14/10/14

Polityka przeciw interpretacji

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Zacznę od trzech dygre­sji.

Pierw­sza: wszy­scy zna­ją słyn­ną lek­cję języ­ka pol­skie­go z Fer­dy­dur­ke Gom­bro­wi­cza, kie­dy to jeden z uczniów, Gał­kie­wicz, odma­wia pro­fe­so­ro­wi Bla­dacz­ce tego, co ów uwa­ża za osią­gnię­cie sed­na praw­dy o lite­ra­tu­rze, a mia­no­wi­cie zachwy­tu nad poezją Sło­wac­kie­go. Moż­li­we są oczy­wi­ście róż­ne inter­pre­ta­cje tej pory­wa­ją­cej sce­ny: naj­oczy­wist­sza – i naj­bar­dziej powierz­chow­na, przy­naj­mniej w spły­co­nej per­cep­cji szkol­nej – każe dostrze­gać w odmow­nym geście Gał­kie­wi­cza meta­fo­rę sprze­ci­wu wobec przy­mu­su szkol­ne­go sen­su lar­go. Owszem, spór ucznia z pro­fe­so­rem ma rów­nież ten wymiar – zwłasz­cza kie­dy zauwa­żyć, że obaj szu­ka­ją dla swych postaw zamo­co­wa­nia w insty­tu­cjach; Gał­kie­wicz w uni­wer­sal­nej praw­dzie mówią­cej o tym, że nikt już nie czy­ta Sło­wac­kie­go prócz tych, któ­rzy są do tego zmu­sza­ni, Bla­dacz­ka w prze­mo­co­wych figu­rach wizy­ta­to­ra  (któ­re­go opre­sja wobec nauczy­cie­la pole­ga na roz­li­cza­niu go ze sku­tecz­no­ści opre­sji wywie­ra­nej na uczniu) i rodzi­ny (bo jeśli nauczy­cie­lo­wi powi­nie się noga, jego rodzi­na będzie zgu­bio­na). Dla mnie jed­nak lęk Bla­dacz­ki przed odmo­wą zachwy­tu bynaj­mniej nie jest pró­bą prze­ciw­sta­wie­nia się inte­lek­tu­al­nej iner­cji Gał­kie­wi­cza; wręcz prze­ciw­nie, pro­fe­sor boi się tego, że uczeń może doko­nać jakiej­kol­wiek innej niż bez­gra­nicz­na apo­te­oza egze­ge­zy wiesz­cza. Zachwyt – tak jak rozu­mie go tutaj Gom­bro – wyłą­cza jaki­kol­wiek kry­tycz­ny namysł, tym samym zaś uci­na wszel­ki inter­pre­ta­cyj­ny wysi­łek, któ­ry wszak zawsze musi być otwar­ty na sens nie­ocze­ki­wa­ny i przez samo to już (z punk­tu widze­nia wie­dzy poj­mo­wa­nej jako repro­duk­cja komu­na­łu, tru­izmu i doksy) nie­wy­god­ny. Gał­kie­wicz swym pyta­niem pod­wa­ża nie wagę naby­wa­nej w szko­le wie­dzy, nie samą poezję Sło­wac­kie­go – on poda­je w wąt­pli­wość pewien spe­try­fi­ko­wa­ny, bez­re­flek­syj­ny i kano­nicz­ny spo­sób czy­ta­nia Sło­wac­kie­go (choć oczy­wi­ście do tak rozu­mia­ne­go wyko­rzy­sty­wa­nia poezji auto­ra Kró­la-Ducha żad­ne jego czy­ta­nie wca­le nie jest szcze­gól­nie jakoś koniecz­ne). Tym samym zaś – nawet o tym nie wie­dząc – wyko­nu­je ele­men­tar­ny gest inter­pre­ta­tor­ski, któ­rym jest wszak (o czym upew­nia nas sama ety­mo­lo­gia łaciń­skie­go ter­mi­nu inter­pre­ta­tio, ozna­cza­ją­ce­go prze­nie­sie­nie pew­ne­go sen­su w inną prze­strzeń zna­cze­nio­wą) dia­lek­ty­ka pod­wa­ża­nia, zno­sze­nia (w sen­sie Heglow­skie­go Aufhe­bung) wszel­kich dotych­cza­so­wych odczy­tań cze­go­kol­wiek.

