyjemnymi eseistycznymi meandrami, wnikliwego, a jednocześnie pełnego ciepła, empatii i wrażliwości (choć oczywiście pisanego z perspektywy „Schulz a Gombrowicz, Gombrowicz, Gombrowicz”). A przecież wszystkie mądre rzeczy tam zapisane bledną wobec tego jednego, mimochodem rzuconego porównania – że proza Bruna lśni światłem przywodzącym na myśl fosforyzującego owada. Ile bym o Schulzu nie myślał (a myślę sporo), nie wykoncypowałbym niczego w swej lapidarności trafniejszego. Wszystkie przymiotniki, którymi można próbować przyszpilić doświadczenie piękna Schulzowskiej prozy – że jest to piękno frenetyczne, migotliwe, hipnotyczne, niesamowite, niepochwytne, zakorzenione w wyjątkowo intensywnym doświadczaniu natury świata i jednocześnie jak najgłębiej nie-naturalne, wy-naturzone – zawierają się w tej nieważkiej na pozór, czysto ornamentacyjnej figurze, w takim sobie ozdobniku dyskursu – „światło własne bijące z niego, jak z fosforyzującego owada”.
***
Myślę o tym, co napisałem (mimochcąc) na początku – o trwałości pewnych modernistycznych póz w naszym literackim światku. Że polskie życie społeczne, polityczne i obyczajowe cierpi na potworny przerost pierwiastków barokowo-romantycznych, przy smutnym uwiądzie kompletnie nieprzepracowanego ducha oświeceniowo-pozytywistycznego – wydaje mi się zmienną i najistotniejszą, i w swej istocie nie podlegającą zakwestionowaniu. Tymczasem w sposobie obchodzenia się z literaturą i sztuką – właśnie w sposobie obchodzenia się, nie w samym fakcie tworzenia – nie jesteśmy w stanie wyrwać się z paradygmatu młodopolszczyzny. Owszem – tak twórcy, jak i odbiorcy, którzy wyszli już z etapu artystycznego dziecięctwa, nie potrzebują przywdziewać na siebie nijakich przebrań; czy to będzie cyganeryjna peleryna, czy cokolwiek innego (oczywiście na tyle tylko, na ile jakiekolwiek bycie społeczne może obywać się bez maski, co widzi mi się sprawą skądinąd co najmniej dyskusyjną); ale zarówno ci, którzy chcą się na bycie artystą dopiero załapać, jak i ci, którzy w mniej lub bardziej cynicznej świadomości własnej mizerii twórczej zmuszeni są nadrabiać miną, strojenie młodopolskich grymasów czynią częstokroć swym gestem najpierwszym. Do dziś pamiętam, jak coś koło dekady temu robiłem dla pewnego pisma, którego miałem być redaktorem, wywiad z pewnym poetą, wtedy całkiem obiecującym, który studiował prawo, nosił się w garniturze, działał w jakichś tam nobliwych i międzynarodowych (rzecz podówczas daleka od oczywistości) organizacjach studenckich, dorabiał czymś elitarnym, co przynosiło dochód wcale realny – i jednym z pierwszych moich pytań było, jak on się z tym wszystkim znajduje w tak zwanym środowisku. A pytanie bynajmniej nie było niedorzeczne – bo dominujący etos bycia artystą zakładał granie na zupełnie innej nucie: zadymione, obskurne puby w cuchnących stęchlizną piwnicach, niedospane noce, waletowanie w wynajętych mieszkaniach, hektolitry chrzczonego wodą piwa z niedomytych i wyszczerbionych szklanek, nieunormowany stosunek do najbardziej nawet libertyńsko waloryzowanej moralności, nominalne zaledwie studiowanie i pracowanie naznaczone wyniosłym i pogardliwym désintéressement, arystokratyzm ducha dającego w pysk korpo-filistrom z ich popeliniarskimi gustami estetycznymi, anarchizmy, nihilizmy, egzystencjalizmy, dekadencje i inne weltszmerce… I gdyby nie to, że polukrowane to wszystko było pewną dziedziczoną po punkowych latach osiemdziesiątych agresywnością – można by było tę ciżbę okołopoetycką wziąć za klony Przybyszewskiego, no, może Wojaczka. Nie trzeba dodawać, że tworzenie czegokolwiek minimalnie sensownego musiało ustąpić miejsca potężnym i energochłonnym wysiłkom autokreacji – ale i to było już przez młodopolan usankcjonowane: wszak wielki artysta Hertnestein w Próchnie Berenta również był wielkim głównie dlatego, że świętości swej sztuki nie chciał plugawić aktem twórczym… A już w Krakowie – czy też raczej w Krakówku – ten smrodek nie dość głęboko pogrzebanego młodopolskiego truchła bywał niekiedy nad wyraz dokuczliwy.
Może się mylę, ale jak tak patrzę dziś na część co najmniej bywalców tego czy tamtego artystycznego iwentu, to nie wydaje mi się, by ten szemrany etos jakoś wyraźnie miał się ku końcowi.
***
Siła pierwszych zdań.
„In a hole in the ground there lived a hobbit”. W niezmiennie pięknym przekładzie Marii Skibiniewskiej: „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit”. I tyle – a wszak wtedy, w 1937 roku, nikt jeszcze nie wiedział, kim jest hobbit (co dzisiaj wie każde dziecko), na murach zrewoltowanych, długowłosych amerykańskich kampusów nie pojawiły się jeszcze napisy „support your local hobbit”. A ten pisze sobie po prostu, że pewien (tak jakby spotykało się ich na każdym rogu) hobbit mieszkał sobie w pewnej (jakby było to lokum z pierwszej lepszej deweloperskiej oferty) ziemnej norze. Czytelnik wrzucony jest w sam środek tego świata i potraktowany z familiarnością tak ujmującą, że nie ma innego wyjścia, jak poczuć się u siebie. A dalej przecież wcale nie jest lepiej: konfidencjonalnym tonem, z podejmowaniem pod łokieć i poklepywaniem po łopatkach, w tonie sympatycznego small talk klaruje się nam kolejne oczywistości: „Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora hobbita, a to znaczy: nora z wygodami.
