24/09/18

Niezaufane połączenia (III). Biurowa lista kontaktów

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Daw­no, daw­no temu (czte­ry lata) w odle­głej galak­ty­ce (czy­li z jed­nym tyl­ko dziec­kiem w domu) wymy­śli­łem, że nie mając cza­su na dłuż­sze pisa­nie o lite­ra­tu­rze, będę sobie szki­co­wał takie oto nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce notat­ki, przy­czyn­ki, roz­po­zna­nia wstęp­ne pro­gra­mo­wo ska­za­ne na wiecz­ne nie­ukoń­cze­nie – nazwa­łem to wła­śnie „nie­zau­fa­ny­mi połą­cze­nia­mi” i mach­ną­łem ich część pierw­szą, a jakiś czas póź­niej rów­nież dru­gą.

Inny czas, inna galak­ty­ka – pomysł wra­ca. Z odmien­nych tro­chę przy­czyn… no tak, synów jest teraz już dwóch, ale to nie spra­wa bra­ku cza­su… to zna­czy: też, ale nie dla­te­go. No, po pro­stu jakoś tak wyszło, że od pew­ne­go cza­su zaczy­nam dosta­wać od róż­nych poetów, pisa­rek i innych pod­mio­tów spraw­czych książ­ki. Sytu­acja zapew­ne nor­mal­na dla zawo­do­we­go kry­ty­ka lite­rac­kie­go, dla mnie – świe­ża. I jako świe­żak mam potrze­bę, żeby za te książ­ki się rewan­żo­wać recen­zenc­kim sło­wem – a nie zawsze się da. I nie mówię o sytu­acji, gdy jakaś książ­ka jest zwy­czaj­nie sła­ba, wte­dy po pro­stu nie bio­rę się za pisa­nie; może to nie­pro­fe­sjo­nal­ne, może to psu­cie lite­ra­tu­ry, ale nie – i już. Cho­dzi mi jed­nak o momen­ty, kie­dy wiem, że war­to napi­sać, że jest na pisa­nie pomysł, ale wiem też (z przy­czyn róż­nych, cza­sem nie­bez­piecz­nie zatrą­ca­ją­cych intu­icjo­ni­stycz­ną meta­fi­zy­ką jako­ści zde­cy­do­wa­nie szem­ra­nej), że taki pomysł to za mało, że nie będzie z tego peł­ne­go tek­stu. No, więc będzie tu coś takie­go, takie – powiedz­my – blur­by zebra­ne.

Część z tych ksią­żek nie­chcia­nych a upra­gnio­nych to publi­ka­cje – co tu dużo gadać – Biu­ra Lite­rac­kie­go. No co, kur­de, nic mi się nie nale­ży za te lata trwa­nie przy Biu­rze? Nale­ży. Więc będą nie­zau­fa­ne połą­cze­nia z książ­ka­mi Biu­ro­wy­mi. Taka wła­śnie – by pozo­stać wier­nym komu­ni­ka­cyj­nej meta­fo­ry­ce tytu­łu – Biu­ro­wa lista kon­tak­tów.

***

Kie­dy w „biBLio­te­ce” zaczę­ły uka­zy­wać się wier­sze Boh­da­na Zadu­ry z jego nowej książ­ki Po szko­dzie, pomy­śla­łem sobie, że poeta chy­ba nie będzie miał mi nic nowe­go do powie­dze­nia: te kawał­ki dobra­ne zosta­ły przez redak­cję perio­dy­ku tak, by przy­po­mi­na­ły Zadu­rę naj­le­piej zna­ne­go: lapi­dar­ne­go, bły­sko­tli­we­go, afo­ry­stycz­ne­go, sar­ka­stycz­nie komen­tu­ją­ce­go non­sen­sy pol­skich realiów poli­tycz­nych obec­nej doby na spo­sób cokol­wiek nowo­fa­lo­wy, poprzez pod­słu­chi­wa­nie i dema­sko­wa­nie ofi­cjal­ne­go beł­ko­tu. I nie, żebym miał coś prze­ciw­ko takiej poezji – zwłasz­cza że nie spo­sób było oprzeć się wra­że­niu, iż tę swo­ją poety­kę Zadu­ra dopro­wa­dza wła­śnie do abso­lut­nej dosko­na­ło­ści – ale po pro­stu nie moja baj­ka. Lek­tu­ra cało­ści książ­ki spra­wia, że odszcze­ku­ję: to z pew­no­ścią naj­lep­szy tom poety co naj­mniej od cza­su Pta­siej gry­py. Zna­ko­mi­cie zakom­po­no­wa­ny, podzie­lo­ny na trzy wyraź­nie odręb­ne czę­ści (w każ­dej rady­kal­nie odmien­ny język pro­wa­dzi przez inne uni­wer­sum tema­tycz­ne), dopo­wie­dzia­ny i domy­śla­ny, pozba­wio­ny momen­tów przy­pad­ko­wych i nużą­cych.