Dygre­sja dru­ga: jakiś czas temu otrzy­ma­łem list od pewnej/pewnego pra­cow­ni­ka naukowego/pracowniczki nauko­wej wydzia­łu polo­ni­stycz­ne­go na jed­nej z pol­skich uczel­ni (oso­by, któ­rą skąd­inąd oso­bi­ście i cenię, i lubię). List kwe­stio­no­wał sens zada­ne­go prze­ze mnie – ponie­kąd publicz­nie – pyta­nia, czy jest moż­li­wa do pomy­śle­nia lite­ra­tu­ra poli­tycz­nie i spo­łecz­nie nie­za­an­ga­żo­wa­na. Rzecz zna­mien­na: przy­wo­ły­wa­ny list nie tyl­ko stał po stro­nie tezy, że żad­na lite­ra­tu­ra w poli­ty­kę nie­uwi­kła­na nie ist­nie­je (któ­rej to tezie – przy pew­nych dość skąd­inąd istot­nych zastrze­że­niach – rów­nież skłon­ny był­bym sekun­do­wać), ale nego­wał zasad­ność samej mojej inter­pe­la­cji, argu­men­tu­jąc – nie­ja­ko mię­dzy wier­sza­mi – że spra­wa poli­tycz­no­ści lite­rac­kie­go daw­no już zosta­ła prze­są­dzo­na i docze­ka­ła się w dys­kur­sie aka­de­mii sta­tu­su aksjo­ma­tu, dys­ku­to­wa­nie z któ­rym sta­wia mnie w sze­re­gu wyznaw­ców (oczy­wi­ście reak­cyj­nych) takie­go czy inne­go badaw­cze­go esen­cja­li­zmu. Po pierw­szym (krót­kim) zawsty­dze­niu się wła­sną nie­kom­pe­ten­cją i po (zde­cy­do­wa­nie dłuż­szym) roz­ju­sze­niu, zamy­śli­łem się nad rze­czo­nym listem tak raczej fra­so­bli­wie. I dosze­dłem do wnio­sku, że aka­de­mia jed­nak skła­nia (przy­naj­mniej od cza­su do cza­su) do bra­nia roz­bra­tu z rze­czy­wi­sto­ścią: scho­la­stycz­ne deba­ty o ilo­ści dia­błów na łeb­ku szpil­ki, pole­ro­wa­nie (aż do cał­ko­wi­te­go wytar­cia) poznaw­czych socze­wek, meta-meta-dys­kur­sa o post-post-post­mo­der­ni­zmach (ewen­tu­al­nie trau­ma­ty­zmach), femi­ni­zmy n‑tej fali, fasze­ro­wa­nie teo­ria­mi lite­rac­kich fak­tów bez mini­mal­ne­go nawet posza­no­wa­nia dla ich este­tycz­no-bio­gra­ficz­nej inte­gral­no­ści… Tam być może poli­tycz­ność jest bana­łem – ale w doświad­cze­niu lek­tu­ro­wym w mia­rę zwy­kłe­go czy­tel­ni­ka bynaj­mniej nie ist­nie­je ona w spo­sób ste­ma­ty­zo­wa­ny. A prze­cież – nie­za­leż­nie od sno­bi­stycz­ne­go opo­ru nie­ule­czal­nie prze­te­ore­ty­zo­wa­nej aka­de­mii – ist­nie­je coś takie­go jak pry­mi­tyw­na sce­na czy­ta­nia nie­za­po­śred­ni­czo­ne­go w niczym prócz pra­gnie­nia przy­jem­no­ści, jak pra­gnie­nie rozu­mie­nia nie­znaj­du­ją­ce zaple­cza w żad­nej kon­kret­nej i meto­do­lo­gicz­nie domknię­tej szko­le czy­ta­nia.

