26/07/21

Pies a amerykańskość

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

Kie­dy na ekra­nie smart­fo­na poja­wia się obcy numer, domy­ślam się, kto dzwo­ni. Kobie­cy głos brzmi zim­no, urzę­do­wo:

Can I spe­ak to Kasia? – Przy­wy­kłam do tego, że Ame­ry­ka­nie kale­czą wymo­wę moje­go imie­nia (Kazja, Kasi­ja), a ona wypo­wia­da je zaska­ku­ją­co popraw­nie. Czyż­by nauczy­ły ją oso­by, któ­re poda­łam w „refe­ren­cjach”? Wiem, że już z nimi roz­ma­wia­ła.

This is Kasia – odpo­wia­dam i zawie­szam głos.

– Doszłaś do ostat­nie­go eta­pu apli­ka­cji. Masz teraz czas na roz­mo­wę?

Cho­ciaż jej ofi­cjal­ny ton nie pasu­je do tej sytu­acji, moje cia­ło reagu­je auto­ma­tycz­nie, zgod­nie z nawy­ka­mi z pro­fe­sjo­nal­ne­go świa­ta. Ser­ce zaczy­na mi bić moc­niej, pocą mi się dło­nie, czu­ję gorą­co na szyi. Wpraw­dzie w roli prze­py­ty­wa­nej wystę­po­wa­łam ostat­nio dzie­więć lat temu, jed­nak rolę pyta­ją­cej odgry­wa­łam zale­d­wie przed rokiem. Znam zasa­dy gry. Pierw­sza: zawsze przy­go­tuj się do roz­mo­wy. Czy mogę roz­ma­wiać z tym gło­sem w tele­fo­nie bez przy­go­to­wa­nia? Ale to prze­cież zupeł­nie inna sytu­acja…

– Chy­ba tak… – odpo­wia­dam jej w koń­cu, dość nie­pew­nie.

– To zaj­mie oko­ło pół godzi­ny – mówi głos z naci­skiem, wyczu­wa­jąc moje waha­nie. „To nie będą takie sobie poga­dusz­ki” – sły­szę w pod­tek­ście. Spra­wa jest poważ­na. Ostat­ni etap apli­ka­cji. Uma­wia­my się na roz­mo­wę za dwa dni.

Jed­nak zaraz kie­dy roz­łą­czam, wra­ca do mnie poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Prze­cież ja sta­ram się tyl­ko o psa ze schro­ni­ska, nie o pra­cę w pre­sti­żo­wej orga­ni­za­cji rzą­do­wej. Mimo to, dla spo­ko­ju ducha, posta­na­wiam tro­chę się przy­go­to­wać. Pró­bu­ję prze­wi­dzieć pyta­nia. Wszyst­kie roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­ne, w jakich uczest­ni­czy­łam, zaczy­na­ły się od pyta­nia: „Dla­cze­go?”. Szki­cu­ję odpo­wiedź: „Moja cór­ka bła­ga mnie o psa, wła­ści­wie odkąd nauczy­ła się mówić. A skoń­czy­ła już dzie­więć lat. Naj­wyż­szy czas speł­nić jej proś­bę. Mam też nadzie­ję, że opie­ka nad psem nauczy ją odpo­wie­dzial­no­ści”. Wróć. Wymaż. Taka jest praw­da, ale jak w każ­dej roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej lepiej uwa­żać ze szcze­ro­ścią. Ta odpo­wiedź nie jest wystar­cza­ją­co pso­cen­trycz­na. Sta­wia dobro cór­ki ponad dobro psa. To może tak: „Od lat marzy­my o tym, aby zapew­nić dom jakie­muś potrze­bu­ją­ce­mu psu. Teraz wresz­cie mamy warun­ki do tego, aby powięk­szyć naszą rodzi­nę o czwo­ro­noż­ne­go człon­ka. Zapew­niam, że cała nasza czwór­ka pod­po­rząd­ku­je się jego potrze­bom”. Oj, chy­ba się zaga­lo­po­wa­łam. Dal­sze przy­go­to­wa­nia mi się nie kle­ją. Bra­ku­je mi wyobraź­ni na prze­wi­dze­nie więk­szo­ści pytań. Poza tym: czy napraw­dę tak bar­dzo muszę się sta­rać, żeby udo­wod­nić, że nada­ję się na wła­ści­ciel­kę psa? W koń­cu od kil­ku lat sku­tecz­nie opie­ku­ję się dwój­ką ludz­kich stwo­rzeń.

