03/04/17

Pieśni naiwności i dopieszczenia

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Film Agniesz­ki Hol­land Pokot raczej nie osła­bił war­to­ści powie­ścio­we­go pier­wo­wzo­ru. Co by wte­dy zosta­ło? W każ­dym razie oko­licz­no­ści reali­za­cji i pre­mie­ry przy­po­mnia­ły mi pod­sta­wów­kę. W pią­tej otóż kla­sie, chy­ba w pią­tej, w pod­ręcz­ni­ku do pol­skie­go był pewien repor­taż. Ide­owo wywo­dził się jesz­cze z socre­ali­zmu, o czym zresz­tą nauczy­ciel­ka nie wspo­mi­na­ła. W tek­ście cała wieś przy­szła do remi­zy czy inne­go przy­byt­ku kul­tu­ry, bo mia­ło przy­je­chać kino. Ale aku­rat zima, dro­gi zasy­pa­ne, auta z kino­wy­mi jak nie ma, tak nie ma. Nic to, ludzie cze­ka­ją. Naresz­cie są! Są! Przy­je­cha­li! Prze­mar­z­nię­ci i utru­dze­ni, szyb­ko usta­wi­li pro­jek­tor i się zaczę­ło. Zgro­ma­dzo­nym poka­za­no doku­ment o Afry­ce, oglą­da­li bez sło­wa, nie­któ­rzy nawet wstrzy­ma­li oddech. Kie­dy film się skoń­czył, nale­ży­cie ugo­ści­li kino objaz­do­we. Odwdzię­czy­li się – pamię­tam koń­ców­kę – cie­płem her­ba­ty i serc ludz­kich za przy­wie­zio­ne cie­pło z ekra­nu.

Nie zapa­mię­ta­łem nato­miast nazwi­ska auto­ra, a kto wie, może był to któ­ryś z pecho­wych ini­cja­to­rów pol­skiej szko­ły repor­ta­żu? Pisał sobie bie­dak w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, że będzie kie­dyś z tego szko­ła. A przy­po­mi­na mi się to wszyst­ko, bo w nader podob­nej poety­ce wro­cław­ska pra­sa pisa­ła ostat­nio obfi­cie o Poko­cie w Nowej Rudzie. A to, że zaan­ga­żo­wa­ła się lokal­na spo­łecz­ność, że dzie­ci stam­tąd wystą­pią w fil­mie, że na pre­mie­rę szyb­ko roze­szły się bile­ty, że tym razem nie trze­ba niko­go zachę­cać (no pew­nie: obej­rzeć wła­sne dzie­ci ludzie by poszli nawet wte­dy, gdy­by to był film Berg­ma­na lub Anto­nio­nie­go), że przy­ja­dą reży­ser­ka, pisar­ka, Agniesz­ka Man­dat i Robert Więc­kie­wicz, któ­ry wpraw­dzie w fil­mie nie wystą­pił, ale się w Nowej Rudzie uro­dził. Podob­no miał przy­być rów­nież sam Jan Paweł Bel­mon­do, tyl­ko obo­wiąz­ki nie pozwo­li­ły. Dla­cze­go też on? Ano sie­dział sobie kie­dyś z Delo­nem na ław­ce, do któ­rej zbli­ża­ła się pięk­na mło­da kobie­ta. Gdy Bel­mon­do ją zoba­czył, powie­dział:
– O, wła­śnie idzie moja nowa ruda.
O tej nie­do­szłej wizy­cie wiem skąd­inąd, nie­mniej gaze­ty pisa­ły o Poko­cie w Nowej Rudzie pro­tek­cjo­nal­nie, na zasa­dzie jedzie kul­tu­ra na pro­win­cję. Skąd w pra­sie tak wyso­ka per­spek­ty­wa? Prze­cież wystar­czy pójść do pierw­sze­go lep­sze­go mul­ti­pleb­su w dużym mie­ście, żeby stra­cić wia­rę w czło­wie­ka.