No i trze­cia dygre­sja: spo­tka­nie autor­skie Dubra­vki Ugre­šić na kra­kow­skim Festi­wa­lu Con­ra­da, bodaj w 2012 roku. Pro­wa­dzi Kazi­mie­ra Szczu­ka. Głów­na boha­ter­ka spo­tka­nia – wia­do­mo – pisar­ka nie­kiep­ska, jej Ame­ry­kań­ski fik­cjo­narz, Stef­cię Ćwiek w szpo­nach życia czy For­so­wa­nie powie­ści-rze­ki czy­ta­łem z nie­skry­wa­ną przy­jem­no­ścią. Tym bar­dziej bolą bzdu­ry, któ­re wygła­sza: jed­na z naj­ła­twiej roz­po­zna­wal­nych posta­ci świa­to­we­go esta­bli­sh­men­tu lite­rac­kie­go gład­ko i z uśmie­chem bre­dzi coś o koń­cu pisa­nia, o kry­zy­sie komen­ta­rza, o spi­sko­wych nie­mal­że uwi­kła­niach śro­do­wi­ska, któ­re­go wszak sama jest bene­fi­cjent­ką. Ale tak napraw­dę nie­przy­jem­nie robi się dopie­ro w trak­cie dys­ku­sji z publicz­no­ścią, zmie­rza­ją­cej bez żad­ne­go wyraź­ne­go powo­du w stro­nę coraz ostrzej­szej kon­fron­ta­cji. Apo­geum nastę­pu­je w chwi­li, gdy powo­do­wa­na femi­ni­stycz­nym zapa­łem Kazi­mie­ra Szczu­ka się­ga po meto­dy demo­kra­cji kie­ro­wa­nej i zaga­ja: „Ale dla­cze­go pyta­ją sami pano­wie? Pro­szę, niech teraz zabio­rą głos panie”. Cisza. Po chwi­li nie­śmia­ło wycią­ga się jed­na nie­wie­ścia ręka. „To ja chcia­ła­bym nawią­zać do tego, o co pytał pan przede mną…”. Szczu­ka: „Ale dla­cze­go chce pani nawią­zy­wać? Pro­szę zapy­tać od sie­bie”. „A nie, to ja może dzię­ku­ję, to nie mam pyta­nia”. No, to jest tak jak­by po roz­mo­wie. I śmiesz­no, i strasz­no. Peł­na gro­te­ska.

Teraz do rze­czy: wszyst­kie te trzy wspo­min­ki napa­to­czy­ły mi się do gło­wy, gdy myśla­łem o obej­rza­nej w kra­kow­skim Muzeum Sztu­ki Współ­cze­snej retro­spek­tyw­nej wysta­wie Zbrod­nia w sztu­ce. Jak pew­nie wie­lu wia­do­mo, jest to kolej­ny tego typu pro­jekt reali­zo­wa­ny dorocz­nie w sezo­nie waka­cyj­no-urlo­po­wym przez MOCAK – do tej pory ze sztu­ką kon­fron­to­wa­no histo­rię, sport i eko­no­mię. Wyni­ki bywa­ły róż­ne – co nie może dzi­wić, zwłasz­cza że Muzeum kie­ro­wa­ne przez Marię Annę Potoc­ką kon­se­kwent­nie sta­wia na sztu­kę spo­łecz­nie i poli­tycz­nie nie­obo­jęt­ną, o wyra­zi­ście lewi­co­wym tem­pe­ra­men­cie, urą­ga­ją­cą zabaw­nie kon­ser­wa­tyw­nym gustom este­tycz­nym prze­cięt­ne­go pol­skie­go kon­su­men­ta sztu­ki, dla któ­re­go waż­ność arte­fak­tu nie­odmien­nie wyzna­cza­na jest przez kla­sy­cy­stycz­ną z ducha bie­głość warsz­ta­to­wą i głę­bię o roman­tycz­no-moder­ni­stycz­nej pro­we­nien­cji. Retro­spek­ty­wa z eko­no­mią w tytu­le wypa­dła – może po tro­sze na pra­wach pew­ne­go novum - naj­le­piej, sport (mie­lą­cy w kół­ko kil­ka tyl­ko kon­cep­tów) naj­sła­biej, eko­no­mia gdzieś pew­nie pośrod­ku: rato­wał ją wyra­zi­sty rys poczu­cia humo­ru (nie­za­wod­ny Oskar Dawic­ki, naczel­ny bła­zen pol­skiej sztu­ki – oczy­wi­ści w tym