Dwa dni póź­niej o umó­wio­nej porze głos w tele­fo­nie od razu przy­wo­łu­je mnie do porząd­ku swo­im sta­now­czym tonem:

– Dla­cze­go chce­my psa?

Recy­tu­ję odpo­wiedź o wycho­dze­niu naprze­ciw potrze­bom psa, ale mimo­wol­nie z jakie­goś wewnętrz­ne­go przy­mu­su praw­do­mów­no­ści wtrą­cam, że to ini­cja­ty­wa cór­ki. Moja roz­mów­czy­ni łapie się tego natych­miast, jak­by tyl­ko cze­ka­ła na sła­by punkt, któ­ry odsło­ni skry­wa­ne prze­ze mnie nie­cne inten­cje:

– Chcesz mieć psa tyl­ko dla­te­go, że two­ja cór­ka go chce?

– Nie… – plą­czę się i gorą­co ude­rza mi do gło­wy, dokład­nie jak pod­czas prze­szłych roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych, kie­dy pró­bo­wa­łam zatu­szo­wać brak pew­no­ści sie­bie. – Nie, cała rodzi­na chce psa, tyl­ko pomysł wyszedł od cór­ki.

Cho­ciaż po tym pierw­szym potknię­ciu głos mojej roz­mów­czy­ni nie prze­sta­je pobrzmie­wać podejrz­li­wo­ścią, to przez kil­ka minut roz­mo­wa toczy się gład­ko. Chy­ba „zda­ję” pyta­nia o to, jak będę psu zapew­niać ruch i go socja­li­zo­wać. Wyraź­nie robi wra­że­nie infor­ma­cja o znaj­du­ją­cym się nie­opo­dal nowo­cze­snym par­ku dla psów, wybu­do­wa­nym podob­no za milion dola­rów. Czu­ję przy­chyl­ne wibra­cje, kie­dy zapew­niam, że pies rzad­ko będzie sam w domu, bo roz­kła­dy dnia moje i moje­go męża uzu­peł­nia­ją się ze wzglę­du na opie­kę nad dzieć­mi. Ale potem przy­cho­dzi zagwozd­ka:

– Gdzie będzie pies przez te rzad­kie godzi­ny, kie­dy niko­go nie będzie w domu?

– Pies. Będzie. W domu… – mówię powo­li, zasta­na­wia­jąc się, czy powin­nam jakoś roz­wi­nąć tę odpo­wiedź.

– Gdzie w domu? – przy­cho­dzi pyta­nie pomoc­ni­cze.

Może spraw­dza, czy nie będę w jakiś okrut­ny spo­sób ogra­ni­czać psiej wol­no­ści? – świ­ta mi w gło­wie.

– Oczy­wi­ście będzie sobie cho­dził swo­bod­nie po całym domu.

PUDŁO!

W gło­sie mojej roz­mów­czy­ni sły­szę natych­miast ten ton eks­cy­ta­cji, któ­ry poja­wia się, kie­dy podej­rza­na oso­ba wresz­cie zosta­je przy­ła­pa­na na gorą­cym uczyn­ku.

– A sły­sza­łaś o koj­cu?

Sły­sza­łam, ale myśla­łam, że to tyl­ko dla dużych psów. Ja napi­sa­łam wyraź­nie, że chce­my małe­go…

Wysłu­chu­ję wykła­du o tym, jakie nie­bez­pie­czeń­stwa mogą spo­tkać psa, nie­za­leż­nie od roz­mia­ru, kie­dy błą­ka się sam po bez­lud­nym domu. Może zjeść far­bę lub poli­tu­rę, któ­ra go otru­je, może ścią­gnąć na sie­bie coś cięż­kie­go, może poka­le­czyć łapy, dra­piąc w drzwi.

– Tak, tak – kajam się. Jak mogę być taka bez­myśl­na! Co ze mnie za psio­mat­ka! Gdzie się, do cho­le­ry, podzia­ły moje instynk­ty opie­kuń­cze? Cze­kam na kolej­ne pyta­nia z nara­sta­ją­cym prze­czu­ciem kata­stro­fy.

Kobie­ta ze schro­ni­ska ata­ku­je mnie teraz z innej stro­ny:

– Powie­dzia­łaś, że uczysz na uni­wer­sy­te­cie. A co robi twój mąż?