Na pre­mie­rze wro­cław­skiej reży­ser­ka uprze­dzi­ła, że jest to dziw­ny film; w Nowej Rudzie zaś pouczy­ła widzów, żeby nie trak­to­wa­li fil­mu tak dosłow­nie. Ale spo­koj­nie, nie jest to obraz cał­kiem nie­uda­ny. Po pierw­sze, zoba­czyć moż­na jeden z nie­licz­nych fil­mów, w któ­rych poja­wia się kwe­stia prze­kła­du poezji: para boha­te­rów tłu­ma­czy Blake’a, i dopraw­dy, nie potra­fię sobie w tej chwi­li przy­po­mnieć innej takiej trans­la­to­lo­gicz­nej sce­ny w całej kine­ma­to­gra­fii świa­to­wej. (Owszem, jest Lost in Trans­la­tion Sofii Cop­po­li ze słyn­nym, poży­czo­nym od Fro­sta, wyra­że­niem, ale tam nikt nie tłu­ma­czy poezji; zna­mien­ne zresz­tą dla bra­ku zain­te­re­so­wa­nia sztu­ką prze­kła­du, że w pol­skiej dys­try­bu­cji obraz ten zaty­tu­ło­wa­no Mię­dzy wier­sza­mi.) Po dru­gie zaś, i żeby nie skła­mać, będzie to dru­gie nie­peł­ne, film dba o wzglę­dy for­mal­ne. Poka­zy­wa­na jest wie­ża, i nagle poja­wia się poma­rań­czo­wy filtr, ale zaraz ktoś go zdej­mu­je, może barw­ne szkieł­ko samo spa­dło z obiek­ty­wu.

Powieść nato­miast jest wymow­nym świa­dec­twem fascy­na­cji Olgi Tokar­czuk reali­zmem magicz­nym. Oto Mato­ga gości Duszej­ko, któ­ra jest rów­nież nar­ra­tor­ką.
„Zanim zdą­ży­łam rozej­rzeć się woko­ło, mia­łam przed sobą szklan­kę her­ba­ty. Mie­ści­ła się w ślicz­nym meta­lo­wym koszycz­ku z uchem i sta­ła na pod­staw­ce. W cukier­ni­cy był cukier w kost­kach – ten widok przy­po­mniał mi słod­kie cza­sy dzie­ciń­stwa i napraw­dę popra­wił mi dość mar­ny humor”.

Nie da się tego same­go powie­dzieć o czy­tel­ni­ku. Sko­ja­rze­nie cukru ze „słod­ki­mi cza­sa­mi dzie­ciń­stwa” zemdli­ło­by nie tyl­ko Peipe­ra… Ale, ale: Duszej­ko pije her­ba­tę, wspo­mi­na, przed­sta­wia oko­li­cę. Kil­ka stron dalej „kości­ste pal­ce Mato­gi z roz­my­słem wybra­ły dwie łyżecz­ki, któ­re spo­czę­ły zaraz na sele­dy­no­wych ser­wet­kach tuż przy fili­żan­kach z her­ba­tą” (oba pod­kre­śle­nia moje). No pro­szę: czy tajem­ni­cza zamia­na naczyń to też magia Kotli­ny Kłodz­kiej?

Tytuł powie­ści pocho­dzi od Blake’a, podob­nie jak mot­ta wszyst­kich roz­dzia­łów. Autor­ka wymie­nia w nocie czwo­ro tłu­ma­czy i Dyz­ia, skąd­inąd boha­te­ra powie­ści. Hmm… Może więc nie­któ­re wier­sze prze­ło­żył nie Dyz­io, lecz swa­wol­na Olga? Na pew­no zaś Bla­ke prze­wra­ca się w gro­bie, widząc jak manie­rycz­nie sto­so­wa­ne są w pro­zie Tokar­czuk wiel­kie lite­ry. Ale czy winy nie nale­ża­ło­by tu przy­pi­sać nie autor­ce, lecz jej boha­ter­ce? Ano wła­śnie: naj­bar­dziej by mnie inte­re­so­wał dystans mię­dzy pisar­ką a wykre­owa­ną posta­cią. Duszej­ko kocha zwie­rzę­ta i na serio zaj­mu­je się astro­lo­gią, w ogó­le jest dość newage’owa, nie lubi swo­je­go imie­nia (to raczej dzie­cię­ca przy­pa­dłość), wygła­sza wie­le sądów na róż­ne tema­ty. Oba­wiam się, że Tokar­czuk podzie­la cał­kiem spo­ro mnie­mań swo­jej boha­ter­ki, ale nie jest tak rady­kal­na. Spo­koj­nie, nie nama­wiam Tokar­czuk do uka­tru­pia­nia myśli­wych, idzie mi wyłącz­nie o rady­kal­ność lite­rac­ką, czy­li moc­ne i odważ­ne pod wzglę­dem arty­stycz­nym pisa­nie, bez tema­tycz­nych i sty­li­stycz­nych ubez­pie­czeń.

