Opłaca się wojnie
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I
Od kilku już lat wydaje się spełniać na nowo to, o czym w czasach II Apokalipsy pisał w wierszu Rozmowa z historią Władysław Broniewski: „na całym świecie,/ jak nie wojna, to stan wojenny”. Rośnie napięcie na Dalekim Wschodzie. Zawrzał – niejeden raz – Iran. Niepokoją Huti. Nie może przestać krwawić Syria. Odrodzona intifada starła się ze straszliwą nekamą. Ukraina zamieniła się w antemurale, za którym gęstnieją mroczne marzenia o imperium russkowo mira. Płoną zwłoki w Crocus City Hall, płoną samochody z konwoju World Central Kitchen, płonie Rafah. Tajwan. Korea Północna. Politycy i politologowie, wojskowi i analitycy, filozofowie i socjologowie coraz częściej mówią, że musimy zacząć oswajać się z myślą, iż epoka względnego – w wymiarze globalnym – pokoju dobiega swego kresu. Że Wegecjusz i Sun Zi. Zegar Dnia Sądu wskazuje, że do zagłady pozostało półtorej minuty.
II
W 2018 roku Zegar Dnia Sądu był o pół minuty pobłażliwszy – a ja zabierałem się do przyswajania polszczyźnie poematu Allena Ginsberga Wichita Vortex Sutra. Nie miejsce i nie czas na przypominanie wszystkich okoliczności tego zuchwalstwa (dokładnie opisałem to – przy okazji dzieląc się efektami swego bieda-tłumaczenia – tutaj), przywołam tylko rzecz najważniejszą; najważniejszą wtedy, najważniejszą dziś i jednocześnie taką, która, niestety, wydaje się, że długo jeszcze najważniejszą pozostanie. Otóż – kluczowy być może wers poematu autora Skowytu brzmi „almost all our language has been taxed by war”. Dlaczego kluczowy – choć na pozór zupełnie niewyróżniony w radykalnie zdemokratyzowanej, ostentacyjnie antyhierarchicznej wspólnocie wszystkich innych słów, wersów, zdań? Bo dynamika rozdygotanych znaczeń Sutry Wibracji Wichity wciąż na różne sposoby powraca do tej myśli – że przyszło nam żyć w czasach, kiedy wszystko, co mówimy (myślimy, robimy) „zostało opodatkowane na cele wojenne” (tak należałoby możliwie najdosłowniej przełożyć frazę „has been taxed by war” – oczywiście uwzględniając osobliwie fatalistyczną semantykę użycia angielskiego czasu gramatycznego Present Perfect Continous: wojna obłożyła nas podatkiem w przeszłości i wciąż jeszcze, niezmiennie, musimy go płacić). Długo nie wiedziałem, jak w sposób wystarczająco dobitny, zrytmizowany z resztą utworu Ginsberga, spolszczyć ten fiskalny zwrot – aż w końcu wpadłem na wieloznaczne „opłaca się wojnie”; wieloznaczne, bo zawierające w sobie i ten komponent podatkowy, i banalne bycie opłacalnym, i cokolwiek grypsujące echo opłacania-się-komuś, czyli uiszczania haraczu, na przykład za „ochronę” szczęki z lewym towarem na bazarze.
III
W moim wieku („I’m an old man now”… tak brzmią pierwsze słowa poematu Ginsberga, jadącego do Wichity czterdziestolatka, jadącego zapewne/być może Greyhoundem) dystans czasowy sześciu lat z okładem nie robi aż takiego wrażenia. Tym bardziej nie mogę się nadziwić, że zaledwie sześć i pół roku temu, gdy próbowałem rozwibrować w sobie swoją sutrę Wichity, nie było jeszcze pandemii, Usnarza (i całej tej przeraźliwej hańby, której słowo „Usnarz” stało się symbolem), strajku kobiet, specoperacji w Ukrainie, Gazy… A przecież dopiero dziś wiem (nie w sensie teoretycznym, tylko doświadczeniowo – choć i wtedy, lata/eony temu rościłem sobie prawa do współuczestnictwa w doświadczeniu), co tak naprawdę znaczy, że „wszystko, co powiemy, opłaca się wojnie”.