Ale tak napraw­dę na deski posła­ła mnie dopie­ro część trze­cia, wypeł­nio­na w cało­ści przez mon­stru­al­ny poemat Skarb­ni­ca naro­do­wa (ready made).

Po pierw­sze, samo poja­wia­ją­ce się w pod­ty­tu­le poję­cie „rze­czy goto­wej”. Nale­ży je rozu­mieć pod­ręcz­ni­ko­wo, tak jak jest ono opi­sa­ne we wszel­kich ency­klo­pe­diach sztu­ki współ­cze­snej (pod hasłem „Duchamp, Mar­cel”); tak jak Duchamp wysta­wiał w muze­ach pisu­ar lub koło rowe­ro­we, tak Zadu­ra raczy czy­tel­ni­ka nie­mal dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma tysią­ca­mi zna­ków prze­pi­sa­nych z maila rekla­mu­ją­ce­go wyro­by tytu­ło­wej Skarb­ni­cy. I niby spra­wa nie jest nowa – bra­nie w cudzy­słów kate­go­rii autor­stwa było od cza­sów twór­cy Pan­ny mło­dej roze­bra­nej przez swo­ich zalot­ni­ków wie­lo­krot­nie pod­da­wa­ne reflek­sji teo­re­tycz­nej i aktu­ali­zo­wa­ne w prak­ty­ce twór­czej: w ese­isty­ce Wal­te­ra Ben­ja­mi­na, w pop-arcie, w teo­rii symu­la­krów Jeana Bau­dril­lar­da… Ale prze­cież jest czymś zupeł­nie odmien­nym, pro­szą­cym się o ponow­ne prze­my­śle­nie, dziś: w kul­tu­rze piśmien­nej, któ­rą moż­na nazwać już nie tyle „kul­tu­rą pozoru/fenomenu” (w sen­sie pla­toń­skim), nie tyle nawet „kul­tu­rą kopii”, co wprost „kul­tu­rą legal­ne­go pla­gia­tu” (a może jesz­cze rady­kal­niej: „kul­tu­rą print­scre­ena”). I nie cho­dzi nawet o to, co sta­no­wi przed­miot naj­wyż­sze­go zatro­ska­nia nauczy­cie­li na wszyst­kich eta­pach pro­ce­su edu­ka­cji, od pod­sta­wów­ki po stu­dia dok­to­ranc­kie: że uczeń/student nie widzi nic zdroż­ne­go w kopiujw­kle­ja­niu do swo­jej pra­cy nie­opi­sa­nych przy­pi­sem frag­men­tów cudzej wła­sno­ści inte­lek­tu­al­nej, ale też choć­by o bez­re­flek­syj­ne powie­la­nie (czę­sto fej­ko­wych) new­sów przez kolej­ne media infor­ma­cyj­ne, o na pozór tyl­ko nie­win­ne sze­ro­wa­nie i lin­ko­wa­nie nie­pod­da­nych żad­nej wery­fi­ka­cji tre­ści na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych… Przy oka­zji takie­go czy­ta­nia poema­tu Zadu­ry – jako misty­fi­ka­cji – war­to też pamię­tać, że jest to ście­ma dru­gie­go stop­nia: prze­cież sama Skarb­ni­ca Naro­do­wa (bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie uda­ją­ca emi­ten­ta monet) to pry­wat­na fir­ma ofe­ru­ją­ca nie­wie­le war­ty numi­zma­tycz­ny szmelc, pie­nią­dzo­po­dob­ne symu­la­kra.

