12/09/14

Niezaufane połączenia (II)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

***

Na czym pole­ga – oczy­wi­ście mię­dzy inny­mi – uwo­dzi­ciel­skość kry­mi­na­łów Zyg­mun­ta Miło­szew­skie­go? O tym za chwi­lę, ale naj­pierw tro­chę o samych kry­mi­na­łach. Ich spo­łecz­ny obieg jest dość oso­bli­wy – bo o ile na pierw­szy rzut oka przy­na­le­żą one do dzie­dzi­ny kul­tu­ry popu­lar­nej, o tyle (ina­czej niż w przy­pad­ku na przy­kład roman­su bądź fan­ta­sty­ki) ich czy­ta­nie nie ucho­dzi za szcze­gól­ny obciach w śro­do­wi­skach czy­tel­ni­czo sno­bi­stycz­nych. Dzie­je się tak głów­nie za spra­wą Ray­mon­da Chan­dle­ra, któ­ry wypra­co­wał sobie (a raczej któ­re­mu wypra­co­wa­no) rolę arki przy­mie­rza mię­dzy tym, co wyso­kie, a tym, co niskie. No bo sko­ro Chan­dler i jego Phi­lip Mar­lo­we, to oczy­wi­ście od razu fil­my Joh­na Husto­na i Hum­ph­rey Bogart, i już jeste­śmy w świe­cie wiel­kiej kla­sy­ki, i wsty­dzić się nie ma cze­go… Zabaw­na skąd­inąd ta mania ostre­go sepa­ro­wa­nia róż­nych obie­gów kul­tu­ry, tkwi­my z tym w Pol­sce głę­bo­ko w prze­ło­mie XIX i XX wie­ku, w wyso­ko­mo­der­ni­stycz­nym rozu­mie­niu sztu­ki. No, ale Chan­dler: czymś bar­dzo zna­czą­cym była decy­zja o wyda­niu (w 1997 bodaj roku) małej anto­lo­gii dwu­dzie­stu jeden wier­szy dedy­ko­wa­nych mistrzo­wi, zaty­tu­ło­wa­nej Dłu­gie poże­gna­nie. Tri­bu­te to Ray­mond Chan­dler, któ­ra to anto­lo­gia była takim tro­chę coming-outem (nikt jesz­cze wte­dy nie uży­wał u nas tego sło­wa) fascy­na­cji kry­mi­na­łem, con­fi­te­or uczy­nio­nym przez całą wier­chusz­ką ówcze­śnie wła­da­ją­cych pió­rem. Póź­niej dopie­ro (czy­li za dwa lata) przy­szedł czas na Mar­ka Kra­jew­skie­go i jego cykl o Eber­har­dzie Moc­ku, no i oczy­wi­ście ten prze­ło­mo­wy rok 2008, kie­dy to wyda­no po pol­sku pierw­szy tom Mil­le­nium Stie­ga Lars­so­na, w ślad z któ­rym poszła cała wiel­ka (a tak­że sza­ra i mroź­na niczym wody pół­noc­ne­go Bał­ty­ku) fala skan­dy­naw­skie­go pisar­stwa kry­mi­nal­ne­go.
Cóż, gdy­bym chciał się od pasji czy­ta­nia kry­mi­na­łów odciąć – zełgał­bym. To zna­czy może tak: czy­tam je z dosko­ku, raz – powiedz­my – na parę mie­się­cy, naj­le­piej w cza­sie feryj­no-waka­cyj­nym, by w ten spo­sób tym bar­dziej pod­kre­ślić, że tro­chę mniej muszę (a może odwrot­nie, może wła­śnie potrze­bu­ję kani­ku­ły jako uspra­wie­dli­wie­nia dla czy­ta­nia obli­czo­ne­go wyłącz­nie na przy­jem­ność); ale jak już się dorwę, jak prze­trze­bię odpo­wied­nią pół­kę w mojej uko­cha­nej osie­dlo­wej biblio­te­ce z regu­la­mi­no­wo dopusz­czal­nych pię­ciu wolu­mi­nów, to nie ma uproś: nie prze­sta­nę, póki nie skoń­czę. A pyta­nie pani biblio­te­kar­ki, patrzą­cej na wyno­szo­ną prze­ze mnie połów­kę metra bie­żą­ce­go pożół­kłej pro­zy („mie­siąc panu wystar­czy?”), mam za nie­le­d­wie obe­lży­we: oczy­wi­ście, że wystar­czy, z okła­dem.
