Pies a amerykańskość
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
Kiedy na ekranie smartfona pojawia się obcy numer, domyślam się, kto dzwoni. Kobiecy głos brzmi zimno, urzędowo:
– Can I speak to Kasia? – Przywykłam do tego, że Amerykanie kaleczą wymowę mojego imienia (Kazja, Kasija), a ona wypowiada je zaskakująco poprawnie. Czyżby nauczyły ją osoby, które podałam w „referencjach”? Wiem, że już z nimi rozmawiała.
– This is Kasia – odpowiadam i zawieszam głos.
– Doszłaś do ostatniego etapu aplikacji. Masz teraz czas na rozmowę?
Chociaż jej oficjalny ton nie pasuje do tej sytuacji, moje ciało reaguje automatycznie, zgodnie z nawykami z profesjonalnego świata. Serce zaczyna mi bić mocniej, pocą mi się dłonie, czuję gorąco na szyi. Wprawdzie w roli przepytywanej występowałam ostatnio dziewięć lat temu, jednak rolę pytającej odgrywałam zaledwie przed rokiem. Znam zasady gry. Pierwsza: zawsze przygotuj się do rozmowy. Czy mogę rozmawiać z tym głosem w telefonie bez przygotowania? Ale to przecież zupełnie inna sytuacja…
– Chyba tak… – odpowiadam jej w końcu, dość niepewnie.
– To zajmie około pół godziny – mówi głos z naciskiem, wyczuwając moje wahanie. „To nie będą takie sobie pogaduszki” – słyszę w podtekście. Sprawa jest poważna. Ostatni etap aplikacji. Umawiamy się na rozmowę za dwa dni.
Jednak zaraz kiedy rozłączam, wraca do mnie poczucie rzeczywistości. Przecież ja staram się tylko o psa ze schroniska, nie o pracę w prestiżowej organizacji rządowej. Mimo to, dla spokoju ducha, postanawiam trochę się przygotować. Próbuję przewidzieć pytania. Wszystkie rozmowy kwalifikacyjne, w jakich uczestniczyłam, zaczynały się od pytania: „Dlaczego?”. Szkicuję odpowiedź: „Moja córka błaga mnie o psa, właściwie odkąd nauczyła się mówić. A skończyła już dziewięć lat. Najwyższy czas spełnić jej prośbę. Mam też nadzieję, że opieka nad psem nauczy ją odpowiedzialności”. Wróć. Wymaż. Taka jest prawda, ale jak w każdej rozmowie kwalifikacyjnej lepiej uważać ze szczerością. Ta odpowiedź nie jest wystarczająco psocentryczna. Stawia dobro córki ponad dobro psa. To może tak: „Od lat marzymy o tym, aby zapewnić dom jakiemuś potrzebującemu psu. Teraz wreszcie mamy warunki do tego, aby powiększyć naszą rodzinę o czworonożnego członka. Zapewniam, że cała nasza czwórka podporządkuje się jego potrzebom”. Oj, chyba się zagalopowałam. Dalsze przygotowania mi się nie kleją. Brakuje mi wyobraźni na przewidzenie większości pytań. Poza tym: czy naprawdę tak bardzo muszę się starać, żeby udowodnić, że nadaję się na właścicielkę psa? W końcu od kilku lat skutecznie opiekuję się dwójką ludzkich stworzeń.
Dwa dni później o umówionej porze głos w telefonie od razu przywołuje mnie do porządku swoim stanowczym tonem:
– Dlaczego chcemy psa?
Recytuję odpowiedź o wychodzeniu naprzeciw potrzebom psa, ale mimowolnie z jakiegoś wewnętrznego przymusu prawdomówności wtrącam, że to inicjatywa córki. Moja rozmówczyni łapie się tego natychmiast, jakby tylko czekała na słaby punkt, który odsłoni skrywane przeze mnie niecne intencje:
– Chcesz mieć psa tylko dlatego, że twoja córka go chce?
– Nie… – plączę się i gorąco uderza mi do głowy, dokładnie jak podczas przeszłych rozmów kwalifikacyjnych, kiedy próbowałam zatuszować brak pewności siebie. – Nie, cała rodzina chce psa, tylko pomysł wyszedł od córki.
Chociaż po tym pierwszym potknięciu głos mojej rozmówczyni nie przestaje pobrzmiewać podejrzliwością, to przez kilka minut rozmowa toczy się gładko. Chyba „zdaję” pytania o to, jak będę psu zapewniać ruch i go socjalizować. Wyraźnie robi wrażenie informacja o znajdującym się nieopodal nowoczesnym parku dla psów, wybudowanym podobno za milion dolarów. Czuję przychylne wibracje, kiedy zapewniam, że pies rzadko będzie sam w domu, bo rozkłady dnia moje i mojego męża uzupełniają się ze względu na opiekę nad dziećmi. Ale potem przychodzi zagwozdka:
– Gdzie będzie pies przez te rzadkie godziny, kiedy nikogo nie będzie w domu?