Po dru­gie, w kon­tek­ście tego, że wca­le pokaź­na licz­ba naj­bar­dziej wpły­wo­wych dziś kry­ty­czek i kry­ty­ków lite­rac­kich (Mar­ta Koron­kie­wicz, Maja Staś­ko, Paweł Kacz­mar­ski, Dawid Kuja­wa czy Jakub Skur­tys – by przy­wo­łać choć kil­ka natych­miast nasu­wa­ją­cych się nazwisk) chęt­nie powo­łu­je się (oczy­wi­ście w róż­nym stop­niu i spo­so­bie) na filo­zo­ficz­ną inspi­ra­cję Guya Debor­da, nie spo­sób nie zauwa­żyć, jak egzem­pla­rycz­nie debor­diań­ski wymiar ma to, co pisze/przepisuje Zadu­ra. Cze­go­kol­wiek by nie ofe­ro­wa­ła Skarb­ni­ca Naro­do­wa, wszyst­ko słu­ży trans­fe­ro­wi kapi­ta­łu sym­bo­licz­ne­go (patrio­tycz­ne­go, histo­rycz­ne­go, mar­ty­ro­lo­gicz­ne­go, eko­lo­gicz­ne­go, reli­gij­ne­go, okul­ty­stycz­ne­go, sen­sa­cyj­ne­go, ludycz­ne­go – a wystar­czy spoj­rzeć na ofer­tę fir­my, by zro­zu­mieć, że żaden z powy­żej wyli­czo­nych prze­ze mnie przy­miot­ni­ków nie został uży­ty na wyrost) naj­pierw w prze­strzeń mitu, następ­nie prze­po­czwa­rzo­ny w spek­takl, a wresz­cie zaku­mu­lo­wa­ny jako towar w okre­ślo­ną war­tość eko­no­micz­ną. Abso­lut­nie wszyst­ko – od zbrod­ni katyń­skiej, przez obja­wie­nia fatim­skie, gęś kana­dyj­ską, aż po czte­ro­list­ną koni­czyn­kę – Skarb­ni­ca Naro­do­wa zamie­nia na wido­wi­sko, w któ­rym w peł­ni par­ty­cy­po­wać będzie moż­na dopie­ro po naby­ciu kon­kret­ne­go towa­ru.

A po trze­cie, cała ta spek­ta­ku­lar­no-kapi­ta­ło­wa misty­fi­ka­cja, któ­rej fik­cyj­ność Zadu­ra obna­ża swo­im ducham­pow­skim gestem, doku­men­tu­je na pra­wach pew­nej meta­fo­ry bez­miar beł­ko­tu, w któ­rym przy­szło nam żyć. Bo prze­cież tak to wyglą­da: egzy­stu­jąc w sta­nie per­ma­nent­ne­go prze­bodź­co­wa­nia redu­ku­ją­ce­go do abso­lut­ne­go zera czas koniecz­ny na doko­na­nie kry­tycz­nej reflek­sji, w (dez)informacyjnym jazgo­cie, w zwir­tu­ali­zo­wa­nej prze­strze­ni, gdzie sąd o rze­czy­wi­sto­ści ogra­ni­czo­ny został już nie do tablo­ido­wej wier­szów­ki, ale do memu – tra­ci­my zdol­ność hie­rar­chi­zo­wa­nia i na rów­nych pra­wach per­cy­pu­je­my Sodo­mę i Gomo­rę, Jana Paw­ła II, rocz­ni­cę chrztu Pol­ski (kolej­ne fety­sze z ofer­ty Skarb­ni­cy Naro­do­wej – a każ­dy z nich dopro­wa­dzo­ny w ofer­cie do reto­rycz­ne­go absur­du). Dla­te­go poemat Zadu­ry nale­ży czy­tać na czas, jak naj­szyb­ciej: dopie­ro wte­dy rozu­mie­my, na czym pole­ga jego dzia­ła­nie.

