23/03/20

Pod Psią Gwiazdą

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

9 stycz­nia, dzień po tym, jak Iran zaata­ko­wał ame­ry­kań­skie bazy w Ira­ku – według pre­zy­den­ta bez żad­nych ofiar ‒ idę na wie­czór lite­rac­ki do Dogstar Books, anty­kwa­ria­tu poło­żo­ne­go kil­ka prze­cznic od cen­trum mia­sta. Dopie­ro nie­daw­no zain­te­re­so­wa­łam się lokal­nym życiem lite­rac­kim okrę­gu Lan­ca­ster.  Po kil­ku latach, pod­czas któ­rych cały czas „wol­ny” od pra­cy pochła­nia­ły mi dzie­ci, poprze­dzo­nych lata­mi, kie­dy pra­wie wszyst­kie week­en­dy spę­dza­łam w Nowym Jor­ku ‒ na obrze­żach tam­te­go życia lite­rac­kie­go – wśród lite­ra­tów Lan­ca­ster czu­ję się pra­wie tak, jak­bym zaczy­na­ła od nowa. Nowo­jor­skie wie­czo­ry snu­ją się już tyl­ko mgli­ście w pamię­ci, jak­by nale­ża­ły do wspo­mnień opo­wie­dzia­nych mi przez kogoś inne­go. Tyl­ko tro­chę tęsk­nię za tam­ty­mi prze­szły­mi week­en­da­mi w metro­po­lii. Pen­syl­wań­ska pro­win­cja ema­nu­je cie­ka­wą ener­gią. Nie ma tu hie­rar­chii i zamknię­tych śro­do­wisk, ani przy­tła­cza­ją­cych cie­ni wiel­kich arty­stów, któ­rzy two­rzy­li tu przed nami. Jest za to poczu­cie wzro­stu i ruchu. To mia­sto dokądś zmie­rza, cho­ciaż nie wiem jesz­cze dokąd.

Ubie­głe­go lata kil­ka ame­ry­kań­skich gazet okrzyk­nę­ło Lan­ca­ster „nowym Bro­okly­nem” i już pra­wie dałam się zwieść ilu­zji, że oto Nowy Jork powra­ca do moje­go życia. Jed­nak zna­jo­mi Ame­ry­ka­nie szyb­ko uświa­do­mi­li mi, że pra­sa w tym kra­ju sta­le wynaj­du­je „nowe Bro­okly­ny” w róznych mia­stach na pół­noc­nym wscho­dzie, gdzie ofer­ta restau­ra­cyj­no-kul­tu­ral­na jest cie­ka­wa, a ceny miesz­kań i domów nie osią­gnę­ły jesz­cze astro­no­micz­nych sta­wek. Podej­rze­wam więc, że mia­sto Lan­ca­ster nie na dłu­go pozo­sta­nie „nowym Bro­okly­nem”. W cen­trum, na miej­scu nie­czyn­nej od dzie­się­ciu lat fabry­ki deto­na­to­rów, powsta­ją wła­śnie nowe apar­ta­men­tow­ce, w któ­rych naj­tań­sze miesz­ka­nia, jak gło­si plot­ka, kosz­tu­ją milion dola­rów.

Ale póki co idę do Dogstar Books na Lemon Stre­et, uli­cy peł­nej domów i kamie­ni­czek w sty­lu epo­ki kró­la Jerze­go, na któ­re dziś jesz­cze stać tzw. nor­mal­nych ludzi. Spo­tka­nia w anty­kwa­ria­cie pod szyl­dem Psiej Gwiaz­dy odby­wa­ją się co mie­siąc. Tym razem gościem wie­czo­ru jest Pablo D’Stair, mąż mojej nowej kole­żan­ki z wydzia­łu, Sary. Zain­try­go­wa­ło mnie to, co Sara opo­wia­da­ła mi o Pablo – że zaj­mu­je się wszyst­ki­mi gatun­ka­mi ‒ pro­zą, poezją, teatrem, komik­sem, fil­mem, ese­isty­ką. Że wydał wła­snym nakła­dem 40 ksią­żek, któ­re, dzię­ki inter­ne­to­wi, przy­nio­sły mu nie­spo­dzie­wa­ną sła­wę na Sri Lan­ce. Jego ostat­nia powieść liczy ponad 1400 stron.