Na począt­ku to pyta­nie nastra­ja mnie opty­mi­stycz­nie. Mamy tzw. nie­stan­dar­do­wy model rodzi­ny. Według spo­łecz­nych tren­dów komuś, kto z taką pasją jak ona dba o dobro psów, powin­no się też podo­bać, że kobie­ta jest „zdo­byw­czy­nią chle­ba” w rodzi­nie. Bre­adwin­ner – jak mówią Ame­ry­ka­nie.

– Mąż pra­cu­je fizycz­nie w dru­kar­ni – mówię i nie wiem, jak zin­ter­pre­to­wać napię­cie, któ­re wyczu­wam w odpo­wie­dzi.

– I jest pisa­rzem – doda­ję zaraz, żeby dodać pre­sti­żu zaję­ciom męża, ale czu­ję, że sta­tus pisa­rza nie robi na niej wra­że­nia.

– Zaj­mu­je się też dzieć­mi. Nasz syn jest dopie­ro w zerów­ce. Prze­by­wa w szko­le tyl­ko przez dwie godzin­ny dzien­nie.

– O! – sły­szę pomruk apro­ba­ty. Ale led­wo pozwo­li­łam sobie na chwi­lę nadziei, nastę­pu­je głów­ne natar­cie:

– A jesteś pew­na, że stać was na psa?

A więc cho­dzi o kasę. Czy ona uwa­ża, że moja cał­kiem przy­zwo­ita pen­sja uni­wer­sy­tec­ka nie wystar­czy?

– Tak – odpo­wia­dam pew­nie. Prze­cież mam zna­jo­mych w gor­szej sytu­acji mate­rial­nej, któ­rzy mają psy.

– To ile wyno­szą rocz­ne wydat­ki na psa? – mogła­bym przy­siąc, że głos mojej roz­mów­czy­ni zaczy­na skrzy­pieć zło­śli­wie jak u wiedź­my z Czar­no­księż­ni­ka z Oz.

Licz­by i budże­ty nigdy nie były moją moc­ną stro­ną, ale na szczę­ście przy wypeł­nia­niu apli­ka­cji zro­bi­łam mały wywiad u przy­ja­ciół­ki.

– 500 dola­rów – mówię i zaraz mam wra­że­nie, że sły­szę w odpo­wie­dzi świst wcią­ga­ne­go z obu­rze­niem powie­trza. – To kosz­ty medycz­ne – śpie­szę z popraw­ką – Mam też zamiar wyku­pić ubez­pie­cze­nie zdro­wot­ne dla psów – doda­ję bła­gal­nym tonem. „Kobie­to – mam ocho­tę powie­dzieć – mój umysł nie jest w sta­nie na miej­scu osza­co­wać, ile wyno­si rocz­ne utrzy­ma­nie moich dzie­ci, a jed­nak mają wszyst­ko, cze­go im potrze­ba”. Ale ona stoi już na swo­im wyobra­żo­nym podium wykła­dow­czym.

– Ubez­pie­cze­nie wszyst­kie­go nie pokry­wa. Za ope­ra­cję moje­go poprzed­nie­go psa musia­łam zapła­cić czte­ry tysią­ce dola­rów, a on i tak odszedł.

– O! – wykrzy­ku­ję zdzi­wio­na i nie mam nawet szan­sy powie­dzieć, że mi przy­kro, bo ona cią­gnie dalej:

– A wiesz, co to jest hear­tworm? – Nie wiem dla­cze­go przed ocza­mi sta­je mi nagle twarz mojej bio­loż­ki z liceum, postra­chu szko­ły.

– Taa…k – plą­czę się. – Zapo­bie­ga­nie hear­tworm jest czę­ścią corocz­nej opie­ki pre­wen­cyj­nej – mówię to, co gdzieś wpa­dło mi w oczy.

– Ale co to jest? – Wspo­mnie­nie bio­loż­ki sta­je się coraz wyra­zist­sze. Żad­na impro­wi­za­cja mnie nie ura­tu­je. Prze­cież widać, że nie przy­go­to­wa­łam się do odpo­wie­dzi.

– Nie wiem – pod­da­ję się.

– Paso­żyt, któ­rym pies zara­ża się od ugry­zie­nia koma­ra! – wykrzy­ku­je trium­fal­nie. – Jeśli pies zara­zi się, zanim go zaadop­tu­jesz i podasz leki pre­wen­cyj­ne, ubez­pie­cze­nie też nie pokry­je lecze­nia.