Zgro­zy całej hecy doda­je fakt niby banal­ny, a prze­cież jakoś… no wła­śnie, zgro­zą zdej­mu­ją­cy: wie­czo­rem 20 sierp­nia (roku bie­żą­ce­go), kie­dy pisa­łem powyż­sze sło­wa, zaj­rza­łem na stro­nę Skarb­ni­cy; ran­kiem następ­ne­go dnia już mia­łem w skrzyn­ce e‑mail z ich aktu­al­ną ofer­tą…

***

Tak jak wspo­mnia­łem, znie­chę­ci­ły mnie te nowe wier­sze Boh­da­na Zadu­ry, któ­re prze­czy­ta­łem w „biBLio­te­ce” i naj­pew­niej nie prze­czy­tał­bym całe­go tomu Po szko­dzie, gdy­by nie roz­mo­wa, jaką z poetą prze­pro­wa­dził wła­śnie dla „biBLio­te­ki” Dawid Mate­usz. I w ogó­le chcia­łem powie­dzieć, że roz­mo­wy Mate­usza z pisa­rza­mi to bodaj czy nie naj­lep­sza rzecz, jaka przy­da­rzy­ła się perio­dy­ko­wi Biu­ra od począt­ku jego (perio­dy­ku, nie Biu­ra) ist­nie­nia. Napraw­dę, nie prze­sa­dzam: nie wiem, jak Dawid to robi, ale każ­dy z jego wywia­dów jest inny, każ­dy wymy­ka się tyleż ste­try­cza­łej, co nie­wy­wra­cal­nej (copy­ri­ght by Janusz Sła­wiń­ski: struk­tu­ra­lizm to „nie­wy­wra­cal­ny słoń”) kon­wen­cji takiej roz­mo­wy, każ­dy jest nie­zwy­kle kom­pe­tent­ny, cel­nie dosto­so­wa­ny do roz­mów­cy, do jego książ­ki – a przy tym zawsze (i znów: za każ­dym razem ina­czej) bły­sko­tli­wy… Kolej­ne roz­mo­wy auto­ra Sta­cji wie­ży ciśnień: z Kon­ra­dem Górą, Rober­tem Rybic­kim, Aga­tą Jabłoń­ską, Fili­pem Łobo­dziń­skim, z Zadu­rą wła­śnie, jesz­cze raz (tym razem do towa­rzy­stwa dla Góry) z Rybą – to są kapi­tal­ne rze­czy, mam nadzie­ję, że się kie­dyś uka­żą jako druk zwar­ty (a jak się nie uka­żą – to wła­śnie je sobie wszyst­kie pod­lin­ko­wa­łem, żeby móc do nich wra­cać bez koniecz­no­ści żmud­ne­go riser­czo­wa­nia „biBLio­te­ki”).

***

Sko­ro już się zga­da­ło o tych dobrych rze­czach w „biBLio­te­ce”, nie spo­sób nie wspo­mnieć o „ame­ry­kań­skim” cyklu Kata­rzy­ny Jaku­biak zaty­tu­ło­wa­nym Obce sta­ny – zwłasz­cza zaś o jego ostat­nim odcin­ku pod tytu­łem Macie­rzyń­stwo kon­tra Trump.

Rzecz zasad­ni­czo jest wyra­zem sprze­ci­wu wobec tego, jak Donald Trump reali­zu­je swo­ją wybor­czą obiet­ni­cę ukró­ce­nia nie­le­gal­nej (choć nie tyl­ko) imi­gra­cji z Mek­sy­ku (nie­wy­łącz­nie), a kon­kret­nie – wobec prak­ty­ki odbie­ra­nia imi­gran­tom na gra­ni­cy ame­ry­kań­skiej dzie­ci, któ­re następ­nie są w nie­ludz­kich warun­kach prze­trzy­my­wa­ne w pro­wi­zo­rycz­nych schro­ni­skach (choć lep­sze było­by okre­śle­nie „ośro­dek inter­no­wa­nia”, o ile nie „obóz kon­cen­tra­cyj­ny”; owe schro­ni­ska w peł­ni odpo­wia­da­ją wszel­kim histo­rycz­nym i tak­tycz­nym defi­ni­cjom obu pojęć) .