Chan­dler – wia­do­mo… Skąd­inąd mia­łem taką zabaw­ną epi­fa­nię lite­rac­ką (już o niej dla Biu­ra pisa­łem, w tek­ście wspo­min­ko­wym zaty­tu­ło­wa­nym Je me souviens – czy­li powi­do­ki, a że ten fran­cu­ski począ­tek wykła­da się na nasze jako „pamię­tam”, więc niczym zdroż­nym nie będzie raz jesz­cze o tym wspo­mnieć), kie­dy to jadąc lat temu ponad dzie­sięć na Port do Legni­cy, zawi­ta­łem do War­su, pod­nio­słem do ust sty­ro­pia­no­wy kubek z kawą (nie naj­le­piej to o mnie świad­czy, ale mam wiel­ką sła­bość do tak wła­śnie poda­wa­nej kawy) i w tym samym momen­cie prze­czy­ta­łem – chy­ba w Żegnaj, lalecz­ko - jak fili­żan­kę z kawą pod­niósł do ust Mar­lo­we; on zasta­na­wiał się nad tą samą zagad­ką co ja i byli­śmy wte­dy wzglę­dem jej roz­wią­za­nia podob­nie odle­gli, i ta odle­głość bar­dzo nas ku sobie zbli­ży­ła. Lars­son – świet­ny z tą swo­ją koron­ko­wo roz­pa­ję­czo­ną, a przy tym tak spój­ną i mister­ną intry­gą, z umie­jęt­no­ścią nie­ba­nal­ne­go, ale i nie wysi­lo­ne­go zaska­ki­wa­nia, a nade wszyst­ko: nie­wia­ry­god­ny wyczyn pod­trzy­ma­nia napię­cia przez bez mała trzy tysią­ce stron. Hen­ning Man­kell – podob­nie, choć przy któ­rejś z rzę­du powie­ści zaczy­na już nużyć obo­wiąz­ko­wy greps o tym, jak to inspek­tor Kurt Wal­lan­der ma coś tuż pod powierzch­nią myśli, ale nie wie co; tra­pi go, że coś waż­ne­go i oczy­wi­ste­go prze­oczył, coś mu nie gra – i tak dalej… poza tym zdu­mie­wa, bawi (i cią­ży po tro­sze) abso­lut­ny brak poczu­cia humo­ru. Kra­jew­skie­mu wdzięcz­ny jestem za umie­jęt­ność sub­tel­ne­go kre­owa­nia ponu­rych kli­ma­tów, a zwłasz­cza za kapi­tal­ny, obra­zo­bur­czy wzglę­dem debil­nych szczep­cio­wo-toń­cio­wych sen­ty­men­tów obraz przed­wo­jen­ne­go Lwo­wa – i tym bar­dziej mam mu za złe, że jego fabu­ły jakieś takie wysi­lo­ne, uty­ka­ją­ce, zapa­da­ją­ce się pod swym cię­ża­rem, nie­zdol­ne nale­ży­cie dźwi­gnąć całe­go tego mro­ku. Innych kry­mi­na­li­stów-po-pió­rze nie wymie­niam, bo pozna­wa­łem ich raczej incy­den­tal­nie, a poza tym nie­któ­rzy dzia­ła­ją mi na ner­wy – bo pisu­ją sła­bo, a ja i tak nie bar­dzo mam wolę się ode­rwać.