W małym pomiesz­cze­niu ze ścia­na­mi z ksią­żek i rzę­da­mi krze­seł usta­wio­nych w lite­rę L widzę kil­ka zna­jo­mych twa­rzy. Oprócz Sary jest jesz­cze jed­na oso­ba z wydzia­łu ‒ mój przy­ja­ciel Caleb, razem z żoną Doris. W ostat­nim rzę­dzie krze­seł roz­cie­ra zmar­z­nię­te ręce ofi­cjal­na Poet Lau­re­ate okrę­gu Lan­ca­ster, Bar­ba­ra Stra­sko. Narze­ka na zim­no, któ­re po nie­daw­nym wypad­ku rowe­ro­wym szcze­gól­nie doku­cza jej w sta­wach.
‒ Nie mogłam przez to pójść na Penn Squ­are, na pro­test – skar­ży się.
Penn Squ­are to głów­ny plac mia­sta – od ostat­nich wybo­rów pre­zy­denc­kich sta­łe miej­sce pro­te­stów. Sama pro­te­sto­wa­łam tam w stycz­niu 2017 roku, w przed­dzień pre­zy­denc­kiej inau­gu­ra­cji, soli­da­ry­zu­jąc się z Mar­szem Kobiet na Waszyng­ton. Domy­ślam się, że ten ostat­ni pro­test, o któ­rym nie wie­dzia­łam, doty­czył pre­zy­denc­kich decy­zji w spra­wie Ira­nu.
‒ Przy­szło dużo ludzi – Doris pró­bu­je pocie­szyć Bar­ba­rę.
Na bru­ku Penn Squ­are po ostat­niej reno­wa­cji wyry­to jeden z wier­szy Bar­ba­ry. Stro­fy wier­sza uło­żo­ne są w linie imi­tu­ją­ce mean­dry rze­ki. Wyobra­żam sobie, jak dep­czą je sto­py tłu­mu pro­te­stu­ją­cych: „We’ll wait in the squ­are near the market/ eating bre­ad and bri­ght vege­ta­bles…”
Bar­ba­ra patrzy na Doris z wdzięcz­no­ścią.
‒ Byli­ście?
‒ Nie, aku­rat prze­jeż­dża­li­śmy.
Na dziś wie­czór to koniec roz­mów o gro­żą­cej nam woj­nie. Lepiej zająć się lite­ra­tu­rą.

Sara przed­sta­wia mi Pablo. Zaska­ku­je mnie jego mło­da twarz, ale zauwa­żam też siwi­znę przy skro­niach i czu­pry­nę ufar­bo­wa­ną na rudy blond. Kie­dy wsta­je z krze­sła, prze­ży­wam kolej­ne zasko­cze­nie – wzrost! Jest ponad­prze­cięt­nie wyso­ki i chu­dy; gar­bi się przy tym, jak­by oba­wiał się, że ude­rzy gło­wą w sufit. Mary­nar­ka narzu­co­na na swe­ter w drob­ny wzo­rek, sza­re weł­nia­ne spodnie – hip­ster­ski wygląd, któ­ry mogła­bym pew­nie zoba­czyć w Nowym Jor­ku. Albo w Kra­ko­wie.