sen­sie bła­zeń­stwa, któ­re wywo­dzi się z legen­dar­ne­go ese­ju Lesz­ka Koła­kow­skie­go), sła­bo obec­ny w pozo­sta­łych pro­jek­tach. A jaka była Zbrod­nia w sztu­ce? Z pew­no­ścią moc­na – bo zmu­sza­ją­ca do obco­wa­nia z nie zawsze oczy­wi­stą, ale zawsze doj­mu­ją­cą eks­tre­mal­no­ścią. Poza tym – oczy­wi­ście róż­na, cze­go moż­na się spo­dzie­wać po przed­się­wzię­ciu nasta­wio­nym na skraj­ną nie­kie­dy róż­no­rod­ność sen­sów i ich czter­dzie­stu este­tycz­nych opa­ko­wań. Jake i Dinos Chap­ma­no­wie, odgry­wa­ją­cy na swym lal­ko­wym fil­mie akty agre­sji (i auto­agre­sji) doko­na­ne przez iko­ny sztu­ki, pro­wo­ku­ją swą bru­tal­ną, nie­do­rzecz­ną, kary­ka­tu­ral­ną prze­śmiew­czo­ścią – podob­nie jak rysun­ki Andrze­ja Mlecz­ki, któ­re kon­tekst całej wysta­wy odzie­ra z ich pro­stac­kiej saty­rycz­no­ści, doda­jąc im nie­po­ko­ją­co dwu­znacz­ne­go etycz­ne­go cię­ża­ru; Kjer­sti G. Anvdiv, autor­ka uple­cio­ne­go mozol­nie z włócz­ki mode­lu celi śmier­ci, poru­sza bez­rad­ną, dzie­cię­cą empa­tią. Z kolei monu­men­tal­ne cału­ny Tere­sy Mar­gol­les, płach­ty papie­ru zabar­wio­ne wodą pozo­sta­łą po obmy­wa­niu zwłok w pro­sek­to­rium, pozo­sta­wia­ją mnie obo­jęt­nym, podob­nie jak przy­wo­dzą­ce na myśl eks­pe­ry­men­ty pla­stycz­ne Tade­usza Kan­to­ra kola­że Danie­la Spo­er­ri, wiel­ko­for­ma­to­we zdję­cia ofiar bestial­skich mor­dów z dosztu­ko­wa­ny­mi narzę­dzia­mi zbrod­ni – za wie­le w tym dosłow­no­ści, zbyt oczy­wi­ste są te pró­by wymu­sze­nia na mnie jak naj­moc­niej­szych uczuć, bym chciał takie­mu szan­ta­żo­wi ulec; dosłow­no­ści pod­da­ję się dopie­ro przed stwo­rzo­nym w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym gobe­li­nem Maria­na Hene­la, „Lubież­ni­ka z Bra­nic”: sygna­tu­ra auten­tycz­no­ści unie­zwy­kla ten przy­cięż­ka­wy sur­re­alizm zdzi­cza­łej sek­su­al­no­ści. Inne dzie­ła – jak pro­jekt Grze­go­rza Droz­da, eks­po­nu­ją­cy pisa­ne przez więź­niów listy do sym­bo­licz­ne­go „bra­ta”, czy nie­ocze­ki­wa­nie dobro­dusz­ne archi­wal­ne foto­gra­fie śled­cze prze­stęp­ców w gustow­nych codzien­nych stro­jach, wysta­wio­ne przez Guidi Cal­let­tie­go – chwy­ta­ją za gar­dło swą przej­mu­ją­cą pro­sto­tą. Foto­gra­fie Maca Adam­sa, insce­ni­zu­ją­ce zna­cze­nio­wo-per­cep­cyj­ny roz­ziew mię­dzy zbrod­nią jako fak­tem i jako obra­zem, sta­wia­ją pod zna­kiem zapy­ta­nia wyobra­że­nia na temat logi­ki prze­stęp­stwa hodo­wa­ne na ele­gan­cji książ­ko­we­go kry­mi­na­łu; kre­do­we rysun­ki Rafa­ła Buj­now­skie­go draż­nią este­ty­ką zani­ka­nia syl­we­tek sty­li­zo­wa­nych na aktor­skie fety­sze kina noir. Ale już poświę­co­na seryj­nym mor­der­com potęż­na eks­po­zy­cja Dan­ny­’e­go Devo­sa pręd­ko zaczy­na nużyć prze­wi­dy­wal­no­ścią, miał­ko­ścią, iry­tu­je tanim bestial­stwem.