– Pies. Będzie. W domu… – mówię powoli, zastanawiając się, czy powinnam jakoś rozwinąć tę odpowiedź.
– Gdzie w domu? – przychodzi pytanie pomocnicze.
Może sprawdza, czy nie będę w jakiś okrutny sposób ograniczać psiej wolności? – świta mi w głowie.
– Oczywiście będzie sobie chodził swobodnie po całym domu.
PUDŁO!
W głosie mojej rozmówczyni słyszę natychmiast ten ton ekscytacji, który pojawia się, kiedy podejrzana osoba wreszcie zostaje przyłapana na gorącym uczynku.
– A słyszałaś o kojcu?
Słyszałam, ale myślałam, że to tylko dla dużych psów. Ja napisałam wyraźnie, że chcemy małego…
Wysłuchuję wykładu o tym, jakie niebezpieczeństwa mogą spotkać psa, niezależnie od rozmiaru, kiedy błąka się sam po bezludnym domu. Może zjeść farbę lub politurę, która go otruje, może ściągnąć na siebie coś ciężkiego, może pokaleczyć łapy, drapiąc w drzwi.
– Tak, tak – kajam się. Jak mogę być taka bezmyślna! Co ze mnie za psiomatka! Gdzie się, do cholery, podziały moje instynkty opiekuńcze? Czekam na kolejne pytania z narastającym przeczuciem katastrofy.
Kobieta ze schroniska atakuje mnie teraz z innej strony:
– Powiedziałaś, że uczysz na uniwersytecie. A co robi twój mąż?
Na początku to pytanie nastraja mnie optymistycznie. Mamy tzw. niestandardowy model rodziny. Według społecznych trendów komuś, kto z taką pasją jak ona dba o dobro psów, powinno się też podobać, że kobieta jest „zdobywczynią chleba” w rodzinie. Breadwinner – jak mówią Amerykanie.
– Mąż pracuje fizycznie w drukarni – mówię i nie wiem, jak zinterpretować napięcie, które wyczuwam w odpowiedzi.
– I jest pisarzem – dodaję zaraz, żeby dodać prestiżu zajęciom męża, ale czuję, że status pisarza nie robi na niej wrażenia.
– Zajmuje się też dziećmi. Nasz syn jest dopiero w zerówce. Przebywa w szkole tylko przez dwie godzinny dziennie.
– O! – słyszę pomruk aprobaty. Ale ledwo pozwoliłam sobie na chwilę nadziei, następuje główne natarcie:
– A jesteś pewna, że stać was na psa?
A więc chodzi o kasę. Czy ona uważa, że moja całkiem przyzwoita pensja uniwersytecka nie wystarczy?
– Tak – odpowiadam pewnie. Przecież mam znajomych w gorszej sytuacji materialnej, którzy mają psy.
– To ile wynoszą roczne wydatki na psa? – mogłabym przysiąc, że głos mojej rozmówczyni zaczyna skrzypieć złośliwie jak u wiedźmy z Czarnoksiężnika z Oz.
Liczby i budżety nigdy nie były moją mocną stroną, ale na szczęście przy wypełnianiu aplikacji zrobiłam mały wywiad u przyjaciółki.
– 500 dolarów – mówię i zaraz mam wrażenie, że słyszę w odpowiedzi świst wciąganego z oburzeniem powietrza. – To koszty medyczne – śpieszę z poprawką – Mam też zamiar wykupić ubezpieczenie zdrowotne dla psów – dodaję błagalnym tonem. „Kobieto – mam ochotę powiedzieć – mój umysł nie jest w stanie na miejscu oszacować, ile wynosi roczne utrzymanie moich dzieci, a jednak mają wszystko, czego im potrzeba”. Ale ona stoi już na swoim wyobrażonym podium wykładowczym.
– Ubezpieczenie wszystkiego nie pokrywa. Za operację mojego poprzedniego psa musiałam zapłacić cztery tysiące dolarów, a on i tak odszedł.
– O! – wykrzykuję zdziwiona i nie mam nawet szansy powiedzieć, że mi przykro, bo ona ciągnie dalej:
– A wiesz, co to jest heartworm? – Nie wiem dlaczego przed oczami staje mi nagle twarz mojej biolożki z liceum, postrachu szkoły.
– Taa…k – plączę się. – Zapobieganie heartworm jest częścią corocznej opieki prewencyjnej – mówię to, co gdzieś wpadło mi w oczy.