Wspo­mnie­nie Kra­ko­wa – jesz­cze jed­ne­go z miejsc, w któ­rych toczy­ło się jakieś moje prze­szłe życie ‒ powra­ca do mnie peł­ną siłą, kie­dy Pablo zaczy­na czy­tać. A dokład­nie, kie­dy zaczy­na koły­sać się przy tym do przo­du i na boki w rytm swo­je­go gło­su. Podob­nie koły­sał się pra­wie 25 lat temu w Kra­ko­wie pewien mło­dy pol­ski poeta, któ­re­go nazwi­ska nie zdra­dzę. W sali ban­kie­to­wej Col­le­gium Maius przy ele­ganc­ko zasta­wio­nym sto­le w obec­no­ści rów­nie ele­ganc­ko ubra­nych pro­fe­so­rów polo­ni­sty­ki oraz człon­ków dele­ga­cji nie­miec­kie­go Związ­ku Pisa­rzy. Miał na sobie dłu­gi czar­ny płaszcz, paznok­cie poma­lo­wa­ne czar­nym lakie­rem i koły­sał się nie­bez­piecz­nie nad kanap­ka­mi i cia­stecz­ka­mi, recy­tu­jąc wiersz, z któ­re­go po ćwierć­wie­czu pozo­sta­ła mi w gło­wie tyl­ko jed­na nie­za­po­mnia­na stro­fa: „Idzie, idzie, idzie … [tutaj z emfa­zą] GÓWNO uli­cą!”

Koły­szą­cy się teraz Pablo nie uży­wa aż tak dra­stycz­nych figur; gdzie­nie­gdzie rzu­ca tyl­ko nie­win­ne fuck. Ma wyjąt­ko­wo niski tembr gło­su. Nie wiem, czy tak mówi na co dzień, czy to tyl­ko doraź­ny teatr, któ­ry dla nas wyre­ży­se­ro­wał. Tym teatral­nym basem prze­cią­ga syla­by, robi dra­ma­tycz­ne pau­zy, pra­wie śpie­wa, uśmie­cha­jąc się do 1400 stron swo­jej książ­ki jak dziec­ko do otwar­te­go pudeł­ka z pre­zen­ta­mi. Mimo pew­nej atrak­cyj­no­ści ta manie­ra mnie roz­pra­sza. Nie potra­fię sku­pić się na tre­ści tego, co czy­ta. Ale rozu­miem, że ma to być powieść total­na. „Biblio­te­ka Babel” , Finnegan’s Wake i Infi­ni­te Jest w jed­nym. Głów­ną boha­ter­ką jest poet­ka, któ­ra dobie­ra sło­wa. A potem sło­wa i lite­ry zysku­ją auto­no­micz­ne byty. Przy­ku­wa moją uwa­gę opo­wieść o lite­rze „b”, tak przy­zwy­cza­jo­nej do swo­je­go miej­sca w alfa­be­cie, że obu­rza się, kie­dy ktoś umiesz­cza ją w sło­wach , któ­re zmu­sza­ją ją do intym­no­ści z nie­lu­bia­nym „t” ‒ doubt, unob­tru­si­ve, sub­ter­re­anian.

Przez chwi­lę podą­żam za Pablo przez kory­ta­rze i sze­ścio­bo­ki języ­ka, potem znów tra­cę wątek. Zer­kam na dzie­wię­cio­let­nie­go syna Sary i Pablo, któ­ry sie­dzi obok mnie – zaska­ku­ją­co grzecz­nie jak na dziec­ko. Ma wyra­zi­sty wygląd ‒ bar­dzo bla­dą cerę, zadzior­ną pie­go­wa­tą buzię, jak u Mar­ka Pie­gu­sa, i fry­zu­rę też Mar­ka Pie­gu­sa, z dłu­gą nie­rów­ną grzyw­ką, tyle że wło­sy ufar­bo­wa­ne na jasno­zie­lo­no. Trzy­ma w rękach szki­cow­nik oraz ołó­wek i rysu­je sta­ran­nie naj­pierw rów­ne krat­ki, a potem, według zazna­czo­nych na nich punk­tów, ide­al­nie okrą­głą kulę ziem­ską z zary­sa­mi kon­ty­ne­tów. Kie­dy ojciec wypo­wia­da sło­wo fuck, pod­no­si na chwi­lę gło­wę, a jego oczy ‒ nie usta ‒ się uśmie­cha­ją. Potem wra­ca do ryso­wa­nia.