A pod wszyst­kim tym – pod­pi­sy…

To od same­go począt­ku ist­nie­nia MOCAK‑u było jego zna­kiem roz­po­znaw­czym – pod każ­dym dzie­łem wid­nie­je nie tyl­ko obo­wiąz­ko­wa infor­ma­cja skła­da­ją­ca się z nazwi­ska auto­ra, tytu­łu dzie­ła, daty, adno­ta­cji o wyko­rzy­sta­nym medium i o pra­wie wła­sno­ści: w Muzeum zna­leźć też moż­na zwię­złe wska­zów­ki inter­pre­ta­cyj­ne, pew­ne ukie­run­ko­wa­nie odczy­ta­nia, w przy­pad­ku wspo­mnia­nych, wiel­kich dorocz­nych eks­po­zy­cji tema­tycz­nych, rów­nież osa­dze­nie w szer­szym kon­tek­ście regu­la­tyw­nej idei danej eks­po­zy­cji. Na pierw­szy rzut oka wyda­je się to wca­le nie­naj­gor­szym pomy­słem na reali­za­cję edu­ka­cyj­nej misji Muzeum… Dla porów­na­nia: wysta­wy w kra­kow­skim Muzeum Naro­do­wym ope­ru­ją raczej logi­ką syn­te­zy: obszer­ne wpro­wa­dze­nia tema­tycz­ne do cało­ści, kolej­ne – dopre­cy­zo­wu­ją­ce do kon­cep­cji oży­wia­ją­cej to, co moż­na zoba­czyć w danej sali – ale dalej już widz pozo­sta­wio­ny jest same­mu sobie, osta­tecz­nie to od nie­go zale­ży, jak poskła­da dostęp­ne mu malar­skie puz­zle. MOCAK pro­po­nu­je podej­ście ana­li­tycz­ne, pre­fe­ru­je detal zamiast hur­tu, rąban­kę w miej­sce tuszy: każ­de przed­się­wzię­cie arty­stycz­ne jest już opa­trzo­ne sto­sow­ną ety­kie­tą, wpi­sa­ne w spo­sób rygo­ry­stycz­ny w dość szki­co­wo zary­so­wa­ny plan ogól­ny. Pomysł jak pomysł; wyda­je się tym bar­dziej tra­fio­ny, im bar­dziej Muzeum sta­ra się obzna­ja­miać widza ze sztu­ką rzą­dzą­cą się – o czym pisa­łem powy­żej – dale­ce nie­oczy­wi­sty­mi dla przy­pad­ko­we­go odwie­dza­ją­ce­go regu­ła­mi per­cep­cji i rozu­mie­nia. No ale – jest „ale”.