– Ale co to jest? – Wspomnienie biolożki staje się coraz wyrazistsze. Żadna improwizacja mnie nie uratuje. Przecież widać, że nie przygotowałam się do odpowiedzi.
– Nie wiem – poddaję się.
– Pasożyt, którym pies zaraża się od ugryzienia komara! – wykrzykuje triumfalnie. – Jeśli pies zarazi się, zanim go zaadoptujesz i podasz leki prewencyjne, ubezpieczenie też nie pokryje leczenia.
– O! – wykrzykuję znów i zastanawiam się, czy wyczuła, że przez moment mnie samą ogarnęło zwątpienie co do naszej wydolności finansowej.
– Koszty medyczne to nie wszystko. Trzeba jeszcze kupować jedzenie. („No pewnie, że jedzenie. Czy ona myśli, że zapomniałam o jedzeniu?”) Posłanie. („No przecież!”) Jeśli pogryzie zabawki dzieci, trzeba będzie je odkupić. („Cholera, po co powiedziałam jej o tych zabawkach, kiedy zapytała, czy mam jakieś obawy”). Może pogryźć buty. („Wiem, wiem”). A czy jesteś gotowa chodzić z nim na tresurę? („Aha, kolejne wydatki”).
– Jak często? – pytam i w panice uświadamiam sobie, że w moim głosie słychać rozdrażnienie.
– A co? Nie masz czasu chodzić na tresurę?
– Nie, nie. W niektóre dni mąż pracuje po południu. Jestem wtedy z dziećmi.
– Możesz zabierać dzieci na tresurę. Dobrze im to zrobi – pada szorstka riposta i jestem właściwie pewna, że kryje się w niej komentarz do moich umiejętności rodzicielskich.
Rozmowa dobiega końca. Kobieta oznajmia, że decyzję o moich kwalifikacjach na właścicielkę psa podejmie rada schroniska. Na podstawie jej raportu oczywiście. Kiedy informuje mnie o tym, brzmi przyjaźnie, pojednawczo, więc ogarnia mnie nadzieja, że moje obawy są być może tylko paranoją. Ale po kilku dniach przychodzi spodziewany wyrok: nie nadaję się.
Tak się składa, że w tym samym czasie przygotowuję się do egzaminu na obywatelstwo amerykańskie. Oblany test ze schroniska napełnia mnie nagłym strachem, czy aby nie spalę i tego drugiego. Na szczęście egzamin obywatelski okazuje się bułką z masłem. Zanim się obejrzałam, już biorę udział w ceremonii naturalizacji, radykalnie skróconej z powodu pandemii. Składam przysięgę, że wyrzekam się lojalności wobec wszelkich obcych książąt, potentatów, państw i suwerenów. („Czy wyrzekacie się szatana?” – szepcze mi w akompaniamencie wewnętrzny polski głos). Obiecuję, że jeśli prawo tak nakaże, będę służyć w amerykańskiej armii lub świadczyć niekombatanckie usługi cywilne. Podpisuję certyfikat i już po chwili wychodzę z urzędu imigracyjnego, machając miniaturową flagą.
Mimo to czuję się jak uzurpatorka. Ta jedna rozmowa telefoniczna otworzyła mi oczy: zapomnijcie o testach z historii, geografii, polityki i kultury. Prawdziwą miarą amerykańskości jest ocena z kwalifikacji na właścicielkę psa. Zrozumiałam wreszcie, o co chodziło mojej przyjaciółce, naturalizowanej Amerykance z Ekwadoru, kiedy wyznała mi w zeszłym roku: „Dopiero teraz, kiedy mam psa, czuję się akceptowana przez sąsiadów”.
I jeszcze jedna sprawa, w której pewną rolę odegrał pies, nabrała dla mnie nowego znaczenia. Nie tak dawno na moich wirtualnych zajęciach z literatury afroamerykańskiej studentka przygotowała prezentację na temat rasistowskich stereotypów, które pokutują w amerykańskiej kulturze i wpływają na codzienne relacje międzyludzkie. Za przykład takiego wpływu podała głośny incydent z Central Parku: słowne starcie między czarnym obserwatorem ptaków Christianem Cooperem a białą spacerowiczką z psem Amy Cooper (zbieżność nazwisk przypadkowa), które wydarzyło się w tym samym dniu, co morderstwo George’a Floyda. Pies Amy biegał wolno w półdzikiej części Central Parku zwanej The Ramble, gdzie według regulaminu psy muszą być na smyczy. Christian, któremu pies płoszył ptaki, poprosił Amy, żeby przestrzegała regulaminu. Kiedy Amy odmówiła założenia psu smyczy, wywiązała się sprzeczka, podczas której Christian zaczął nagrywać przeciwniczkę telefonem. W nagraniu widać, jak kobieta pewnym siebie, wyzywającym głosem oświadcza: „Zadzwonię na policję i powiem im, że w parku jest Afroamerykanin, który mi grozi”. Kładzie przy tym nacisk na „Afroamerykanin” – African American man – tak że brzmi to jak pogróżka, jakby podkreślała, że to sprowokuje policję do szybszego i brutalniejszego działania. Potem faktycznie dzwoni i przybierając dramatyczny ton „panny w potrzebie”, krzyczy do telefonu, że jej życie jest zagrożone.