Po wystę­pie Pablo jest „Open Mic” – czy­li tzw. wol­ny mikro­fon, cho­ciaż pomiesz­cze­nie jest tak małe, że mikro­fo­nu nam nie trze­ba. Szczu­pły chło­pak z bro­dą i w skó­rza­nej kurt­ce jest naj­wy­raź­niej fanem Pablo. Koły­sze się tak jak on, cho­ciaż z mniej­szym roz­ma­chem, i czy­ta z podob­nym zaśpie­wem, w któ­rym sły­szę rzad­ki w naszych stro­nach połu­dnio­wy akcent. W jego wier­szach nie wystę­pu­je sło­wo fuck; wystę­pu­je za to Jesus, wypo­wia­da­ne w taki spo­sób, że brzmi jak coś spro­śne­go. Po nim czy­ta Bar­ba­ra – wiersz-obraz o moście, na któ­rym mia­ła wypa­dek. Mówi, że wysy­ła­ła wiersz do bur­mi­strza, któ­ry obie­cał spraw­dzić bez­pie­czeń­stwo mostu. Caleb pro­si zebra­nych o chwi­lo­we porzu­ce­nie cyni­zmu i czy­ta krót­ką, peł­ną czu­ło­ści pro­zę o jog­gin­gu z cór­ką. Potem chło­pak w czap­ce z dasz­kiem, któ­ry wyglą­da tak zna­jo­mo, że zasta­na­wiam się, czy to nie mój były stu­dent. Ale kie­dy odczy­tu­je wier­sze ‒ sce­ny z życia mecha­ni­ka samo­cho­do­we­go ‒ roz­po­zna­ję w nim gościa z warsz­ta­tu, któ­ry wyśmiał kie­dyś moją nie­wie­dzę na temat opon. Bar­dzo chcia­ła­bym teraz dla rewan­żu wyśmiać jego wier­sze, ale nie mam się do cze­go przy­cze­pić. Są dobre, przy­po­mi­na­ją mi cel­ne obra­zy pra­cy fizycz­nej z poezji Phi­li­pa Levi­na. Dokład­nie widzę i czu­ję, jak to jest leżeć na roz­grza­nym asfal­cie w sierp­nio­we popo­łu­dnie i bać się, że spad­nie na cie­bie dwu­dzie­sto­let­ni sedan.

Do czy­ta­nia wsta­ją kolej­ne oso­by, ale ja znów mam pro­ble­my ze sku­pie­niem. Zer­kam więc jesz­cze raz na „Mar­ka Pie­gu­sa”, a raczej na jego szki­cow­nik. Kuli ziem­skiej przy­by­ły oczy, nos i usta. Kon­ty­nen­ty mają zacie­nio­ne brze­gi. Zaraz, zaraz ‒ uświa­da­miam sobie powo­li – to wca­le nie mia­ła być kula ziem­ska, ale… auto­por­tret małe­go arty­sty. Ide­al­na sfe­ra to pyza­ta buzia. To, co wzię­łam za kon­ty­nen­ty, to nie­rów­no obcię­ta grzyw­ka. Obok rysun­ku napis wyka­li­gra­fo­wa­ny komik­so­wą czcion­ką „Whe­re am I?”.