Pod­czas oglą­da­nia eks­po­zy­cji Zbrod­nia w sztu­ce to wła­śnie rze­czo­ne pod­pi­sy od pew­ne­go momen­tu kon­cen­tro­wa­ły więk­szość mojej uwa­gi – i budzi­ły uczu­cia, któ­rych z pew­no­ścią nie moż­na nazwać życz­li­wy­mi. Wska­zów­ka, suge­stia, heu­re­za – tak, na to wszyst­ko był­bym w sta­nie przy­stać; tu jed­nak zosta­ły bru­tal­nie pogwał­co­ne naj­bar­dziej nawet ele­men­tar­ne pra­wa widza do sta­no­wie­nia samo­dziel­ne­go spek­trum odbio­ru. Siłą tej wysta­wy wyda­je mi się jej róż­no­rod­ność, nie­oczy­wi­stość este­tycz­nych i myślo­wych związ­ków mię­dzy zbrod­nią i jej arty­stycz­ny­mi repre­zen­ta­cja­mi – co pozwa­la nade wszyst­ko prze­my­śleć fun­da­men­tal­ną isto­tę zbrod­ni, kusi do nie­bez­piecz­nej (acz etycz­nie pierw­szo­rzęd­nej) wypra­wy do kre­su nocy, do jakie­goś eidos tego, co zbrod­ni­cze. Tym­cza­sem autorki/autorzy pod­pi­sów (domy­ślam się – choć nie wiem, w jakim stop­niu – że odpo­wie­dzial­ność pono­szą tu kura­tor­ki: Del­fi­na Jało­wik, Moni­ka Kozioł i Maria Anna Potoc­ka) robią abso­lut­nie wszyst­ko – o ile nie wię­cej – by te nie­po­ko­ją­ce związ­ki spłasz­czyć, stry­wia­li­zo­wać, ujed­no­znacz­nić, zba­na­li­zo­wać, dopro­wa­dzić do takiej rela­cji mię­dzy ideą i feno­me­nem, któ­ra do mini­mum zre­du­ku­je nie­bez­pie­czeń­stwo, że widz spró­bu­je coś samo­dziel­nie pokom­bi­no­wać i nie odczy­ta wła­ści­wie, nie zro­zu­mie… Uży­ta tu prze­ze mnie, kary­ka­tu­ral­nie pla­toń­ska ter­mi­no­lo­gia, to nie przy­pa­dek: pomy­sło­daw­czy­niom Zbrod­ni w sztu­ce bli­ska jest – dokład­nie tak, jak pro­fe­so­wi Bla­dacz­ce – tęsk­no­ta za praw­dą. A raczej Praw­dą. A ponie­waż mogło­by się oka­zać, że krą­żą­cych od Chap­ma­nów do Devo­sa i od Buj­now­skie­go do Mlecz­ki Gał­kie­wi­czów jed­nak nie zachwy­ca, że nie poj­mu­ją, nie widzą, że ich nie wzru­sza, że nie dostrze­ga­ją wystar­cza­ją­co wyraź­nie tego, co widzą kura­tor­ki – no, to się im poka­że. I tak się filo­zo­fu­je mło­tem – a zło­śli­wi dopre­cy­zo­wa­li­by, że rów­nież sier­pem…

Bo pal już sześć, że pod­pi­sy na ostat­niej tema­tycz­nej retro­spek­ty­wie MOCAK‑u swo­ją miał­ko­ścią budzą zaże­now­nie, a ten­den­cją do prze­mo­co­we­go zamie­nia­nia sztu­ki na publi­cy­sty­kę – zanie­po­ko­je­nie; mniej­sza z tym, że w imię takie­go celu się­ga się tu po infan­tyl­ne epa­to­wa­nie emfa­zą i doko­nu­je aż gro­te­sko­wych w swym roz­ma­chu inter­pre­ta­cyj­nych nad­użyć (oczy­wi­ście w sen­sie, w jakim Umber­to Eco w swym pamięt­nym ese­ju defi­nio­wał nad­in­ter­pre­ta­cję: że jest to inter­pre­ta­cyj­na ekwi­li­bry­sty­ka nie­współ­mier­na do osią­gnię­te­go celu poznaw­cze­go), nad­użyć tym bole­śniej­szych, że