No i masz: mia­ło być o dwóch chwy­tach Miło­szew­skie­go, a zro­bi­ła się mała teo­ria kry­mi­na­łu… Więc Miło­szew­ski: pory­wa mnie swo­im wyczu­ciem reali­zmu – nie, nie tego banal­ne­go efek­tu praw­do­po­do­bień­stwa, opi­sy­wa­ne­go ongiś przez Rolan­da Bar­the­sa, choć to też… Cho­dzi o umie­jęt­ność nie­zwy­kle traf­ne­go zga­dy­wa­nia, co kry­je się na spo­dzie naszej wyobraź­ni. Realizm wyobraź­nio­wych fety­szy? W porząd­ku, może być. Chwyt pierw­szy: począ­tek Bez­cen­ne­go. Żyje­my w cza­sach lęku przed ter­ro­rem – ale jaki może być naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ny, naj­bar­dziej przej­mu­ją­cy zgro­zą moż­li­wy atak ter­ro­ry­stycz­ny w Pol­sce? Odrzu­to­wiec wbi­ja­ją­cy się w Pałac Kul­tu­ry? Gro­te­ska i przy­cięż­ka­wa ale­go­ria. Islam­ski zama­cho­wiec-samo­bój­ca w tłu­mie piel­grzy­mów na Jasnej Górze? Banal­na, tania pro­wo­ka­cja… Oczy­wi­ście – ładun­ki wybu­cho­we pod­ło­żo­ne przez cynicz­ne­go pro­fe­sjo­na­li­stę w kolej­ce na Kaspro­wy! Pro­ste, praw­da? Ale ktoś musiał na to wpaść. Wpadł Miło­szew­ski. Chwyt dru­gi: eks­po­zy­cja jed­ne­go z boha­te­rów Domo­fo­nu, mało­la­ta skon­flik­to­wa­ne­go z ojcem – mię­dzy inny­mi z powo­du rodzin­ne­go auta, któ­re pada ofia­rą szcze­niac­kiej bra­wu­ry. Jakieś pomy­sły na przy­czy­ny dzi­kiej samo­cho­do­wej eska­pa­dy nasto­lat­ka i jego koleż­ków przez mia­sto? Szu­ka­my, szu­ka­my… A pamię­ta ktoś kul­to­wy fil­mo­wy thril­ler Spe­ed? No i spra­wa jasna: zakład o to, że da się prze­je­chać tyle to a tyle War­sza­wy bez scho­dze­nia poni­żej sześć­dzie­siąt­ki. I jeśli komuś nie burzą się w tym momen­cie naj­bar­dziej arche­ty­pal­ne chło­pac­kie geny, to chy­ba nie spę­dzał dzie­ciń­stwa na kolek­cjo­no­wa­niu obraz­ków aut z (podob­no kan­ce­ro­gen­nych, ale kto je tam wie) gum do żucia „Tur­bo”…
A poza tym i tak kry­mi­na­łem nad kry­mi­na­ła­mi pozo­sta­je – przy wszyst­kich swo­ich, roz­kosz­nych skąd­inąd, kiczo­wa­to­ściach, któ­rych mno­gość – Zły Leopol­da Tyr­man­da. Cze­mu tak? A temu, że fina­ło­wa pery­pe­tia kon­cen­tru­je się tam wokół – jak pew­nie wszy­scy pamię­ta­ją – meczu pił­ki kopa­nej Pol­ski z Węgra­mi. Wte­dy, w poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych, sama – choć­by nawet będą­ca wyłącz­nie powie­ścio­wą fik­cją – moż­li­wość takie­go spo­tka­nia była marze­niem każ­de­go kibi­ca (czy­li ogrom­nej rze­szy naro­du): wszak Węgry opro­mie­nio­ne były świe­żą sła­wą wice­mi­strzo­stwa świa­ta, kie­dy to w 1954 w Szwaj­ca­rii ule­gli w fina­le 3:2 repre­zen­ta­cji RFN. Tym­cza­sem Tyr­mand budu­je finał swej wiel­kiej powie­ści z takim wyczu­ciem dra­ma­ty­zmu, z takim epic­kim odde­chem, że ani nie zauwa­ża­my, iż nie dowie­dzie­li­śmy się, jaki był wynik tego meczu marzeń – i to każe się wie­lu adep­tom kry­mi­na­ło­pi­sar­stwa usta­wić do cie­nia Leo w kolej­ce po kore­pe­ty­cje. A  jed­na z naj­więk­szych zaga­dek powo­jen­nej (wynik, wynik!) pol­skiej lite­ra­tu­ry pozo­sta­je nie­roz­wią­za­na…

***

Siła zdań ze środ­ka.