IV
Dopadło mnie to doświadczenie – bardzo dotkliwie – wtedy, gdy próbowałem (a próby te, wciąż ponawiane i zarzucane, i znów ponawiane, sięgają początkami zeszłego lata) napisać recenzję z tomu wierszy Pokój z widokiem na wojnę Anety Kamińskiej i, później nieco, szkic dla facebookowego Laboratorium Empatii o najnowszej odsłonie bratobójstwa izraelsko-palestyńskiego. Od pewnego momentu zacząłem zdawać sobie sprawę, że żadnego z tych tekstów nie będę w stanie skończyć – ale kiedy je przeglądałem, zacząłem też dostrzegać, że na pewnym poziomie są one jednym zapisem: egzemplifikacją tego, że wszystko, co piszę, uzgadnia się na poziomie opłacania się wojnie… I tak oto zrodził się pomysł, by z tych dwóch rozkurzonych prób stworzyć jedną całość, by osnowę myśli o Pokoju z widokiem na wojnę przetkać wątkiem lamentacji nad niemożnością opowiedzenia o Palestynie i Izraelu. Przyjąłem arbitralną, dyktowaną wyłącznie pewnymi względami kompozycyjnymi zasadę (dwa pierwsze zdania z tekstu pierwszego – ostatnie z drugiego; trzecie i czwarte z pierwszego – przedostatnie z drugiego… etc.) i puściłem w ruch tak zaprogramowaną tekstotwórczą maszynę. Efekty? W gruncie rzeczy ponure: wojna dodana do wojny nie jest w elementarnie matematycznym sensie sumowaniem, ale mnożeniem, potęgowaniem, przyrostem w postępie geometrycznym. A w praktyce – wygląda to jak poniżej.
V
To będzie tekst o oczywistościach, pisany oczywistościami. Inaczej być nie może (oczywiście nie może), bo Aneta Kamińska napisała książkę, która świadomie, pragmatycznie (może też – skoro to książka o wojnie – strategicznie oraz taktycznie) i poniekąd prowokacyjnie sięga po poetykę oczywistości. Jest ciałem przerażonego młodego hipstera (tak podobnego do któregokolwiek z dzieci-kwiatów z Berkeley sprzed czterdziestu pięciu lat) rozstrzelanego w czasie festiwalu Supernova i ciałkiem arabskiego niemowlęcia wysychającym w słońcu palącym ruiny Gazy. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że poetka, która przyzwyczaiła swoich czytelników do dykcji jakoś tam zakorzenionej (mniej lub bardziej) w lingwistycznej tradycji wiersza nieufnego względem języka jako precyzyjnego narzędzia nazywania rzeczy, od tej właśnie filozofii twórczej ostentacyjnie się w Pokoju z widokiem na wojnę odżegnuje. Tak jakby waga tematu zmuszała ją do rezygnacji z samej siebie (a przynajmniej z tej części samej siebie, którą najłatwiej z nią, Kamińską jako poetką, dotychczas identyfikowaliśmy), do szczególnej pisarskiej odmiany kenosis św. Pawła. W którąkolwiek stronę mediasfery bym się nie obrócił, ta wojna naciąga na siebie jakąś maskę: brodatego, zakutanego w arafatkę terrorysty obwieszczającego plan zepchnięcia wszystkich Żydów do morza i gładkiego izraelskiego politykiera zrównującego Palestyńczyków ze zwierzętami, mielącego pseudobiblijne frazy o bożym prawie Żydów do ziem dawnego Kanaanu. Co jest skądinąd głęboko paradoksalne – bo nie sposób sobie wyobrazić książki bardziej osobistej, bardziej prywatnej (bardziej samoswojej właśnie), głębiej przeżytej niż tom najnowszych wierszy Kamińskiej. To jednak (czyli powyższe uwagi o wyjątkowości Pokoju z widokiem na wojnę w znanym już dorobku autorki) sprawa mimo wszystko drugorzędna – poboczny, marginalny kontekst o charakterze, powiedzmy, historycznoliterackim. Rakieta spadła i zabiła – a ja miałem wrażenie, że w dyskursywnych paralaksach staje się ona czymś na obraz i podobieństwo bomby atomowej z Dr. Strangelove’a: nieubłaganą śmiercią, wobec której jedyne, co możemy zrobić, to ścigać się na karykaturalne próby jej żałosnego w swej bezsilności uzasadnienia i usprawiedliwienia. A miało być przecież nie o ekscentrycznościach i ekscesach, tylko o oczywistościach. Zacznijmy przeto od uwag porządkujących – dlaczego oczywistości, czym są i jaki