– O! – wykrzy­ku­ję znów i zasta­na­wiam się, czy wyczu­ła, że przez moment mnie samą ogar­nę­ło zwąt­pie­nie co do naszej wydol­no­ści finan­so­wej.

– Kosz­ty medycz­ne to nie wszyst­ko. Trze­ba jesz­cze kupo­wać jedze­nie. („No pew­nie, że jedze­nie. Czy ona myśli, że zapo­mnia­łam o jedze­niu?”) Posła­nie. („No prze­cież!”) Jeśli pogry­zie zabaw­ki dzie­ci, trze­ba będzie je odku­pić. („Cho­le­ra, po co powie­dzia­łam jej o tych zabaw­kach, kie­dy zapy­ta­ła, czy mam jakieś oba­wy”). Może pogryźć buty. („Wiem, wiem”). A czy jesteś goto­wa cho­dzić z nim na tre­su­rę? („Aha, kolej­ne wydat­ki”).

– Jak czę­sto? – pytam i w pani­ce uświa­da­miam sobie, że w moim gło­sie sły­chać roz­draż­nie­nie.

– A co? Nie masz cza­su cho­dzić na tre­su­rę?

– Nie, nie. W nie­któ­re dni mąż pra­cu­je po połu­dniu. Jestem wte­dy z dzieć­mi.

– Możesz zabie­rać dzie­ci na tre­su­rę. Dobrze im to zro­bi – pada szorst­ka ripo­sta i jestem wła­ści­wie pew­na, że kry­je się w niej komen­tarz do moich umie­jęt­no­ści rodzi­ciel­skich.

Roz­mo­wa dobie­ga koń­ca. Kobie­ta oznaj­mia, że decy­zję o moich kwa­li­fi­ka­cjach na wła­ści­ciel­kę psa podej­mie rada schro­ni­ska. Na pod­sta­wie jej rapor­tu oczy­wi­ście. Kie­dy infor­mu­je mnie o tym, brzmi przy­jaź­nie, pojed­naw­czo, więc ogar­nia mnie nadzie­ja, że moje oba­wy są być może tyl­ko para­no­ją. Ale po kil­ku dniach przy­cho­dzi spo­dzie­wa­ny wyrok: nie nada­ję się.

Tak się skła­da, że w tym samym cza­sie przy­go­to­wu­ję się do egza­mi­nu na oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Obla­ny test ze schro­ni­ska napeł­nia mnie nagłym stra­chem, czy aby nie spa­lę i tego dru­gie­go. Na szczę­ście egza­min oby­wa­tel­ski oka­zu­je się buł­ką z masłem. Zanim się obej­rza­łam, już bio­rę udział w cere­mo­nii natu­ra­li­za­cji, rady­kal­nie skró­co­nej z powo­du pan­de­mii. Skła­dam przy­się­gę, że wyrze­kam się lojal­no­ści wobec wszel­kich obcych ksią­żąt, poten­ta­tów, państw i suwe­re­nów. („Czy wyrze­ka­cie się sza­ta­na?” – szep­cze mi w akom­pa­nia­men­cie wewnętrz­ny pol­ski głos). Obie­cu­ję, że jeśli pra­wo tak naka­że, będę słu­żyć w ame­ry­kań­skiej armii lub świad­czyć nie­kom­ba­tanc­kie usłu­gi cywil­ne. Pod­pi­su­ję cer­ty­fi­kat i już po chwi­li wycho­dzę z urzę­du imi­gra­cyj­ne­go, macha­jąc minia­tu­ro­wą fla­gą.

Mimo to czu­ję się jak uzur­pa­tor­ka. Ta jed­na roz­mo­wa tele­fo­nicz­na otwo­rzy­ła mi oczy: zapo­mnij­cie o testach z histo­rii, geo­gra­fii, poli­ty­ki i kul­tu­ry. Praw­dzi­wą mia­rą ame­ry­kań­sko­ści jest oce­na z kwa­li­fi­ka­cji na wła­ści­ciel­kę psa. Zro­zu­mia­łam wresz­cie, o co cho­dzi­ło mojej przy­ja­ciół­ce, natu­ra­li­zo­wa­nej Ame­ry­kan­ce z Ekwa­do­ru, kie­dy wyzna­ła mi w zeszłym roku: „Dopie­ro teraz, kie­dy mam psa, czu­ję się akcep­to­wa­na przez sąsia­dów”.

