Poetyczna poprawność
Marta Podgórnik
Strona cyklu
Latarnia lądowaMarta Podgórnik
Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.
Ileż to uprzykrzonej radości płynie szerokimi strumieniami przedstawionego świata! Jest w czym wybierać, zaprawdę. A nie mogę być jak Janusz Rudnicki, bo, jak wiadomo, oprócz mózgu mam cycki, i nie mogę być jak Krzysio Varga, bo mną jeszcze kryzys wieku średniego nie targa, no i nie mogę być Tomaszem Lisem, bo się nie jaram przerdzewiałym PO-PiS-em, ale nie jest mi blisko i do feministek, bo wiem, gdzie przykleja się figowy listek. Mogłabym zostać Jackiem Dehnelem, ale trudno temu sprostać, nawet gdy intencje szczere. Tworząc grupę literacką, czy nazwałabym ją „szkołą”? Nie, bo w szkole średnio było mi wesoło. Gdybym była szefową Biura Literackiego, nie zatrudniłabym tu tego czy owego, za to – Instytut Mikołowski – brawo (szczególnie) za dwie ostatnie książki!
Czy ja dla Państwa właśnie zarapowałam? I to z happy endem? Niewykluczone. Kultura nam się cudnie pauperyzuje, i nikomu to nie przeszkadza. Mnie najmniej. Pięknie rozpleniony „postmodernizm” w najbardziej utopijnym wydaniu – mnie to się podoba, moja duszyczka łaknie siedemnastu tysięcy mgnień wiosny każdego poranka. Jednak jest coś, co uwiera w tym radosnym karnawale kulturalnej niekompetencji, niczym wiersz o papieżu w antologii menstruacyjnej. Kiedy poświęcam swój czas na obejrzenie i posłuchanie spotkania online z relatywnie młodym poetą (a jest to poświęcenie o niebo mniejsze niż widzialna ofiara ludzi, którzy w nim fizycznie uczestniczyli), bo raz, że znam człowieka, i lubię, ciekawi mnie jego pisanie, a jednocześnie fajnie jest podglądnąć medialne podrygi konkurencyjnego wydawnictwa – oczekuję czegokolwiek, poprzeczka jest u mnie bardziej niż elastyczna. Niechby mnie wkurwił, zniesmaczył albo poderwał, a przynajmniej – zainteresował. Tymczasem usłyszałam słowa, które unieważniają moje pojmowanie sztuki i kultury, ba, unieważniają paradygmat poznawczy, na którym oparłam swoją pracę i poniekąd życie.
Bo, Drodzy Moi – nie trzeba już czytać książek, wystarczy je pisać. Bo poezja zaczęła się od Tomka Pułki i Konrada Góry, od Roberta Rybickiego i Tomasza Bąka – już nawet Szczepan Kopyt jest zbyt staroświecki, by sobie nim zawracać głowę. Kobiet piszących wcale nie było (to jest akurat oczywiste), a inspiracje klasyczne można absorbować poprzez lekturę książek zaledwie o pokolenie starszych kolegów. Sama strategia (prze)pisania literatury od nowa, choć wzbudzająca pełny politowania śmiech (jako egzemplifikacja naiwności poznawczej), byłaby może i interesująca, jako projekt, ale jedynie w wymiarze socjologiczno-antropologicznym. Nie w tym jednak upatruję źródeł mego zdumienia. Otóż – młody adept jest dumny, że nie zna podstaw. Nie tyle się do tego przyznaje, ile to wręcz haftuje na sztandarze. Jakby nie odrobił podstawowej lekcji – jeśli porywasz się na uśmiercenie swoich idoli, na potrzepanie dębem klasyki (nie twierdzę, że dąb ów nie jest spróchniały) – poznaj wroga, nim rozłożysz swój czeski scyzoryk.
I naprawdę, choćbyście mnie smażyli w smole, nie zrozumiem, jak można, nazywając się pisarzem, nie czytać, i być z tego dumnym. Nie wiem jak u Was, u mnie stosunek „przeczytane” do „napisane” wynosi 99,99 do 0,01%.
Kończąc, zaznaczę dobitnie, iż wszystkie osoby wymienione w niniejszym tekście to moi serdeczni koledzy po piórze; mają poczucie humoru i na pewno się nie obrażą. O koleżankach zaś – będzie innym razem.