miast nad­mier­ne­go otwar­cia – co jest zawsze pożą­da­ne – dosta­je­my obce­so­we domknię­cie pola seman­tycz­ne­go. Naj­bar­dziej nie­po­koi to, że gwał­cą­cym (przez uszy) widza fal­lu­sem jest tu poli­tycz­ność, któ­rej pod­po­rząd­ko­wa­ne zosta­ło abso­lut­nie wszyst­ko – od prze­este­ty­zo­wa­nych foto­gra­fii Andre­sa Ser­ra­no, zamie­nia­ją­cych okrut­nie oka­le­czo­ne zwło­ki w przed­miot bez­wstyd­nie nie­win­nej este­tycz­nej kon­tem­pla­cji, po wycią­ga­ją­cy osta­tecz­ne wnio­ski z jed­nej z pod­sta­wo­wych kry­mi­na­li­stycz­nych tech­nik rysu­nek Huber­ta Cze­re­po­ka. Jeśli odwie­dza­ją­cy wysta­wę został przez kura­tor­ki potrak­to­wa­ny jako idio­ta, to w sen­sie dwo­ja­kim: po pierw­sze – bo jest głu­pi i trze­ba mu moż­li­wie naj­bar­dziej uprosz­czo­ny sens wepchnąć w dziób jak tuczo­nej na foie gras gęsi. Po dru­gie – bo jest idio­tą w sen­sie ety­mo­lo­gicz­nym, a inwek­ty­wa ta w sta­ro­żyt­nej gre­ce ozna­cza­ła isto­tę w naj­gor­szym tego sło­wa zna­cze­niu apo­li­tycz­ną, nie­za­in­te­re­so­wa­ną spra­wa­mi polis i w to, co wspól­ne, nie­za­an­ga­żo­wa­ną. A prze­cież (patrz dru­ga dygre­sja na wstę­pie tego tek­stu) przez uczo­ne w pismach i obraz­kach żony i nie mniej uczo­nych mężów zosta­ło już dowie­dzio­ne ponad wszel­ką wąt­pli­wość, że wszyst­ko jest poli­ty­ką: wszyst­ko, czy­li z grub­sza to, co jesz­cze jakiś czas temu było reto­ry­ką. A tro­chę wcze­śniej – struk­tu­rą. A jesz­cze wcze­śniej – dzia­ła­niem inten­cjo­nal­nym lub prze­ja­wem tego, co nie­świa­do­me. I tak dalej.

A spra­wa wyda­je mi się bar­dzo podej­rza­na – bo choć dale­ki jestem od naiw­nej wia­ry w spo­łecz­ne i poli­tycz­ne nie­umo­co­wa­nie arty­stycz­nych gestów i obca mi jest nostal­gia za kan­tow­sko-sym­bo­li­stycz­ną uto­pią czy­ste­go pięk­na, to jed­nak rów­nie gwał­tow­ny mój sprze­ciw budzą pró­by abso­lu­ty­zo­wa­nia tej czy innej zewnętrz­nej wobec sztu­ki kate­go­rii jako pana­ceum na orga­nicz­nie wpi­sa­ną w każ­dy inter­pre­ta­cyj­ny wysi­łek chy­bo­tli­wość, pro­wi­zo­rycz­ność sądu. A tu mamy do czy­nie­nia wła­śnie z tym: z opo­rem wobec nie­do­god­no­ści inter­pre­to­wa­nia, któ­re każ­de­mu dzie­łu zarzu­ca nie­oczy­wi­stość i nie­sta­bil­ność zna­cze­nia. Tym­cza­sem widzia­na w pry­zma­cie inkry­mi­no­wa­nych opi­sów sztu­ka z ostat­niej retro­spek­ty­wy MOCAK‑u zmie­nia się w dość pro­sty gest poli­tycz­ne­go sprze­ci­wu – i w nic poza tym. A powo­do­wa­ne rewo­lu­cyj­nym zapa­łem kura­tor­ki wysta­wy wybie­ra­ją dla sie­bie rolę (prze­pra­szam za bru­tal­ność sfor­mu­ło­wa­nia) poli­tru­ków. Czy też – by pozo­stać wier­nym femi­ni­stycz­ne­mu oby­cza­jo­wi języ­ko­we­mu – poli­tru­czek.