jest ich związek z zapowiadaną tytułem tego mojego tekstu widocznością. Jej symbolem jest dla mnie atak rakietowy na szpital w Gazie z 18 października – atak, który natychmiast stał się czymś najgłębiej, ironicznie (tak, właśnie ironicznie: od czasów tragedii greckiej wiadomo wszak, że ironia niewiele ma wspólnego z komizmem) paradoksalnym; bo oto im więcej było medialnej pornografii śmierci i zniszczenia, obrazów okrutnie okaleczonego szpitala, tym bardziej narastało crescendo (dez)informacyjnego agonu, usiłującego ową pornografią coś usprawiedliwić i/lub kogoś oskarżyć. Słownik podpowiada, że „oczywistość” to „oczywisty charakter czegoś” lub „coś, co jest oczywiste”; a „oczywiste” to z kolei „niebudzące wątpliwości”. Nie o to mi jednak chodzi, nie tego szukam – sięgam więc głębiej, pod prąd osi czasu, ku etymologii, by znaleźć to, co znaleźć się spodziewam, czyli „oczy”. Bo nie wiem, czym jest ona – ta wojna, gdyby ją, powtarzam: można było objąć jakimś zewnętrznym, pozaludzkim w sensie nieledwie nietzscheańskim, abstrahującym od emocji i niewczesnych spekulacji spojrzeniem. I znajduję: gramatyczne równanie „oczy + *vistъ ← *vid-tъ”. I robi się naprawdę ciekawie, bo oto okazuje się, że słowo „oczywiste” to nie tylko złożenie „oczu” i „widzenia”, ale też – pobrzmiewającej w cząstce „*vistъ” – „prawdy” („istności”, „istnienia”, „istoty”). Odraza do terroryzmu i równocześnie konieczność pogodzenia się z tym, że ekstremizm Hamasu hodowany był przez nieludzką politykę Izraela względem Palestyńczyków; pełne zrozumienie dla fatalnego geopolitycznego usytuowania państwa Izrael i jednoczesna niezgoda na szantażerskie względem całego świata postawy izraelskich polityków, na ich bezczelne zrównywanie każdej propalestyńskości z antysemityzmem; współczucie dla niewinnych ofiar terrorystycznej ofensywy z początku października i w tym samym momencie obrazy dziesiątek ciał niewinnych, przypadkowych ofiar kontrofensywy IDF – wszystko to wbija się klinem między mnie a tę wojnę, czymkolwiek by ona tak naprawdę nie była. Czyli to, co oczywiste – prawdziwe, niewątpliwe; niewątpliwie prawdziwe – jest takim dlatego tylko, że zostało poświadczone naocznością, zobaczone po prostu; prawdziwe jest tylko to, co zostało zobaczone na własne oczy. Aneta Kamińska nie widziała wojny w Ukrainie: nie z perspektywy linii frontu, zbombardowanego miasta, schronu, szpitala polowego; ale tym bardziej stara się ją zobaczyć w Polsce – komunikując się wszystkimi możliwymi kanałami, w każdym jednym momencie doby ze swoimi ukraińskimi przyjaciółkami, kompulsywnie śledząc medialne i social-mediowe doniesienia zza wschodniej granicy, wspominając, otwierając swój dom dla uchodźczyń, rozmawiając, krzycząc i działając. Dziś dopiero widać, ile Baudrillard miał racji. To jest wojna dla nas najprawdziwsza – bo wyrosła z nieukraińskiego doświadczenia Polki, doświadczenia, które każdy może z Kamińską podzielić – nie ruszając się z Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania i Lublina (Kluczborka, Suwałk, Kalisza, Tczewa, Piotrkowa…). To jest wojna prawdziwa, jaką każdy z nas widzi, wojna wid-oczna – jak widzi się widok z pokoju Anety Kamińskiej. Na naszych oczach ziściło się to, o czym ponad trzydzieści lat temu, tuż po operacji Pustynna Burza, pisał Jean Baudrillard w książeczce pod prowokacyjnym tytułem Wojny w Zatoce nie było: wojna jako graniczny fakt, jako wypuszczone z piekła na ziemię zniszczenie, cierpienie i śmierć, została sprowadzona do roli pretekstu dla ruchu medialnej i (dez)informacyjnej symulacji. Jednym z najczęściej przywoływanych (oczywistych) pojęć z oszałamiająco bogatego dziedzictwa myśli Rolanda Barthesa, jest punctum. Pojawia się w ostatniej książce wydanej za życia Barthesa, w poświęconym fotografii Świetle obrazu – i jak to