I to jest fenomen nad fenomeny: największa przygoda w historii literatury i jej społecznego funkcjonowania zaczyna się właśnie od tego, że w pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Bo o prawdziwych przygodach się nie czyta, je się przeżywa – a tu nie ma wyjścia, ten świat został uczyniony naszym; choćbyśmy nawet bardzo nie chcieli, to i tak już wiemy, że był sobie jeden z wielu hobbitów i że mieszkał on w jakiejś tam norze. Nic niezwykłego, sprawa tak banalna, że aż śmieszna. Ktoś nie wie, co to hobbit i że mieszka to w norze z wygodami? No nie wierzę…
***
Kartkuję właśnie Błam, wielką księgę wierszy Sendeckiego, w której chciałbym znaleźć ten jeden, o którym myślałem tu napisać… Ten Sendecki: jest w nim coś – jakkolwiek by się ten epitet dziś już nie zbanalizował – osobnego, a przy tym (przepraszam za wyrażenie) legendowego.
W czasie najintensywniejszego zachłystywania się nową poezją, ekstatycznego nadrabiania braków mej prowincjonalnej świadomości czytelniczej na początku studiów, autor Parceli funkcjonował u mnie na prawach poety antologijnego. Prosta sprawa: wtedy, końcem ostatniej dekady poprzedniego stulecia, książki poetyckie rozchodziły się w obiegu trudnym do uchwycenia – nikłe nakłady, fatalna dystrybucja, brak czegokolwiek odlegle choćby przypominającego promocję, chaotyczna polityka właścicieli księgarń, wszystko to częstokroć sprawiało, że jak coś było wydane w Poznaniu, Lublinie czy we Wrocławiu, to nie było uproś i trzeba było zasuwać do Wrocławia, Poznania i Lublina. A już rzeczy opublikowane w mitycznych, heroicznych czasach „bruLionu”, „Czasu Kultury” czy „Nowego Nurtu”, były po prostu nie do dostania – owszem, można było próbować coś pożyczyć w Jagiellonce, ale każdemu, kto podówczas próbował cokolwiek wydobyć z tej zacnej książnicy, nie trzeba tłumaczyć, jak traumatogennym i najczęściej skazanym na niepowodzenie przedsięwzięciem to było, jak bardzo wydawało nam się, że próbując zrealizować jakikolwiek rewers, gramy w jakiejś kafkowskiej z ducha inscenizacji przygód Wilhelma z Baskerville i Adsona z Melku w bibliotece, na straży której przywarował nieśmiertelny a złowrogi Jorge z Burgos. Owszem, były wyjątki: Marcin Świetlicki zalegał już na większości księgarskich półek, Jacek Podsiadło jakoś – choć nikt nie wie, jakim sposobem, ale taka to już taktyka każdej guerilli – się trafiał, Marcin Baran (zwłaszcza w jego rodzinnym mieście, o którym teraz tu tak jakby mówię) też był powszechnie dostępny. Ale inni wielcy prawodawcy tego, co w ówczesnej polskiej poezji było najciekawsze – Darek Foks, Krzysztof Jaworski, Miłosz Biedrzycki, Dycio, Andrzej Sosnowski i wielu, wielu innych – tych trzeba było szukać właśnie w antologiach. Najpierw oczywiście w mitycznej Macie swoich poetów (choć tam – ze względów nieubłaganie metrykalnych – brakowało Sosnowskiego), trochę później w Antologii nowej poezji polskiej Romana Honeta i Mariusza Czyżowskiego; i wielu – nie wszyscy, bo niektórzy szczególnie wtajemniczeni jakowymś cudem wchodzili w posiadanie tych znikliwych wydawnictw – jedynie na podstawie skąpych antologijnych prezentacji szukało najbliższych sobie idiomów, a to Adama Wiedemanna, a to Mariusza Grzebalskiego, a to jeszcze kogoś innego.
A z nich wszystkich Sendecki cieszył się opinią poety szczególnie fascynującego… z jednej strony skrajnie hermetyczny, ale nie w typie takiego na przykład Pióry, z drugiej – wyjątkowo intensywny w swej naoczności, choć daleki od naiwności rzeszy oharystów minorum gentium. Rozmawiając o nim, jakoś się poważniało, cichły odgłosy zwyczajowej szermierki na argumenty – tak jakby ta poezja wymagała szczególnego skupienia, jakby była namaszczona na tekst niedyskutowalny. We mnie zaś budziła – i budzi do dziś – wyjątkowo intensywny powidok jesiennego, zamglonego parku za oknami mego nowosądeckiego liceum. Nie wiem czemu, ale tak właśnie jest – myśląc o jego wierszach (a zanim jeszcze którykolwiek przeczytam), zawsze widzę nagie drzewa o poranku, w tym najgorszym momencie roku szkolnego, kiedy zarówno przeszłe, jak i nadchodzące wakacje są po równo beznadziejnie daleko. A przecież było to wszystko czasem, gdy o istnieniu Sendeckiego nie miałem jeszcze pojęcia.
Wiersza już nie znajdę, odkładam Błam – a utwór niech pozostanie takim, jakim jest właśnie teraz w mojej pamięci: urzekający tym, że trzy kluczowe w nim słowa, bardzo krótkie (słów nie pomnę, a całość była jakoś tam o miłości), zaczynały się na tę samą literę. Chyba na „s”.