Takie jed­noz­da­nio­we stresz­cze­nie tek­stu Jaku­biak brzmi wyjąt­ko­wo bla­do, ale śmiem sądzić, że rów­nie nie­prze­ko­nu­ją­ce było­by nawet prze­pi­sa­nie tego kawał­ka sło­wo w sło­wo, bo autor­ka w cha­rak­te­rze porów­naw­cze­go argu­men­tu wyko­rzy­stu­je doświad­cze­nie, któ­re w peł­ni dostęp­ne jest wyłącz­nie rodzi­com; jeśli bowiem (znów z poczu­ciem wiel­kiej winy stresz­czam coś, cze­go stre­ścić się nie da) ktoś pamię­ta, jak wiel­kie­go nakła­du emo­cji, cier­pli­wo­ści, inte­li­gen­cji, spry­tu, siły woli wyma­ga cza­sem nakło­nie­nie kil­ku­lat­ka do prze­łknię­cia cze­go­kol­wiek, to jeśli ten ktoś nie jest kimś wytrze­bio­nym z resz­tek empa­tii, musi zadać sobie pyta­nie, któ­re cytu­ję za Jaku­biak: „jak jedzą dzie­ci w tych kosz­mar­nych schro­ni­skach pod okiem straż­ni­ków, któ­rym zabro­nio­no nawet je pocie­szać?”

Dzię­ki takie­mu zabie­go­wi (czy­li przez wbi­cie się w moją psy­che wyjąt­ko­wo ostrym obra­zem, bar­the­sow­skim punc­tum, od któ­re­go nie spo­sób odwró­cić wzro­ku) jestem wobec tego, co pisze Jaku­biak, bez­bron­ny – bo zaan­ga­żo­wa­ne zosta­ło nie tyl­ko moje ratio, ale rów­nież odzie­dzi­czo­ne po zwie­rzę­cych przod­kach instynk­ty rodzi­ciel­skie, któ­re spra­wia­ją, że na każ­dą wzmian­kę o dzie­cię­cym cier­pie­niu mam ocho­tę wyć i kąsać… Teraz jed­na­ko­woż myślę bar­dziej o tym, że Macie­rzyń­stwo kon­tra Trump jest wyjąt­ko­wo moc­nym policz­kiem wymie­rzo­nym w pew­ne inte­lek­tu­al­ne uprosz­cze­nia dys­kur­sów poli­tycz­nych, tych z pra­wa i lewa.

Spra­wa cio­su spusz­czo­ne­go na pra­wi­cow­ców i kon­ser­wa­ty­stów jest prost­sza. Repu­bli­ka­nin Trump w swej ide­olo­gicz­nej nar­ra­cji czę­sto odwo­łu­je się do war­to­ści tra­dy­cyj­nych, wśród któ­rych miej­sce naj­bar­dziej może pocze­sne zaj­mu­je świę­ta auto­no­mia rodzi­ny, któ­rej przy­na­leż­na jest szcze­gól­na opie­ka pań­stwa. No i tu oczy­wi­ste pyta­nie: jak moż­na godzić fety­szy­zo­wa­nie rodzi­ny z jed­no­cze­snym zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nym zry­wa­niem łączą­cych ją wię­zów? Jeśli nawet obec­ny pre­zy­dent USA odma­wia imi­gran­tom peł­ni praw oby­wa­tel­skich, to chy­ba nie negu­je ich praw bar­dziej fun­da­men­tal­nych, ludz­kich, legi­ty­mi­zo­wa­nych w dys­kur­sie tra­dy­cjo­na­li­stycz­nym pew­ną sank­cją meta­fi­zycz­ną.

Nie­co bar­dziej sub­tel­na jest kwe­stia tego, w jaki spo­sób tekst Jaku­biak idzie pod prąd pew­nym wąt­kom myśli lewi­co­wej. A cho­dzi mi o to, że lewi­ca – zwłasz­cza w Pol­sce, w swo­im medial­nie naj­bar­dziej efek­tow­nym nur­cie – arty­ku­łu­je pew­ne postu­la­ty spo­łecz­no-poli­tycz­ne o cha­rak­te­rze pro­gre­syw­nym i eman­cy­pa­cyj­nym w wyraź­nej kontrze do insty­tu­cji rodzi­ny. Roz­sze­rze­nie praw repro­duk­cyj­nych, rów­ność praw­na związ­ków nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­nych, pary­te­ty, prze­ciw­dzia­ła­nie zawo­do­wej dys­kry­mi­na­cji kobiet, sek­si­zmo­wi i wszel­kim bar­dziej ofen­syw­nym for­mom prze­mo­cy sek­su­al­nej, polia­mo­ria – wszyst­ko to ma w pod­gle­biu zało­że­nie, że pewien tra­dy­cyj­ny model rodzi­ny (nie jego ewi­dent­ne wyna­tu­rze­nia, ale on sam w sobie, z zało­że­nia) jest istot­nym źró­dłem wszel­kie­go zła; w spo­sób mniej lub bar­dziej świa­do­my i eks­pli­cyt­ny postę­pu­je się tu w ślad za słyn­nym roz­po­zna­niem Fry­de­ry­ka Engel­sa, że wal­ka klas zaczy­na się w rodzi­nie. A zatem każ­de ude­rze­nie w Babi­lon, w Sys­tem, w Molo­cha (rów­nież wte­dy, gdy ude­rza się w imię praw zwie­rząt, loka­to­rów czy pre­ka­riu­szy) musi zaczy­nać się od rytu­al­ne­go pożar­cia tote­micz­ne­go ojca, faszy­stow­skiej gło­wy rodzi­ny.