czas Justy­ny Bar­giel­skiej. Zaczy­na się tak: „Spa­da­nie pta­ków – jak garść maku na sen / czy piąst­ka zie­mi na dłuż­szy – zdro­żo­nych / ze śmiet­nisk, żero­wisk; gąsie­ni­ce / po miej­skich prze­pra­wach wożą­ce usta / do ust; tych się łącze­nie. Tak, wiem: to sam począ­tek utwo­ru, więc zda­nie – dłu­gie, mister­ne – nomi­nal­nie pierw­sze; ale jego koń­ców­ka, o któ­rą mi tu cho­dzi, jest tak moc­na, że widzę ją wła­śnie jako logicz­ny śro­dek utwo­ru, na niej się uty­kam, ona jest owym ostra­nie­ni­jem, któ­re­go sen­su wiek temu dowo­dził Wik­tor Bori­so­wicz Szkłow­ski, wokół niej wiru­ją dla mnie spi­ral­nie (jak to w pier­wot­nym, koło­wym doświad­cze­niu cza­su bywa) zna­cze­nia tek­stu Bar­giel­skiej. Nie­by­wa­łe, pięk­ne w swej gra­ma­tycz­nej nie­sa­mo­wi­to­ści: „usta / do ust; tych się łącze­nie”. Nic tu nie gra, wszyst­ko jest nie tak, sty­li­stycz­ni pury­ści – niczym Apol­lo ze słyn­ne­go wier­sza Her­ber­ta – wstrzą­sa­ni obrzy­dze­niem czysz­czą swo­je instru­men­ta… A prze­cież wybrzmie­wa to z taką siłą i cel­no­ścią, tej inwer­sji nie da się wymie­nić na żaden inny porzą­dek słów. I nawet ten śred­nik: gdy­by go zastą­pić jakim­kol­wiek innym zna­kiem inter­punk­cyj­nym, wszyst­ko by się stra­ci­ło. Że prze­rzut­nia z wer­su wyżej takoż jest naj­wła­ściw­sza z wła­ści­wych, wyda­je mi się czymś tak oczy­wi­stym, że aż szko­da wycie­rać zna­ki liter na kla­wia­tu­rze.
A tak poza wszyst­kim: ani to zda­nie pierw­sze, ani środ­ko­we – ani w ogó­le zda­nie. Bo w wier­szu zaty­tu­ło­wa­nym czas nie ma wca­le cza­sow­ni­ków w for­mie czyn­nej, nie ma żad­nych śla­dów cza­su.

***

Są takie inter­pre­ta­cje, któ­re zamy­ka­ją się w jed­nym zda­niu. Taki na przy­kład Bru­no Schulz – arty­sta abso­lut­ny, total­ny, kosmicz­ny; ileż kilo­gra­mów papie­ru zaczer­ni­ły i zaczer­ni­li uczo­ne w piśmie nie­wia­sty i w tym­że samym piśmie ucze­ni mężo­wie, by dać wyraz bez­mia­ro­wi tego dzie­ła. I weź­my teraz Witol­da Gom­bro­wi­cza – ten Wiel­ki Ego­tyk, tak nie­sko­ry do chwa­le­nie kogo­kol­wiek i cze­go­kol­wiek, co nie było­by Witol­dem Gom­bro­wi­czem, trze­ci tom swe­go arcy­dziel­ne­go Dzien­ni­ka zaczy­na od pięk­ne­go stu­dium wła­śnie o Schul­zu – stu­dium wiją­ce­go się przy­jem­ny­mi ese­istycz­ny­mi mean­dra­mi, wni­kli­we­go, a jed­no­cze­śnie peł­ne­go cie­pła, empa­tii i wraż­li­wo­ści (choć oczy­wi­ście pisa­ne­go z per­spek­ty­wy „Schulz a Gom­bro­wicz, Gom­bro­wicz, Gom­bro­wicz”). A prze­cież wszyst­kie mądre rze­czy tam zapi­sa­ne bled­ną wobec tego jed­ne­go, mimo­cho­dem rzu­co­ne­go porów­na­nia – że pro­za Bru­na lśni świa­tłem przy­wo­dzą­cym na myśl fos­fo­ry­zu­ją­ce­go owa­da. Ile bym o Schul­zu nie myślał (a myślę spo­ro), nie wykon­cy­po­wał­bym nicze­go w swej lapi­dar­no­ści traf­niej­sze­go. Wszyst­kie przy­miot­ni­ki, któ­ry­mi moż­na pró­bo­wać przy­szpi­lić doświad­cze­nie pięk­na Schul­zow­skiej pro­zy – że jest to pięk­no fre­ne­tycz­ne, migo­tli­we, hip­no­tycz­ne, nie­sa­mo­wi­te, nie­po­chwyt­ne, zako­rze­nio­ne w wyjąt­ko­wo inten­syw­nym doświad­cza­niu natu­ry świa­ta i jed­no­cze­śnie jak naj­głę­biej nie-natu­ral­ne, wy-natu­rzo­ne – zawie­ra­ją się w tej nie­waż­kiej na pozór, czy­sto orna­men­ta­cyj­nej figu­rze, w takim sobie ozdob­ni­ku dys­kur­su – „świa­tło wła­sne biją­ce z nie­go, jak z fos­fo­ry­zu­ją­ce­go owa­da”.