zwykle bywa u tego autora (zwłaszcza w dojrzałym i późnym epizodzie jego refleksji, już po Przyjemności tekstu), pojęcie to jest tyleż sugestywnie na-kreślone, co finalnie jednak nie-dookreślone, opalizujące na krawędziach swego pola znaczeniowego, pozostawiające szeroką przestrzeń do interpretacyjnych harców. Została zawrzeszczana, zajazgotana, rozjechana i zadeptana przez nawały sprzecznych emocji i prawd (również: półprawd i nieprawd, produkowanych czasem z naiwności, kiedy indziej znów z cynizmu). Najkrócej zatem rzecz ujmując (i przypominając pewne kwestie zapewne po części przynajmniej oczywiste): autor Fragmentów dyskursu miłosnego w ostatnim swym eseju koncentruje się – w różnych, spiralnie powracających przybliżeniach i oddaleniach, zmieniając obiektywy szerokokątne na makrofotograficzne pierścienie – na dychotomii (o ile nie wprost na dialektyce) percepcji zdjęcia. Rozróżnia dwie strategie patrzenia. Bo ta obelżywa, bluźniercza wojna – gdyby spróbować spojrzeć na nią całościowo, z zewnątrz – wymyka mi się dyskursywnemu ujednoznacznieniu. Pierwsza z nich to studium – powiedzmy, że jest to odbiór konkretnej fotografii jako całości: jej tematu, przedmiotu, treści, być może też próba zdekodowania znaczeń i założonych przez autora, tegoż autora motywacji (estetycznych, interwencyjnych, poznawczych i wszelkich innych). Studium – jakkolwiek różne w zależności od kompetencji patrzącego – dąży do pewnego wyczerpania sensu zdjęcia, do tego, by (kolokwialnie rzecz ujmując) zobaczyć jak najwięcej. Tak, boję się wyroku za to, że nic nie mogę. Strategia druga to właśnie punctum – jakiś detal, który dla dziewięciu oglądających dane zdjęcie będzie tak kompletnie pozbawiony znaczenia, że po prostu nie zostanie zauważony, podczas gdy dla dziesiątego patrzącego okaże się czymś, co zaabsorbuje całą uwagę, czasem uniemożliwiając wyjście od szczegółu ku całości. Jak w przykładzie z samego Barthesa (który to przykład przytaczam z pamięci, więc być może niedokładnie, ale robię to celowo, żeby pozwolić zadziałać punctum z własnej lektury tego akurat fragmentu Światła obrazu sprzed tak wielu już lat), kiedy to z całego wstrząsającego zdjęcia przedstawiającego roześmianego chłopca z przystawionym do skroni w jakiejś makabrycznej zabawie pistoletem, patrzący/piszący zapamiętuje tylko zepsute zęby sportretowanego dziecka. Tak, bezdomna moja litość; tak, nieme moje słowo. Podobnie działają wojenne wiersze Anety Kamińskiej – wojna jest w nich zarówno studium, jak i punctum. I między tymi sposobami doświadczania patrzenia dochodzi (dokładnie tak, jak zaplanował to w swym wywodzie Roland Barthes) do konfliktu, który na dobrą sprawę jest – jakkolwiek paradoksalnie by to w kontekście głównej myśli mego szkicu nie zabrzmiało – konfliktem dwóch oczywistości. Tak (celowo cytuję bez graficznych wyróżników cytowania, porzucam cudzysłów, bo to nie słowo-cudze, tylko moje, mną kontrasygnowane), nie wiem tylko co mogę zrobić, sam, ze śmiercią innych. Oczywistość pierwsza, oczywistość studium, to wojna, by tak rzec, szerokokątna. W obiektywie szerokokątnym (o czym doskonale wie każdy, kto choć raz w swej praktyce fotograficznej wyszedł poza absolutną mechaniczność funkcji aparatów instalowanych w telefonach komórkowych) widać więcej, ale mniej szczegółowo; kadr złapany szerokim kątem jest bogatszy ilościowo, ale uboższy jakościowo. Teraz – po kilku już miesiącach nowej odsłony wojny Izraela z Hamasem, wojny, której główną ofiarą padła systematycznie zamieniana w gruzowisko Strefa Gazy – wiersz Miłosza, zawsze bardzo mi bliski, jest bliższy niż kiedykolwiek wcześniej. A wojna szerokokątna z wierszy Kamińskiej to wojna najczęściej zapośredniczona przez doniesienia medialne – dynamika kolejnych nalotów, operacji napastniczych, obronnych i