Podob­no kie­dyś radziec­cy towa­rzy­sze usi­ło­wa­li prze­ko­nać Leni­na do poezji Maja­kow­skie­go – Wło­dzi­mierz Iljicz zadu­mał się i oświad­czył, że z punk­tu widze­nia rewo­lu­cyj­nej robo­ty nad kla­so­wym uświa­da­mia­niem pro­le­ta­riu­sza Pusz­kin jed­nak lep­szy niż autor „Obło­ku w spodniach”… Pod­pi­sy pod pra­ca­mi na wysta­wie Zbrod­nia w sztu­ce zda­ją się wyra­stać z tego same­go ducha: że poli­tycz­nie bar­dziej for­tun­ny jest jasny prze­kaz, moc­ny sens, pew­na sie­bie fra­za niż pole­ga­nie na nie­bez­piecz­nie auto­iro­nicz­nym cza­sem duchu eks­pe­ry­men­tu. A jeśli widz jed­nak jest oszo­ło­mio­ny nie­oczy­wi­sto­ścią jakie­go­kol­wiek (nie tyl­ko poli­tycz­ne­go) sen­su tego, co widzi na ścia­nach i w kątach, to zawsze może sobie prze­czy­tać… I znów aż pro­si się, by się­gnąć po aneg­do­tycz­ną histo­rię tak zwa­nej rewo­lu­cji bol­sze­wic­kiej: kie­dy pro­stych, sze­re­go­wych i z pew­no­ścią odda­nych spra­wie komu­ni­stów pyta­no za gra­ni­cą, jak też radzą sobie oni z gło­dem na Ukra­inie, czyst­ka­mi, pro­ce­sa­mi i łagra­mi – odpo­wia­da­li im wid­nie­je, „oni wie­dzą lepiej”… Doko­na­nej przez kura­tor­ki Zbrod­ni w sztu­ce wykład­ni poli­tycz­ne­go sen­su sztu­ki z całą pew­no­ścią wid­nie­je - tyle tyl­ko, że (patrz dygre­sja numer trzy) przez takie pod­po­rząd­ko­wa­nie wszyst­kie­go tota­li­zu­ją­cej logi­ce jed­ne­go sen­su może się skoń­czyć wszel­ka roz­mo­wa.

A ponie­waż lubię roz­ma­wiać (naj­le­piej we dwój­kę, ści­szo­nym gło­sem, nie­na­da­ją­cym się do jakie­go­kol­wiek skan­do­wa­nia i wie­co­wa­nia), więc gdy zbli­żam się do insta­la­cji Anvdiv, to nie widzę w niej poli­tycz­nie donio­słych sen­sów wspól­no­to­wych, nie czy­tam jej jako reali­za­cji etycz­nie uni­wer­sal­ne­go gestu sprze­ci­wu wobec kary śmier­ci; wprost prze­ciw­nie – jest to dla mnie akt naj­bar­dziej pry­wat­ny, napeł­nio­ny bez­brzeż­ną czu­ło­ścią, mięk­ki jak set­ki metrów zuży­tej na model celi śmier­ci kolo­ro­wej włócz­ki. Oto kobie­ta, któ­ra – niczym Pene­lo­pa, niczym bez­i­mien­na boha­ter­ka Kami­zel­ki Bole­sła­wa Pru­sa – mozo­łem pra­cy odra­cza nie­unik­nio­ne, prze­nie­sio­ne przez wyrok kary głów­nej ze złud­nie bez­piecz­ne­go kie­dyś do okrut­nie bez­względ­ne­go teraz. I to mnie wzru­sza – wzru­sza tak moc­no, że nie pamię­tam ani sło­wa z tego, co było tam pod­pi­sa­ne.