***

Myślę o tym, co napi­sa­łem (mimoch­cąc) na począt­ku – o trwa­ło­ści pew­nych moder­ni­stycz­nych póz w naszym lite­rac­kim świat­ku. Że pol­skie życie spo­łecz­ne, poli­tycz­ne i oby­cza­jo­we cier­pi na potwor­ny prze­rost pier­wiast­ków baro­ko­wo-roman­tycz­nych, przy smut­nym uwią­dzie kom­plet­nie nie­prze­pra­co­wa­ne­go ducha oświe­ce­nio­wo-pozy­ty­wi­stycz­ne­go – wyda­je mi się zmien­ną i naj­istot­niej­szą, i w swej isto­cie nie pod­le­ga­ją­cą zakwe­stio­no­wa­niu. Tym­cza­sem w spo­so­bie obcho­dze­nia się z lite­ra­tu­rą i sztu­ką – wła­śnie w spo­so­bie obcho­dze­nia się, nie w samym fak­cie two­rze­nia – nie jeste­śmy w sta­nie wyrwać się z para­dyg­ma­tu mło­do­polsz­czy­zny. Owszem – tak twór­cy, jak i odbior­cy, któ­rzy wyszli już z eta­pu arty­stycz­ne­go dzie­cięc­twa, nie potrze­bu­ją przy­wdzie­wać na sie­bie nija­kich prze­brań; czy to będzie cyga­ne­ryj­na pele­ry­na, czy cokol­wiek inne­go (oczy­wi­ście na tyle tyl­ko, na ile jakie­kol­wiek bycie spo­łecz­ne może oby­wać się bez maski, co widzi mi się spra­wą skąd­inąd co naj­mniej dys­ku­syj­ną); ale zarów­no ci, któ­rzy chcą się na bycie arty­stą dopie­ro zała­pać, jak i ci, któ­rzy w mniej lub bar­dziej cynicz­nej świa­do­mo­ści wła­snej mize­rii twór­czej zmu­sze­ni są nad­ra­biać miną, stro­je­nie mło­do­pol­skich gry­ma­sów czy­nią czę­sto­kroć swym gestem naj­pierw­szym. Do dziś pamię­tam, jak coś koło deka­dy temu robi­łem dla pew­ne­go pisma, któ­re­go mia­łem być redak­to­rem, wywiad z pew­nym poetą, wte­dy cał­kiem obie­cu­ją­cym, któ­ry stu­dio­wał pra­wo, nosił się w gar­ni­tu­rze, dzia­łał w jakichś tam nobli­wych i mię­dzy­na­ro­do­wych (rzecz pod­ów­czas dale­ka od oczy­wi­sto­ści) orga­ni­za­cjach stu­denc­kich, dora­biał czymś eli­tar­nym, co przy­no­si­ło dochód wca­le real­ny – i jed­nym z pierw­szych moich pytań było, jak on się z tym wszyst­kim znaj­du­je w tak zwa­nym śro­do­wi­sku. A pyta­nie bynaj­mniej nie było nie­do­rzecz­ne – bo domi­nu­ją­cy etos bycia arty­stą zakła­dał gra­nie na zupeł­nie innej nucie: zady­mio­ne, obskur­ne puby w cuch­ną­cych stę­chli­zną piw­ni­cach, nie­do­spa­ne noce, wale­to­wa­nie w wyna­ję­tych miesz­ka­niach, hek­to­li­try chrzczo­ne­go wodą piwa z nie­do­my­tych i wyszczer­bio­nych szkla­nek, nie­unor­mo­wa­ny sto­su­nek do naj­bar­dziej nawet liber­tyń­sko walo­ry­zo­wa­nej moral­no­ści, nomi­nal­ne zale­d­wie stu­dio­wa­nie i pra­co­wa­nie nazna­czo­ne wynio­słym i pogar­dli­wym désin­téres­se­ment, ary­sto­kra­tyzm