kontrofensywnych, przesunięć linii frontu, utraconych, odzyskanych i zdobytych miejscowości, dowodów zbrodni wojennych popełnianych przez Rosjan, mętliku spekulacji o politycznych rozgrywkach za kulisami teatru wojny. I bywa, że taka wojna odcieleśnia się, znaczeniowo petryfikuje, automatyzuje, zastyga w abstrakcje, staje się częścią nużącej w gruncie rzeczy doksy: świadomości powszechnej, faktu przyjmowanego, no właśnie, jako oczywistość, której istnieniu nie poświęca się już nadmiernej uwagi. Tutaj, w Twoim głosie, wierszu nagłym i bezlitosnym jak zawsze przedwczesne umieranie, jest prościej, bez ułudy negocjowania: „boisz się wyroku, za to że nic nie mogłeś”. Jest też jednak oczywistość druga, oczywistość wojny uchwyconej teleobiektywem bądź przy pomocy pierścienia dystansującego, oczywistość punctum – znacznie bliższa takiemu rozumieniu oczywistości, który zarysowałem we wstępie, powiązanemu z naocznością. I wbrew pozorom nie chodzi wcale o to – a w każdym razie nie przede wszystkim – że wojna w Ukrainie jest dla Kamińskiej wojną prywatną, wojną dotykającą jej przyjaciółki, wojną dewastującą miejsca, które autorka wielokrotnie odwiedzała (być może – pozwolę sobie na wtręt całkowicie marginalny – Aneta Kamińska w ogóle skazana jest na ten specyficzny rodzaj dwójwidzenia będący też źródłem cierpienia niektórych z młodocianych bohaterów serialu „Stranger Things”, którzy otaczającą ich rzeczywistość typowej amerykańskiej prowincji widzą niekiedy jednocześnie w jej co najmniej względnie bezpiecznej faktyczności i w koszmarnym, odpychająco nieludzkim, negatywowym odbiciu?), wojną, która dociera do niej również w opowieściach świadków. Tam mówił Miłosz – w „Campo di Fiori” – że „samotność ginących” to Giordano Bruno, który wchodząc na stos „Nie znalazł w ludzkim języku/ Ani jednego wyrazu,/ Aby nim ludzkość pożegnać”, to ginący w Getcie, a „Język nasz stał się im obcy,/ Jak język dawnej planety”; w „Biednym chrześcijaninie patrzącym na getto” przerażał potworny, odzyskujący pojedynczość umarłych „strażnik-kret” z „powieką obrzmiałą jak u patriarchy”, który „policzy między pomocników śmierci” wszystkich tych, którzy (często nie ze swojej przecież winy) mogli jedynie patrzeć na Zagładę. Rzeczy najistotniejsze rodzą się tu – i nie może być inaczej, wszak mamy do czynienia z poezją – w języku. Wiem, że brzmi to jak beznadziejny truizm, ale zagadnienie jest przecież kluczowe i w istocie rzeczy nie daje się zbyć banałem: co będzie odpowiednikiem wzrokowego doświadczenia punctum(czegoś do granic bezczasowości momentalnego, w dużym stopniu omijającego poziom refleksji) w materii języka poetyckiego, z natury swej wymagającego zupełnie innych strategii dekodowania niż spojrzenie? Zaiste, żałosna jest nasza egzystencja: wiedzeni najbardziej podstawowym etycznym odruchem – imperatywem współczucia, w którym tak szlachetnie uzgadniają się choćby chrześcijaństwo z buddyzmem, a może i wszelkie inne wielkie mądrościowe opowieści, którym warto poświęcić coś ze swego boleśnie krótkiego czasu – próbujemy odwrócić uwagę od własnego zalęknienia, spojrzeć w czeluść innego cierpienia/cierpienia innego, by ostatecznie ujrzeć tylko wyższy obrót lęku: bojaźń „wyroku” za „bezdomność litości” i za niemożność; dokładnie przecież te same, o których ćwierć wieku wcześniej pisał Miłosz w swych dwóch słynnych poetyckich medytacjach nad widmem Getta, a które streszczają się w grozie niewystarczalności słowa, jakiegokolwiek. Otóż – mam wrażenie, że u Kamińskiej owym językowym ekwiwalentem punctum byłoby uporczywe ciążenie ku gwałtownemu rozładowywaniu sensów wiersza w figurach przywodzących na myśl barkowe koncepty, zasadzające się na paradoksalności. Opowieści poetki o wojnie – najczęściej splatane z dwugłosu doniesień medialnych i kontrapunktujących/kontrujących