08/02/21

Poetyczna poprawność

Marta Podgórnik

Strona cyklu

Latarnia lądowa
Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Ileż to uprzy­krzo­nej rado­ści pły­nie sze­ro­ki­mi stru­mie­nia­mi przed­sta­wio­ne­go świa­ta! Jest w czym wybie­rać, zapraw­dę. A nie mogę być jak Janusz Rud­nic­ki, bo, jak wia­do­mo, oprócz mózgu mam cyc­ki, i nie mogę być jak Krzy­sio Var­ga, bo mną jesz­cze kry­zys wie­ku śred­nie­go nie tar­ga, no i nie mogę być Toma­szem Lisem, bo się nie jaram prze­rdze­wia­łym PO-PiS-em, ale nie jest mi bli­sko i do femi­ni­stek, bo wiem, gdzie przy­kle­ja się figo­wy listek. Mogła­bym zostać Jac­kiem Deh­ne­lem, ale trud­no temu spro­stać, nawet gdy inten­cje szcze­re. Two­rząc gru­pę lite­rac­ką, czy nazwa­ła­bym ją „szko­łą”? Nie, bo w szko­le śred­nio było mi weso­ło. Gdy­bym była sze­fo­wą Biu­ra Lite­rac­kie­go, nie zatrud­ni­ła­bym tu tego czy owe­go, za to – Insty­tut Miko­łow­ski – bra­wo (szcze­gól­nie) za dwie ostat­nie książ­ki!

Czy ja dla Pań­stwa wła­śnie zara­po­wa­łam? I to z hap­py endem? Nie­wy­klu­czo­ne. Kul­tu­ra nam się cud­nie pau­pe­ry­zu­je, i niko­mu to nie prze­szka­dza. Mnie naj­mniej. Pięk­nie roz­ple­nio­ny „post­mo­der­nizm” w naj­bar­dziej uto­pij­nym wyda­niu – mnie to się podo­ba, moja duszycz­ka łak­nie sie­dem­na­stu tysię­cy mgnień wio­sny każ­de­go poran­ka. Jed­nak jest coś, co uwie­ra w tym rado­snym kar­na­wa­le kul­tu­ral­nej nie­kom­pe­ten­cji, niczym wiersz o papie­żu w anto­lo­gii men­stru­acyj­nej. Kie­dy poświę­cam swój czas na obej­rze­nie i posłu­cha­nie spo­tka­nia onli­ne z rela­tyw­nie mło­dym poetą (a jest to poświę­ce­nie o nie­bo mniej­sze niż widzial­na ofia­ra ludzi, któ­rzy w nim fizycz­nie uczest­ni­czy­li), bo raz, że znam czło­wie­ka, i lubię, cie­ka­wi mnie jego pisa­nie, a jed­no­cze­śnie faj­nie jest pod­gląd­nąć medial­ne podry­gi kon­ku­ren­cyj­ne­go wydaw­nic­twa – ocze­ku­ję cze­go­kol­wiek, poprzecz­ka jest u mnie bar­dziej niż ela­stycz­na. Niech­by mnie wkur­wił, znie­sma­czył albo pode­rwał, a przy­naj­mniej – zain­te­re­so­wał. Tym­cza­sem usły­sza­łam sło­wa, któ­re unie­waż­nia­ją moje poj­mo­wa­nie sztu­ki i kul­tu­ry, ba, unie­waż­nia­ją para­dyg­mat poznaw­czy, na któ­rym opar­łam swo­ją pra­cę i ponie­kąd życie.

Bo, Dro­dzy Moi – nie trze­ba już czy­tać ksią­żek, wystar­czy je pisać. Bo poezja zaczę­ła się od Tom­ka Puł­ki i Kon­ra­da Góry, od Rober­ta Rybic­kie­go i Toma­sza Bąka – już nawet Szcze­pan Kopyt jest zbyt sta­ro­świec­ki, by sobie nim zawra­cać gło­wę. Kobiet piszą­cych wca­le nie było (to jest aku­rat oczy­wi­ste), a inspi­ra­cje kla­sycz­ne moż­na absor­bo­wać poprzez lek­tu­rę ksią­żek zale­d­wie o poko­le­nie star­szych kole­gów. Sama stra­te­gia (prze)pisania lite­ra­tu­ry od nowa, choć wzbu­dza­ją­ca peł­ny poli­to­wa­nia śmiech (jako egzem­pli­fi­ka­cja naiw­no­ści poznaw­czej), była­by może i inte­re­su­ją­ca, jako pro­jekt, ale jedy­nie w wymia­rze socjo­lo­gicz­no-antro­po­lo­gicz­nym. Nie w tym jed­nak upa­tru­ję źró­deł mego zdu­mie­nia. Otóż – mło­dy adept jest dum­ny, że nie zna pod­staw. Nie tyle się do tego przy­zna­je, ile to wręcz haftu­je na sztan­da­rze. Jak­by nie odro­bił pod­sta­wo­wej lek­cji – jeśli pory­wasz się na uśmier­ce­nie swo­ich ido­li, na potrze­pa­nie dębem kla­sy­ki (nie twier­dzę, że dąb ów nie jest spróch­nia­ły) – poznaj wro­ga, nim roz­ło­żysz swój cze­ski scy­zo­ryk.

I napraw­dę, choć­by­ście mnie sma­ży­li w smo­le, nie zro­zu­miem, jak moż­na, nazy­wa­jąc się pisa­rzem, nie czy­tać, i być z tego dum­nym. Nie wiem jak u Was, u mnie sto­su­nek „prze­czy­ta­ne” do „napi­sa­ne” wyno­si 99,99 do 0,01%.

Koń­cząc, zazna­czę dobit­nie, iż wszyst­kie oso­by wymie­nio­ne w niniej­szym tek­ście to moi ser­decz­ni kole­dzy po pió­rze; mają poczu­cie humo­ru i na pew­no się nie obra­żą. O kole­żan­kach zaś – będzie innym razem.