ducha dają­ce­go w pysk kor­po-fili­strom z ich pope­li­niar­ski­mi gusta­mi este­tycz­ny­mi, anar­chi­zmy, nihi­li­zmy, egzy­sten­cja­li­zmy, deka­den­cje i inne weltsz­mer­ce… I gdy­by nie to, że polu­kro­wa­ne to wszyst­ko było pew­ną dzie­dzi­czo­ną po pun­ko­wych latach osiem­dzie­sią­tych agre­syw­no­ścią – moż­na by było tę ciż­bę oko­ło­po­etyc­ką wziąć za klo­ny Przy­by­szew­skie­go, no, może Wojacz­ka. Nie trze­ba doda­wać, że two­rze­nie cze­go­kol­wiek mini­mal­nie sen­sow­ne­go musia­ło ustą­pić miej­sca potęż­nym i ener­go­chłon­nym wysił­kom auto­kre­acji – ale i to było już przez mło­do­po­lan usank­cjo­no­wa­ne: wszak wiel­ki arty­sta Hert­ne­ste­in w Próch­nie Beren­ta rów­nież był wiel­kim głów­nie dla­te­go, że świę­to­ści swej sztu­ki nie chciał plu­ga­wić aktem twór­czym… A już w Kra­ko­wie – czy też raczej w Kra­ków­ku – ten smro­dek nie dość głę­bo­ko pogrze­ba­ne­go mło­do­pol­skie­go tru­chła bywał nie­kie­dy nad wyraz dokucz­li­wy.
Może się mylę, ale jak tak patrzę dziś na część co naj­mniej bywal­ców tego czy tam­te­go arty­stycz­ne­go iwen­tu, to nie wyda­je mi się, by ten szem­ra­ny etos jakoś wyraź­nie miał się ku koń­co­wi.

***

Siła pierw­szych zdań.
„In a hole in the gro­und the­re lived a hob­bit”. W nie­zmien­nie pięk­nym prze­kła­dzie Marii Ski­bi­niew­skiej: „W pew­nej norze ziem­nej miesz­kał sobie pewien hob­bit”. I tyle – a wszak wte­dy, w 1937 roku, nikt jesz­cze nie wie­dział, kim jest hob­bit (co dzi­siaj wie każ­de dziec­ko), na murach zre­wol­to­wa­nych, dłu­go­wło­sych ame­ry­kań­skich kam­pu­sów nie poja­wi­ły się jesz­cze napi­sy „sup­port your local hob­bit”. A ten pisze sobie po pro­stu, że pewien (tak jak­by spo­ty­ka­ło się ich na każ­dym rogu) hob­bit miesz­kał sobie w pew­nej (jak­by było to lokum z pierw­szej lep­szej dewe­lo­per­skiej ofer­ty) ziem­nej norze. Czy­tel­nik wrzu­co­ny jest w sam śro­dek tego świa­ta i potrak­to­wa­ny z fami­liar­no­ścią tak ujmu­ją­cą, że nie ma inne­go wyj­ścia, jak poczuć się u sie­bie. A dalej prze­cież wca­le nie jest lepiej: kon­fi­den­cjo­nal­nym tonem, z podej­mo­wa­niem pod łokieć i pokle­py­wa­niem po łopat­kach, w tonie sym­pa­tycz­ne­go small talk kla­ru­je się nam kolej­ne oczy­wi­sto­ści: „Nie była to szka­rad­na, brud­na, wil­got­na nora, roją­ca się od roba­ków i cuch­ną­ca bło­tem, ani też sucha, naga, piasz­czy­sta nora bez stoł­ka, na któ­rym by moż­na usiąść, i bez dobrze zaopa­trzo­nej spi­żar­ni; była to nora hob­bi­ta, a to zna­czy: nora z wygo­da­mi.