je głosów świadków – niemal zawsze zmierzają do jakiejś osobliwej puenty, do zaskoczenia, do zerwania, do takiego usytuowania słów, że obracają się one na swą lewą stronę, dwuznacznieją, wyjaskrawiają znaczenia na pierwszy rzut oka drugorzędne, a w istocie fundamentalne. Bo oto nie dość, że musimy dźwigać brzemię własnej śmiertelności, to jeszcze jakże często ta zgroza olbrzymieje w zwierciadle innych śmierci (zwłaszcza gwałtownych, masowych, wojennych, choćby takich jak w przywoływanych w tym momencie „Twojego głosu” dekoracjach wojny wietnamskiej, które to śmierci zadajemy sobie jakby nagle niepomni tego, że przecież sama nieuchronna konieczność naturą przewidzianego umierania jest wystarczającą niegodziwością). Skutkiem tego powinno być to, co zawsze – również we wspomnianym powyżej, barokowym konceptyzmie – było najważniejszą stawką w grze na paradoksy. Czyli – na co dobitnie wskazuje nawet sama nazwa „paradoks” – przełamanie inercji doksy, mniemania, oczywistości, automatyzmu zamieniającego myślenie w bezmyślność. A przecież prawdziwy horror tego dramatu osamotnionego, obnażonego, zrozpaczonego Sein zum Tode rozgrywa się dopiero w drugiej – tej o jeden wers dłuższej – części wiersza Miłosza. Wojna zoomowana w punctum językowego paradoksu daje się poniekąd zobaczyć – a jeśli nawet nie zobaczyć w znaczeniu dosłownym, to przynajmniej unaocznić w jakiejś części swej zawsze zaskakującej bezpośredniości. Niczym w słynnym przeciwstawieniu z psychoanalizy Jacquesa Lacana, gdzie z jednej strony mamy to, co powtarzalne, znane, zautomatyzowane właśnie (co Lacan określa zaczerpniętym od Arystotelesa pojęciem automaton), a z drugiej – jednokrotne, zaskakujące, traumatyzujące (określenie również pojawiające się źródłowo w pismach Stagiryty) tyche. A przecież owa śmierć jest tutaj pozornie tylko oswojona grą w kulturę – bo w ostatecznym rozrachunku chodzi o wykrzyczenie tego, że wobec niej zawsze staje się samotnie, zawsze w poczuciu indywidualnej krzywdy, zawsze w przeświadczeniu, że nie ma niczego, co by ją usprawiedliwiało; że jest jakąś absurdalną karą bez winy, bo przecież trudno obwiniać się za to, że się po prostu żyło; że jest skandalicznym milczeniem po równo wieńczącym najdzikszy zwierzęcy wrzask i najsubtelniejsze popisy wzniosłej erudycji. A zatem: punctum, zoom, trauma kalecząca automatyczność doświadczania, paradoks tnący bezrefleksyjność doksy, urągająca oczywistości pozorowanej oczywistośćpowracająca do swych etymologicznych źródeł, do na-oczności. Wojna jako gwałt na nawyku widziana z pokoju jako stanu-bez-wojny i z pokoju Anety Kamińskiej. Część pierwsza to manifest sprzeciwu wobec śmierci jako rudymentarnej niedogodności naszej egzystencji – wobec śmierci kreowanej tu ze zdumiewającym bogactwem teologicznych i filozoficznych uwikłań; zdumiewającym, bo Miłoszowi na tę znaczeniowo i kontekstowo gęstą kreację wystarcza niespełna trzydzieści niebywale precyzyjnych słów. Stwierdźmy rzecz banalną: Pokój z widokiem na wojnę bije wszelkie rekordy jeśli chodzi o rozmiar książki poetyckiej z premierowymi wierszami – gdzie w ostatnich latach szukać w poezji polskiej tomu liczącego niemal trzysta dwadzieścia stron, zawierającego dwieście dwadzieścia jeden utworów poetyckich? Tomu – dodajmy – napisanego w dziesięć miesięcy? Zaledwie dziewięć surowych i mocnych wersów rozpada się na dwie nierówne (cztero- i pięciowersową) części. Ten bezprecedensowy przerost wymaga choć odrobiny osobnej refleksji. Czytając nowe wiersze Kamińskiej (a najlepiej robić to dawkując sobie jak największe ilości tekstu naraz, ideałem byłoby zdobyć się na wysiłek przeczytania całego tomu w jednym rzucie; wtedy – po pierwsze: bylibyśmy w stanie doświadczyć w pełni owego przytłaczającego rozmiaru jako pewnego istotnego i nieprzypadkowego