Tym­cza­sem Jaku­biak poka­zu­je – choć być może nie do koń­ca taka była jej inten­cja – że czę­sto bywa na odwrót, że to wła­śnie w rodzin­nej wię­zi mię­dzy rodzi­ca­mi i dzieć­mi ukry­wa się nie­sły­cha­nie sil­ny poten­cjał anty­sys­te­mo­we­go opo­ru, że w rodzi­nie drze­mie rewo­lu­cyj­na siła prze­ciw­sta­wia­nia się wszel­kiej insty­tu­cjo­nal­nej opre­sji… W koń­cu naj­więk­sze chy­ba bęc­ki zebrał od swo­ich roda­ków Trump (tak chęt­nie nazy­wa­ny przez lewi­cow­ców „faszy­stą”) wła­śnie za to, o czym pisze Jaku­biak: nie za kla­sizm, rasizm, pry­mi­tyw­ny eko­no­micz­ny libe­ra­lizm czy sek­sizm, a za ponie­wie­ra­nie praw imi­granc­kich rodzin. I przy­po­mi­na mi się – na pra­wach porów­na­nia i kon­tek­stu – wstrzą­sa­ją­cy obraz, któ­ry Jurij Andru­cho­wycz kre­śli w wywia­dzie-rze­ce Szcze ne wmer­ła i nie umrze Paw­ło­wi Smo­leń­skie­mu: gór­ni­ków i rol­ni­ków z naj­gor­szych ukra­iń­skich zadu­pi, któ­rzy jadą na Maj­dan oba­lać wła­dzę nie w imię jakiejś tam Euro­py i jej abs­trak­cyj­nych war­to­ści, ale dla­te­go, że ta wła­dza bije ich dzie­ci. A z dru­giej stro­ny – jeśli Janusz Kor­win-Mik­ke, jedy­ny pol­ski pra­wi­co­wiec dys­po­nu­ją­cy (mimo swej ewi­dent­nej gro­te­sko­wo­ści i dła­wią­cej ohy­dy wie­lu wygła­sza­nych poglą­dów) mini­mal­nym choć­by inte­lek­tu­al­nym sek­sa­pi­lem (gwo­li uczci­wo­ści: prze­pysz­ne poję­cie „inte­lek­tu­al­ne­go sek­sa­pi­lu”, uży­te w odnie­sie­niu do Artu­ra San­dau­era, zawdzię­czam Jano­wi Gon­do­wi­czo­wi) jest w sta­nie poli­tycz­nie zago­spo­da­ro­wać wro­dzo­ny anty­sys­te­mo­wy bunt nasto­lat­ków, to wła­śnie dla­te­go, że rodzi­na (war­tość dla Pola­ków tak nie­zby­wal­na) w jego uję­ciu sta­je się pod­mio­tem oso­bli­wej, ale jed­nak rewo­lu­cji.