I to jest feno­men nad feno­me­ny: naj­więk­sza przy­go­da w histo­rii lite­ra­tu­ry i jej spo­łecz­ne­go funk­cjo­no­wa­nia zaczy­na się wła­śnie od tego, że w pew­nej norze ziem­nej miesz­kał sobie pewien hob­bit. Bo o praw­dzi­wych przy­go­dach się nie czy­ta, je się prze­ży­wa – a tu nie ma wyj­ścia, ten świat został uczy­nio­ny naszym; choć­by­śmy nawet bar­dzo nie chcie­li, to i tak już wie­my, że był sobie jeden z wie­lu hob­bi­tów i że miesz­kał on w jakiejś tam norze. Nic nie­zwy­kłe­go, spra­wa tak banal­na, że aż śmiesz­na. Ktoś nie wie, co to hob­bit i że miesz­ka to w norze z wygo­da­mi? No nie wie­rzę…

***

Kart­ku­ję wła­śnie Błam, wiel­ką księ­gę wier­szy Sen­dec­kie­go, w któ­rej chciał­bym zna­leźć ten jeden, o któ­rym myśla­łem tu napi­sać… Ten Sen­dec­ki: jest w nim coś – jak­kol­wiek by się ten epi­tet dziś już nie zba­na­li­zo­wał – osob­ne­go, a przy tym (prze­pra­szam za wyra­że­nie) legen­do­we­go.
W cza­sie naj­in­ten­syw­niej­sze­go zachły­sty­wa­nia się nową poezją, eks­ta­tycz­ne­go nad­ra­bia­nia bra­ków mej pro­win­cjo­nal­nej świa­do­mo­ści czy­tel­ni­czej na począt­ku stu­diów, autor Par­ce­li funk­cjo­no­wał u mnie na pra­wach poety anto­lo­gij­ne­go. Pro­sta spra­wa: wte­dy, koń­cem ostat­niej deka­dy poprzed­nie­go stu­le­cia, książ­ki poetyc­kie roz­cho­dzi­ły się w obie­gu trud­nym do uchwy­ce­nia – nikłe nakła­dy, fatal­na dys­try­bu­cja, brak cze­go­kol­wiek odle­gle choć­by przy­po­mi­na­ją­ce­go pro­mo­cję, cha­otycz­na poli­ty­ka wła­ści­cie­li księ­garń, wszyst­ko to czę­sto­kroć spra­wia­ło, że jak coś było wyda­ne w Pozna­niu, Lubli­nie czy we Wro­cła­wiu, to nie było uproś i trze­ba było zasu­wać do Wro­cła­wia, Pozna­nia i Lubli­na. A już rze­czy opu­bli­ko­wa­ne w mitycz­nych, hero­icz­nych cza­sach „bru­Lio­nu”, „Cza­su Kul­tu­ry” czy „Nowe­go Nur­tu”, były po pro­stu nie do dosta­nia – owszem, moż­na było pró­bo­wać coś poży­czyć w Jagiel­lon­ce, ale każ­de­mu, kto pod­ów­czas pró­bo­wał cokol­wiek wydo­być z tej zacnej książ­ni­cy, nie trze­ba tłu­ma­czyć, jak trau­ma­to­gen­nym i naj­czę­ściej ska­za­nym na nie­po­wo­dze­nie przed­się­wzię­ciem to było, jak bar­dzo wyda­wa­ło nam się, że pró­bu­jąc zre­ali­zo­wać jaki­kol­wiek rewers, gra­my w jakiejś kaf­kow­skiej  z ducha insce­ni­za­cji przy­gód Wil­hel­ma z Baske­rvil­le i Adso­na z Mel­ku w biblio­te­ce, na stra­ży któ­rej przy­wa­ro­wał nie­śmier­tel­ny a zło­wro­gi Jor­ge z Bur­gos. Owszem, były wyjąt­ki: Mar­cin Świe­tlic­ki zale­gał już na