zamysłu, po wtóre: ruch tekstu doprowadziłby być może do efektu rozdwojenia na biały szum semantycznego tła punktowanego detalami naprawdę istotnymi) nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z logoreą, z neurotycznym w zasadzie przymusem wypluwania przez piszącą kolejnych i wciąż następnych, skandowanych wersów. A w nim znajdziemy wstrząsający wiersz „Twój głos”. A wielosłowie to wszak bardzo często zagadywanie straty – co wiemy (oczywiście wiemy) choćby dzięki wielkim teoretykom melancholii, od Roberta Burtona począwszy (jego monstrualna Anatomia melancholii to wszak również zapis nieznośnego wielosłowia w stanie klinicznie czystym), przez Julię Kriestevą, aż po (co najmniej) Marka Bieńczyka. Ten, który dotknięty jest utratą, może pogrążyć się w katatonicznym milczeniu – ale może też mówić bez ustanku, mówić do każdego i do nikogo, rzucać tony słów i zdań w pustą przestrzeń i w niepochwytny czas. Ale rok 1969 to również kolejny tom nowych poezji Miłosza, Miasto bez imienia. To oczywiściereakcja obronna: w obliczu zagrożenia nicestwiącym doświadczeniem zasadniczego braku nie pozostaje czasem nic innego niż ów brak zagadać, zasypać otchłanie kruszywem języka, wypełnić puste miejsca widmową treścią tego, co wypowiadane. A ponieważ Pokój z widokiem na wojnę jest książką poetycką nie tylko niestandardowo obszerną, ale wręcz – jako się rzekło – wprost przerośniętą, ostentacyjnie obnażającą elephantiasis tekstu (to nie sąd wartościujący, nie zarzut – taki był oczywisty zamysł poetki, tak ma być i tak być musi), to wniosek nasuwa się poniekąd sam: jeśli mamy tu do czynienia z próbą przepracowania utraty, to tak mocarna (a może wręcz przemocowa: ustawiająca czytelnika przy niekończącym się pasie transmisyjnym tekstu – podzielonego niby na pojedyncze utwory, ale po prawdzie snującego się niejako na jednym oddechu, hipnotyzującego i niewolącego) praca wiersza musi wyrastać z doświadczenia straty wyjątkowo dotkliwego, z bardzo głębokich złogów lęku. Dowodem tych przemyśleń jest wydany w tym właśnie burzliwym roku 1969, bardzo niekiedy krytyczny względem kontrkultury hipisowskiej zbiór esejów Widzenia nad Zatoką San Francisco. I rzeczywiście: ten tom wierszy, ta poetycka księga, ma za swoją przyczynę lęk: że oto Ukraina, którą się znało (Ukraina gościnnych miejsc, Ukraina przyjaznych ludzi, Ukraina drugiego – a czasem może też pierwszego – własnego języka, Ukraina bliskiej literatury) zagrożona jest fizycznym nieistnieniem. Kamińska z jednej strony dokumentuje rozpad (rozpad zupełnie dosłowny: śmierć żołnierzy i cywilów, bezludzie osierocone przez uchodźców, gruzowiska pozostałe po bombardowaniach i ostrzałach, prawem kaduka przesuwane granice państwowe), z drugiej zaś – rozpad ten próbuje swoim pisaniem powstrzymać. Wszystko to widział i nad wszystkim tym intensywnie myślał postawny i przystojny szorstką wschodnioeuropejską urodą, niespełna sześćdziesięcioletni wykładowca na Wydziale Języków i Literatur Słowiańskich tegoż uniwersytetu, profesor Czesław Miłosz. Z tego punktu widzenia – czyli odczytując przytłaczającą masę pomieszczonego w Pokoju z widokiem na wojnę tekstu wierszowego jako obronę przed realnym unicestwianiem Ukrainy – szczególnie przejmująco, ale też poniekąd ironicznie, wybrzmiewa utwór zaczynający się od słów „jechałam kiedyś w rosji”. To opowieść o jeździe niemal dwa tysiące kilometrów przez „nic”. A na obrzeżach tej wielobarwnej, długowłosej, ukwieconej rewolty gęstniał już mrok: tysiące amerykańskich żołnierzy w Wietnamie zepchniętych było do coraz głębszej i coraz bardziej beznadziejnej defensywy (światowa opinia publiczna wciąż przeżywała wstrząs po ujawnieniu zbrodni wojennej w My Lai), Anton Szandor La Vey wydawał właśnie Biblię Szatana, Rodzina fanatycznego wielbiciela