I jesz­cze jed­na spra­wa, w któ­rej pew­ną rolę ode­grał pies, nabra­ła dla mnie nowe­go zna­cze­nia. Nie tak daw­no na moich wir­tu­al­nych zaję­ciach z lite­ra­tu­ry afro­ame­ry­kań­skiej stu­dent­ka przy­go­to­wa­ła pre­zen­ta­cję na temat rasi­stow­skich ste­reo­ty­pów, któ­re poku­tu­ją w ame­ry­kań­skiej kul­tu­rze i wpły­wa­ją na codzien­ne rela­cje mię­dzy­ludz­kie. Za przy­kład takie­go wpły­wu poda­ła gło­śny incy­dent z Cen­tral Par­ku: słow­ne star­cie mię­dzy czar­nym obser­wa­to­rem pta­ków Chri­stia­nem Coope­rem a bia­łą spa­ce­ro­wicz­ką z psem Amy Cooper (zbież­ność nazwisk przy­pad­ko­wa), któ­re wyda­rzy­ło się w tym samym dniu, co mor­der­stwo George’a Floy­da. Pies Amy bie­gał wol­no w pół­dzi­kiej czę­ści Cen­tral Par­ku zwa­nej The Ram­ble, gdzie według regu­la­mi­nu psy muszą być na smy­czy. Chri­stian, któ­re­mu pies pło­szył pta­ki, popro­sił Amy, żeby prze­strze­ga­ła regu­la­mi­nu. Kie­dy Amy odmó­wi­ła zało­że­nia psu smy­czy, wywią­za­ła się sprzecz­ka, pod­czas któ­rej Chri­stian zaczął nagry­wać prze­ciw­nicz­kę tele­fo­nem. W nagra­niu widać, jak kobie­ta pew­nym sie­bie, wyzy­wa­ją­cym gło­sem oświad­cza: „Zadzwo­nię na poli­cję i powiem im, że w par­ku jest Afro­ame­ry­ka­nin, któ­ry mi gro­zi”. Kła­dzie przy tym nacisk na „Afro­ame­ry­ka­nin” – Afri­can Ame­ri­can man – tak że brzmi to jak pogróż­ka, jak­by pod­kre­śla­ła, że to spro­wo­ku­je poli­cję do szyb­sze­go i bru­tal­niej­sze­go dzia­ła­nia. Potem fak­tycz­nie dzwo­ni i przy­bie­ra­jąc dra­ma­tycz­ny ton „pan­ny w potrze­bie”, krzy­czy do tele­fo­nu, że jej życie jest zagro­żo­ne.

Wie­dzia­łam już, że kie­dy nagra­nie z tele­fo­nu Chri­stia­na roze­szło się po mediach spo­łecz­no­ścio­wych, Amy Cooper stra­ci­ła pra­cę mena­dżer­ki w dużej fir­mie inwe­sty­cyj­nej. Teraz ze stu­denc­kiej pre­zen­ta­cji dowie­dzia­łam się jesz­cze cze­goś, co wcze­śniej umknę­ło mojej uwa­dze: że w kon­se­kwen­cji całe­go skan­da­lu Amy Cooper ode­bra­no tak­że psa.

Nie będę wni­kać w roz­wa­ża­nia etycz­ne, któ­re ten incy­dent spro­wo­ko­wał w ame­ry­kań­skich mediach: czy moż­na osą­dzać kogoś cało­ścio­wo na pod­sta­wie jed­ne­go rasi­stow­skie­go odru­chu? Mnie inte­re­su­je tutaj pies. Cho­ciaż Amy Cooper nie jest jedy­ną oso­bą wplą­ta­ną w tego typu zda­rze­nie w ostat­nich latach, to nigdy wcze­śniej nie sły­sza­łam, żeby za rasi­stow­skie zacho­wa­nie komuś ode­bra­no psa. Posta­no­wi­łam więc głę­biej zba­dać całą spra­wę. I wte­dy odsło­ni­ło się przede mną dru­gie dno zda­rze­nia. Otóż fil­mik nagra­ny przez Chri­stia­na Coope­ra poru­szył Ame­ry­kę nie tyl­ko i może nawet nie przede wszyst­kim dla­te­go, że obna­żył rasi­stow­skie myśle­nie „zwy­kłych” bia­łych Ame­ry­ka­nów. Co naj­mniej poło­wa komen­ta­to­rów na Twit­te­rze i Face­bo­oku, gdzie fil­mik się poja­wił, wyra­zi­ła obu­rze­nie tym, jak Amy potrak­to­wa­ła swo­je­go psa.