więk­szo­ści księ­gar­skich półek, Jacek Pod­sia­dło jakoś – choć nikt nie wie, jakim spo­so­bem, ale taka to już tak­ty­ka każ­dej gueril­li – się tra­fiał, Mar­cin Baran (zwłasz­cza w jego rodzin­nym mie­ście, o któ­rym teraz tu tak jak­by mówię) też był powszech­nie dostęp­ny. Ale inni wiel­cy pra­wo­daw­cy tego, co w ówcze­snej pol­skiej poezji było naj­cie­kaw­sze – Darek Foks, Krzysz­tof Jawor­ski, Miłosz Bie­drzyc­ki, Dycio, Andrzej Sosnow­ski i wie­lu, wie­lu innych – tych trze­ba było szu­kać wła­śnie w anto­lo­giach. Naj­pierw oczy­wi­ście w mitycz­nej Macie swo­ich poetów (choć tam – ze wzglę­dów nie­ubła­ga­nie metry­kal­nych – bra­ko­wa­ło Sosnow­skie­go), tro­chę póź­niej w Anto­lo­gii nowej poezji pol­skiej Roma­na Hone­ta i Mariu­sza Czy­żow­skie­go; i wie­lu – nie wszy­scy, bo nie­któ­rzy szcze­gól­nie wta­jem­ni­cze­ni jako­wymś cudem wcho­dzi­li w posia­da­nie tych zni­kli­wych wydaw­nictw – jedy­nie na pod­sta­wie ską­pych anto­lo­gij­nych pre­zen­ta­cji szu­ka­ło naj­bliż­szych sobie idio­mów, a to Ada­ma Wie­de­man­na, a to Mariu­sza Grze­bal­skie­go, a to jesz­cze kogoś inne­go.
A z nich wszyst­kich Sen­dec­ki cie­szył się opi­nią poety szcze­gól­nie fascy­nu­ją­ce­go… z jed­nej stro­ny skraj­nie her­me­tycz­ny, ale nie w typie takie­go na przy­kład Pió­ry, z dru­giej – wyjąt­ko­wo inten­syw­ny w swej naocz­no­ści, choć dale­ki od naiw­no­ści rze­szy oha­ry­stów mino­rum gen­tium. Roz­ma­wia­jąc o nim, jakoś się poważ­nia­ło, cichły odgło­sy zwy­cza­jo­wej szer­mier­ki na argu­men­ty – tak jak­by ta poezja wyma­ga­ła szcze­gól­ne­go sku­pie­nia, jak­by była namasz­czo­na na tekst nie­dy­sku­to­wal­ny. We mnie zaś budzi­ła – i budzi do dziś – wyjąt­ko­wo inten­syw­ny powi­dok jesien­ne­go, zamglo­ne­go par­ku za okna­mi mego nowo­są­dec­kie­go liceum. Nie wiem cze­mu, ale tak wła­śnie jest – myśląc o jego wier­szach (a zanim jesz­cze któ­ry­kol­wiek prze­czy­tam), zawsze widzę nagie drze­wa o poran­ku, w tym naj­gor­szym momen­cie roku szkol­ne­go, kie­dy zarów­no prze­szłe, jak i nad­cho­dzą­ce waka­cje są po rów­no bez­na­dziej­nie dale­ko. A prze­cież było to wszyst­ko cza­sem, gdy o ist­nie­niu Sen­dec­kie­go nie mia­łem jesz­cze poję­cia.
Wier­sza już nie znaj­dę, odkła­dam Błam – a utwór niech pozo­sta­nie takim, jakim jest wła­śnie teraz w mojej pamię­ci: urze­ka­ją­cy tym, że trzy klu­czo­we w nim sło­wa, bar­dzo krót­kie (słów nie pomnę, a całość była jakoś tam o miło­ści), zaczy­na­ły się na tę samą lite­rę. Chy­ba na „s”.