Beatlesów, Charliego Mansona, dokonywała zbiorowego mordu w willi Sharon Tate i Romana Polańskiego w nieodległym Beverly Hills, a na Świętego Mikołaja motocykliści-gangsterzy z Hell’s Angels zaszlachtują jednego z fanów Rolling Stonesów podczas festiwalu na dawnym torze wyścigowym w Altamont, w tej samej słonecznej Kalifornii. Jest to to samo „nic”, które tak często, że nieledwie na krawędzi banału pojawia się na prawach metonimii w opisach monstrualnych powierzchni obejmowanych granicami państwa rosyjskiego – ale w ujęciu Kamińskiej owo „nic” nabiera wyjątkowo groźnych znaczeń. Bo oto ta rosyjska pustać ożywa, przybiera kształt bezpostaciowego potwora, który – niczym pajęczyca Ungolianta z Silmarillionu profesora Tolkiena – definiuje się wyłącznie poprzez swój nienasycony głód, istnieje jedynie po to, by pożerać, by zapełniać pustkę, którą się jest. W 1969 roku (kiedy to, jak chciał tego Pieśniarz, „czasy nadchodziły nowe”) powietrze nad kampusem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley gęstniało nie tylko od zapachu marihuany, ale też od zmagających się ze sobą idei – buddyzm i trockizm, wolna miłość i hinduizm, Jung i Castaneda, poezje Ginsberga i Obcy w obcym kraju Heinleina, Leary i sukces misji Apollo 11; przekrzykiwano się opiniami po obejrzeniu Easy Ridera i po odsłuchaniu Volunteers, dzielono wrażeniami z festiwalu Woodstock. I w kolejnych przybliżeniach objawia swą atomową strukturę: składa się z tysięcy zlanych w jedną masę rosyjskich żołnierzy, którzy, owszem, niszczą („i teraz to/ nic/ […] pali książki”), ale przede wszystkim objuczają się, niczym wojowie z czasów sprzed jakichkolwiek konwencji regulujących wojenny obyczaj, jakimkolwiek, bez ładu i składu zagarnianym łupem („kradnie/ pralki suszarki telewizory rowery/ biżuterię bieliznę ubrania jedzenie// […] i wywozi/ dywany narzędzia naczynia sztućce// buty kosmetyki zabawki podpaski”). A ponieważ to, co odbywa się w tym wierszu, wystylizowane jest – jako się rzekło – na odrażające, ponad wszelką stosowną miarę obżarstwo, nie może dziwić, że po armii rosyjskiej zostają jedynie tropy, zaiste, godne Gargantui („sra do szuflady”). Wszystko zaś – no właśnie – po to, „żeby zapełnić/ to swoje/ nic”. Tak zatem Kamińska, uruchamiając […]
VI
Pisanie idzie mi z wiekiem („I’m an old man now”) coraz oporniej – ale tłumaczę sobie, że w niedokończeniu tych dwóch tekstów, którymi powyżej „opłaciłem się wojnie”, jest coś więcej niż banalne sztywnienie zwojów mózgowych piszącego. Refleksja o Palestynie i Izraelu, kreślona dla Laboratorium Empatii, co rusz rozbijała się o zażarte, niekończące się dyskusje toczone na messengerowym zapleczu Laboratorium – i oto okazało się, że nasz kolektyw bodaj po raz pierwszy w swej dość już długiej (jak na realia amorficznego bytu sieciowego) historii nie jest w stanie uzgodnić wspólnego stanowiska na tyle dla wszystkich nas akceptowalnego, by można było dać mu wyraz w jednym tekście. Ta wojna nas przerosła – a przecież nie raz i nie dwa ktoś z nas pisał o kwestiach pozlepianych z samych niezagojonych blizn; ale tu akurat musieliśmy się poddać, poddać taktycznie, by nie okazało się, że rozpędzone demony okołowojennych dyskursów przejęły nad nami kontrolę, zaczęły dyktować warunki na polu walki. Bo ostatnim, czego byśmy chcieli, to żeby to, co pomiędzy nami, również zaczęło opłacać się wojnie. A recenzja z Pokoju z widokiem na wojnę? Cóż, spóźniłem się, niczym homo pyknolepticus z pism Paula Virilio nie dotrzymałem kroku gwałtownie rozpędzonemu przez wojnę czasowi: zanim zdążyłem sfinalizować swój krytycznoliteracki zamysł, Aneta Kamińska napisała i opublikowała drugi, wyraźnie większy (jakkolwiek wydaje się to niemożliwe) od pierwszego tom swych zapisków o krwawiącej Ukrainie.
VII
„The battle continued on” (Suzanne Vega).