Kie­dy Amy roz­ma­wia przez tele­fon z poli­cją, trzy­ma psa, śred­niej wiel­ko­ści spa­nie­la, moc­no za obro­żę. Ten wyry­wa się, skam­le, widać, że w pew­nym momen­cie uścisk jest zbyt moc­ny, bo pies zawi­sa na chwi­lę w powie­trzu jak na szu­bie­ni­cy, a kie­dy wresz­cie spa­da na zie­mię, dyszy cięż­ko. Jed­nak Amy jest tak zaab­sor­bo­wa­na roz­mo­wą z poli­cją, że nie zauwa­ża, do jakie­go sta­nu dopro­wa­dzi­ła zwie­rzę. Być może gdy­by nie sytu­acja psa o sym­pa­tycz­nym imie­niu Hen­ry, film nie zyskał­by rekor­do­wej licz­by retwe­etów (130 tysię­cy) i obej­rzeń (40 milio­nów).

Takie mniej wię­cej przy­pusz­cze­nie wyra­ził w komen­ta­rzu popu­lar­ny ame­ry­kań­ski saty­ryk i pre­zen­ter tele­wi­zyj­ny Tre­vor Noah, któ­ry poświę­cił spra­wie spo­rą część swo­je­go The Daily Show. „Wie­le osób zło­ści się, że obu­rze­nie, jakie wzbu­dzi­ła Amy Cooper, było w dużej czę­ści spo­wo­do­wa­ne jej podej­ściem do psa” – mówi Noah w pan­de­micz­nej, nada­wa­nej z domo­wej kana­py wer­sji pro­gra­mu. A potem zamy­śla się i po krót­kiej pau­zie wypo­wia­da sło­wa, któ­re jawią mi się nagle jako klucz do same­go sed­na tajem­ni­cy ame­ry­kań­skie­go spo­łe­czeń­stwa: „Myślę, że wie­lu chcia­ło­by, żeby komi­sa­ria­ta­mi poli­cji zarzą­dza­li ci sami ludzie, któ­rzy zarzą­dza­ją schro­ni­ska­mi dla psów. Bo oni w ogó­le nie tra­ci­li cza­su. Tyl­ko od razu jej powie­dzie­li: Sza­now­na pani, niech pani odda psa”.

I to jest moje olśnie­nie: a więc to schro­ni­ska dla psów są stró­ża­mi moral­no­ści Ame­ry­ka­nów! To jest wła­śnie ta naj­le­piej zor­ga­ni­zo­wa­na i strze­gą­ca naro­do­wych war­to­ści insty­tu­cja, o apro­ba­tę któ­rej zabie­ga każ­dy pra­wy oby­wa­tel. Póki nie zosta­nę uzna­na za god­ną posia­da­nia psa, mogę sobie wia­do­mo gdzie wło­żyć mój cer­ty­fi­kat natu­ra­li­za­cji.

Ale nie tra­cę nadziei. Amy Cooper zosta­ła jed­nak uła­ska­wio­na, bo kie­dy zba­da­no jej prze­szłość, odkry­to dowo­dy czę­ste­go wolon­ta­ria­tu w schro­ni­skach. Teraz żyje dłu­go i szczę­śli­wie ze spa­nie­lem Hen­rym. Jest to więc insty­tu­cja miło­sier­na i liczę na to, że da mi jesz­cze jed­ną szan­sę. Tym razem podej­dę do spra­wy poważ­nie. Prze­szu­kam inter­net, zro­bię wywiad wśród zna­jo­mych, będę obser­wo­wać blo­gi i fanpage’e, zgro­ma­dzę wszyst­kie moż­li­we pyta­nia, jakie mogą mi zadać. Opra­cu­ję odpo­wie­dzi w wer­sjach dosto­so­wa­nych do każ­de­go tonu gło­su mojej roz­mów­czy­ni. Kie­dy zadzwo­nią następ­nym razem, będę już goto­wa do egza­mi­nu. Wasza Wyso­kość, Kie­row­nicz­ko Schro­ni­ska, bła­gam uni­że­nie, uznaj, że zasłu­ży­łam.