***

Przy oka­zji lek­tu­ry Pira­tów dobrej robo­ty wymy­ślił mi się taki bon­mo­cik: w czym Joan­na Muel­ler jest podob­na do Julia­na Tuwi­ma? Nie w talen­cie (ten w przy­pad­ku Joan­ny jest nie­po­mier­nie więk­szy – w cza­sie jedy­nej w moim życiu szan­sy zoba­cze­nia i usły­sze­nia żywe­go Lesz­ka Koła­kow­skie­go wsze­dłem w posia­da­nie takie­go oto sądu, któ­ry Koła­kow­skie­mu prze­ka­zał Cze­sław Miłosz, zasły­szaw­szy go uprzed­nio u Józe­fa Wit­tli­na: że Julian Tuwim jest dowo­dem na ist­nie­nie Boga, bo bez ist­nie­nia Boga nie­moż­li­we było­by też ist­nie­nie czło­wie­ka jed­no­cze­śnie tak genial­ne­go i tak głu­pie­go; no więc Joasia to tech­nicz­ny talent Tuwi­ma minus żenu­ją­cy poziom inte­lek­tu­al­ny więk­szej czę­ści pro­duk­cji poetyc­kiej auto­ra Kwia­tów pol­skich), ale w tym, że wła­śnie w wier­szach dla dzie­ci Muel­ler spraw­dza się naj­le­piej. I nie cho­dzi nawet o to, o czym bodaj naj­peł­niej napi­sał Łukasz Żurek: że Pira­ci dobrej robo­ty har­cu­ją po tych samych wodach, co naj­bar­dziej zaan­ga­żo­wa­na część ese­istycz­ne­go i poetyc­kie­go pro­jek­tu autor­ki Stra­ty­gra­fii (czy­li – naj­ogól­niej – pró­bu­ją wyeman­cy­po­wać głos kobie­cy spod jarz­ma tego, co sama Joan­na nazy­wa­ła „mani­fe­mi­ni­zmem”); bar­dziej już inspi­ro­wa­ło mnie to, w jaki spo­sób Michał Gło­wiń­ski uspra­wie­dli­wiał umiesz­cze­nie w reda­go­wa­nym przez sie­bie dla serii Biblio­te­ki Naro­do­wej wybo­rze wier­szy Tuwi­ma Loko­mo­ty­wy czy Pta­sie­go radia: że tam wła­śnie w for­mie naj­czyst­szej obja­wia się Tuwim naj­lep­szy, czy­li olśnie­wa­ją­cy rewe­la­tor poetyc­kiej pol­sz­czy­zny na jej pod­sta­wo­wym, muzycz­nym pozio­mie. A ja czy­tam Joan­nę wła­śnie przez pry­zmat muzy­ki  i dla­te­go Pira­tów… tak wiel­ce sobie powa­żam (jed­no­cze­śnie uśmie­cha­jąc się pod wąsem na wspo­mnie­nie tego, jak bar­dzo Joan­na – młod­sza o dwój­kę wła­snych dzie­ci – wzdra­ga­ła się na myśl o pisa­niu lite­ra­tu­ry dzie­cię­cej…).

No, jest też tak, że z jed­nej stro­ny książ­ka Joan­ny nara­zi­ła mnie na nie­li­che wyzwa­nie: uwa­żam się za nie­naj­gor­sze­go lek­to­ra, ale pró­by czy­ta­nia czte­ro­lat­ko­wi Pira­tów dobrej robo­ty w trzę­są­cym się samo­cho­dzie, nadą­ża­nie wzro­kiem i gło­sem za roz­pa­sa­niem for­my tych wier­szy dopro­wa­dza­ło mnie na kra­wędź mdło­ści, migre­no­idal­nych bólów gło­wy i utra­ty kolej­nej diop­trii… Z dru­giej jed­na­ko­woż, arcy­dziel­ny poemat o boja­kach tak moc­no wra­ża się w sed­no moje­go doświad­cza­nia ojco­stwa (jego lęków, ale też pra­gnień), że chęt­nie wyta­tu­ował­bym go sobie na kla­cie, na wspak (niczym głów­ny boha­ter Memen­to Chri­sto­phe­ra Nola­na), by móc czy­tać go w lustrze… Cóż – wiersz dłu­gi, a moja postu­ra nik­czem­na, więc pomysł zarzu­cam, nie chcąc zmie­niać się ani w wuja Tara­bu­ka z Podró­ży Sind­ba­da Żegla­rza Bole­sła­wa Leśmia­na, ani w kochan­ków pani Nagi­ko z fil­mu Pil­low Book Pete­ra Gre­ena­waya.