I kwe­stia mode­lu powie­ści kry­mi­nal­nej. Raczej uła­twie­niem (fabu­lar­nym i pro­ble­mo­wym) jest tutaj to, że Duszej­ko nam o świe­cie opo­wia­da, i dopie­ro na koń­cu dowia­du­je­my się, że wła­śnie ona jest mor­der­czy­nią. Podob­nie w fil­mie. Obie panie, Tokar­czuk i Hol­land, mają moc­no roz­wi­nię­ty instynkt peda­go­gicz­ny. Ich współ­pra­ca gro­zi­ła godzi­ną wycho­waw­czą, tyle że film trwa ponad dwie godzi­ny.

Żeby nie było nie­po­ro­zu­mień: tak, zga­dzam się, polo­wa­nia to obrzy­dli­wy rytu­ał, mózgi zaś myśli­wych są nie­wąt­pli­wie mniej­sze od mózgów ustrze­lo­nej zwie­rzy­ny (zawsze prze­cież łatwiej tra­fić w więk­szy cel). Tyl­ko cze­mu tak panie walą ide­olo­gicz­nym śru­tem? Spodo­ba­ły się pukaw­ki?

W książ­ce i w fil­mie jest rze­czy­wi­ście przy­pra­wia­ją­ce o zawrót gło­wy sło­wo księ­dza o świę­tym Huber­cie i dobro­czyn­no­ści myśli­wych. Tyl­ko (pyta­nie do pisar­ki) co to za kato­lic­ki kościół, w któ­rym kaza­nie jest po komu­nii? Rzecz jasna, nie pytam z powo­dów orto­dok­syj­nych, cho­dzi jedy­nie o praw­do­po­do­bień­stwo świa­ta przed­sta­wio­ne­go.

Oba doko­na­nia mia­ły entu­zja­stycz­ne przy­ję­cie, nie bra­ko­wa­ło inter­pre­ta­cji posłu­gu­ją­cych się kate­go­ria­mi poli­to­lo­gicz­ny­mi. Pro­szę bar­dzo, mogę się doło­żyć. W fil­mie tedy zagi­nę­ły psy Duszej­ko, nazy­wa­ne przez nią dziew­czyn­ka­mi (szcze­gól­nie pre­ten­sjo­nal­ne jest to w powie­ści). Wła­ści­ciel­ka pil­nie więc szu­ka zwie­rząt, anga­żu­jąc do tego swo­ich uczniów. Ma to wyglą­dać na nie­kon­wen­cjo­nal­ną lek­cję angiel­skie­go: dzie­ci idą tyra­lie­rą po ciem­nym i nie­wąt­pli­wie chłod­nym lesie, i mogą roz­ma­wiać tyl­ko w języ­ku Szek­spi­ra, wyjąt­kiem są nazwy wła­sne, któ­ry­mi wabią się psy. Prze­cież to jest wyko­rzy­sta­nie służ­bo­wej zależ­no­ści w pry­wat­nym inte­re­sie, a do tego jesz­cze zmu­sza­nie do pra­cy nie­let­nich. A mało to pisał Marks o wyzy­sku dzie­ci w angiel­skich fabry­kach? Tym­cza­sem u Hol­land nie ma spra­wy: to Duszej­ko ma rację, a nie kry­ty­ku­ją­ca jej leśną wypra­wę dydak­tycz­ną dyrek­tor­ka.

Owszem, film nawią­zu­je do tra­dy­cji rodzi­mej kine­ma­to­gra­fii. Duszej­ko odpra­wia zatem rytu­ały solar­ne. A pamię­ta­cie sce­nę z Krzy­ża­ków, pora­nek przed bitwa? Zbysz­ko ze stry­jem się budzą, i Mać­ko rze­cze „Chodź, pokło­ni­my się słoń­cu”. Co też obaj czy­nią. Alek­san­der Ford poparł w ten spo­sób jed­ną ze stron spo­ru Gomuł­ka ver­sus Wyszyń­ski.

Chwa­li­łem za wpro­wa­dze­nie do fil­mu Hol­land moty­wu trans­la­to­lo­gicz­ne­go, ale nawet to zosta­ło popsu­te. Powia­da zatem Dyz­io, iż było w Pol­sce czte­rech tłu­ma­czy Blake’a, i trzech spo­śród nich wywo­dzi­ło się z Kotli­ny Kłodzkiej.Pierwsze sły­szę, że Miłosz czy Barań­czak pocho­dzą wła­śnie stam­tąd. Dro­gie panie, czyż­by­ście nie spraw­dzi­ły? Bo tych tłu­ma­czy było wię­cej. A zresz­tą w jed­nej z Epi­fa­nii Joyce’a zja­wia się nagle Bla­ke i mówi: „O, życie jest bez­na­dziej­ne”.