Przy­cho­dzi mi do gło­wy, że jeśli z tego wie­czo­ru zapa­mię­tam coś na kolej­ne ćwierć wie­ku, to chy­ba przede wszyst­kim wła­śnie to pyta­nie. Odpo­wia­da moje­mu nastro­jo­wi bar­dziej niż wszyst­kie lite­rac­kie sło­wa, któ­re dziś usły­sza­łam. Ja też, jak „Marek Pie­gus”, czu­ję się zagu­bio­na pod tą Psią Gwiaz­dą. W gło­wie mam nie­ustę­pli­wy stru­mień bie­żą­cych wia­do­mo­ści: o zabi­ciu Sulej­ma­nie­go, o wiszą­cej nad nami woj­nie, o ukra­iń­skim samo­lo­cie, po któ­rym zosta­ły roz­rzu­co­ne na tra­wie dzie­cię­ce zabaw­ki. Szum stru­mie­nia wywo­łu­je nie­po­kój, prze­szka­dza w kon­tem­plo­wa­niu lite­rac­kich kon­ste­la­cji: Kto wie, jakie jesz­cze nie­spo­dzian­ki szy­ku­je ten led­wie roz­po­czę­ty rok? A kie­dy odwra­cam się od teraź­niej­szo­ści w stro­nę wspo­mnień, mam wra­że­nie, że prze­glą­dam frag­men­ty nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ukła­da­nek. Nie­po­kój nie mija. W zbio­rze wszyst­kich prze­szłych wer­sji moje­go życia – z róż­nych miejsc, śro­do­wisk, sytu­acji poli­tycz­nych – nie znaj­du­ję nic, co mogło­by mnie przy­go­to­wać na obec­ne cza­sy. Ten mały, któ­ry sie­dzi obok mnie, jest w tym cha­osie jed­nym z nie­wie­lu sta­łych punk­tów. Pew­ną ręką rysu­je swo­ją twarz- świat na bry­sto­lu. Zada­je cel­ne pyta­nie, w któ­rym sły­szę skar­gę: „Gdzie ja jestem? Gdzie przy­pro­wa­dzi­li­ście mnie, doro­śli?”.

Wie­czór dobie­ga koń­ca. Według przy­ję­te­go zwy­cza­ju ostat­nie sło­wo nale­ży do zapro­szo­ne­go gościa, więc Pablo czy­ta jesz­cze jeden frag­ment swo­je­go opus magnum. Tym razem poet­ka sie­dzi w sie­cio­wej księ­gar­ni Bar­nes & Noble i kla­sy­fi­ku­je napo­tka­nych tam ludzi według ksią­żek, któ­re prze­glą­da­ją. Już na samo zakoń­cze­nie Pablo infor­mu­je zebra­nych, że jego dzie­ło jest do naby­cia na Ama­zo­nie, ale on nie pole­ca, żeby czy­tać je od począt­ku do koń­ca.

Okla­ski. Szu­ra­nie krze­seł przy wsta­wa­niu, wymia­na kom­ple­men­tów, ogól­na powierz­chow­na ame­ry­kań­ska small talk. Sara przyj­mu­je kom­ple­men­ty dla męża, a ponie­waż sama też jest pisar­ką, wda­ję się z nią w krót­ką wymia­nę wra­żeń z życia w lite­rac­kich związ­kach. Ale roz­mo­wę prze­ry­wa nam dru­gi syn Sary i Pablo, jede­na­sto­la­tek, tak­że z wło­sa­mi ufar­bo­wa­ny­mi na zie­lo­no.
‒ Patrz mamo, mło­dy się pocho­ro­wał – mówi, cią­gnąc Sarę za rękaw.

Patrzę w kąt, któ­ry wska­zu­je szczu­płą dło­nią. Przy pół­ce z lite­ra­tu­rą dzie­cię­cą, mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi krze­seł „Marek Pie­gus” klę­czy sku­lo­ny, pra­wie doty­ka­jąc nosem wykła­dzi­ny. Poka­słu­jąc cicho, wyrzu­ca z sie­bie wszyst­ko, czym kar­mi­li­śmy go przez ostat­nią godzi­nę – całą tę naszą lite­ra­tu­rę, cały nasz doro­sły, cięż­ko­straw­ny świat.