Wiedziałam już, że kiedy nagranie z telefonu Christiana rozeszło się po mediach społecznościowych, Amy Cooper straciła pracę menadżerki w dużej firmie inwestycyjnej. Teraz ze studenckiej prezentacji dowiedziałam się jeszcze czegoś, co wcześniej umknęło mojej uwadze: że w konsekwencji całego skandalu Amy Cooper odebrano także psa.
Nie będę wnikać w rozważania etyczne, które ten incydent sprowokował w amerykańskich mediach: czy można osądzać kogoś całościowo na podstawie jednego rasistowskiego odruchu? Mnie interesuje tutaj pies. Chociaż Amy Cooper nie jest jedyną osobą wplątaną w tego typu zdarzenie w ostatnich latach, to nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby za rasistowskie zachowanie komuś odebrano psa. Postanowiłam więc głębiej zbadać całą sprawę. I wtedy odsłoniło się przede mną drugie dno zdarzenia. Otóż filmik nagrany przez Christiana Coopera poruszył Amerykę nie tylko i może nawet nie przede wszystkim dlatego, że obnażył rasistowskie myślenie „zwykłych” białych Amerykanów. Co najmniej połowa komentatorów na Twitterze i Facebooku, gdzie filmik się pojawił, wyraziła oburzenie tym, jak Amy potraktowała swojego psa.
Kiedy Amy rozmawia przez telefon z policją, trzyma psa, średniej wielkości spaniela, mocno za obrożę. Ten wyrywa się, skamle, widać, że w pewnym momencie uścisk jest zbyt mocny, bo pies zawisa na chwilę w powietrzu jak na szubienicy, a kiedy wreszcie spada na ziemię, dyszy ciężko. Jednak Amy jest tak zaabsorbowana rozmową z policją, że nie zauważa, do jakiego stanu doprowadziła zwierzę. Być może gdyby nie sytuacja psa o sympatycznym imieniu Henry, film nie zyskałby rekordowej liczby retweetów (130 tysięcy) i obejrzeń (40 milionów).
Takie mniej więcej przypuszczenie wyraził w komentarzu popularny amerykański satyryk i prezenter telewizyjny Trevor Noah, który poświęcił sprawie sporą część swojego The Daily Show. „Wiele osób złości się, że oburzenie, jakie wzbudziła Amy Cooper, było w dużej części spowodowane jej podejściem do psa” – mówi Noah w pandemicznej, nadawanej z domowej kanapy wersji programu. A potem zamyśla się i po krótkiej pauzie wypowiada słowa, które jawią mi się nagle jako klucz do samego sedna tajemnicy amerykańskiego społeczeństwa: „Myślę, że wielu chciałoby, żeby komisariatami policji zarządzali ci sami ludzie, którzy zarządzają schroniskami dla psów. Bo oni w ogóle nie tracili czasu. Tylko od razu jej powiedzieli: Szanowna pani, niech pani odda psa”.
I to jest moje olśnienie: a więc to schroniska dla psów są stróżami moralności Amerykanów! To jest właśnie ta najlepiej zorganizowana i strzegąca narodowych wartości instytucja, o aprobatę której zabiega każdy prawy obywatel. Póki nie zostanę uznana za godną posiadania psa, mogę sobie wiadomo gdzie włożyć mój certyfikat naturalizacji.
Ale nie tracę nadziei. Amy Cooper została jednak ułaskawiona, bo kiedy zbadano jej przeszłość, odkryto dowody częstego wolontariatu w schroniskach. Teraz żyje długo i szczęśliwie ze spanielem Henrym. Jest to więc instytucja miłosierna i liczę na to, że da mi jeszcze jedną szansę. Tym razem podejdę do sprawy poważnie. Przeszukam internet, zrobię wywiad wśród znajomych, będę obserwować blogi i fanpage’e, zgromadzę wszystkie możliwe pytania, jakie mogą mi zadać. Opracuję odpowiedzi w wersjach dostosowanych do każdego tonu głosu mojej rozmówczyni. Kiedy zadzwonią następnym razem, będę już gotowa do egzaminu. Wasza Wysokość, Kierowniczko Schroniska, błagam uniżenie, uznaj, że zasłużyłam.