08/02/21

Polowanie na nietoperze. Rozmowa Mariusza Sambora

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Mariusz Sam­bor: Wie­le jest zbęd­nych i byle jakich spraw, trze­ba gadać o istot­nym. Tyle jest jesz­cze nie­zba­da­nych ście­żek, nie­zna­nych dróg i ziół, o któ­rych wła­ści­wo­ściach nie mamy poję­cia. Rzad­kie chra­bąsz­cze. Plan­ta­to­rzy papry­ki nie wie­dzą, jak żyć, a ponu­ry kla­syk mówi, że war­to roz­ma­wiać. Rasta zaś mówi: Babi­lon.

Grze­gorz Wró­blew­ski: Tak, wie­le nie­zna­nych ziół. Wiru­sów i nie­obli­czal­nych bak­te­rii. Tak­że owa­dów (nie­zna­nych ssa­ków chy­ba już nie ma), bada­cze cią­gle naty­ka­ją się na jakieś nowe, odje­cha­ne „lata­ją­ce obiek­ty”… Czy na kosmos pod mikro­sko­pa­mi, na to, co cza­tu­je w naszych kościach, mię­sie, pod paznok­ciem. Nie mamy prze­cież poję­cia, czym/kim tak napraw­dę jeste­śmy… A takie wszę­dzie ostre gar­dło­wa­nie, husa­ria, prze­mó­wie­nia na temat udu­pie­nia tatrzań­skie­go misia, porady/rady i inne mega­lo­mań­skie, solo­we tra­sy… Homo flo­re­sien­sis z Liang Bua był zresz­tą do nas podob­ny. Tutaj nie było i nie ma nie­spo­dzia­nek. Huma­no­id jest śmiesz­ny, debil­ny i bied­ny, bied­ny, debil­ny i ostro debil­ny. Bied­ny w tej nie­praw­do­po­dob­nej pew­no­ści sie­bie. Dziw­nie go, nie­ste­ty, poskła­da­no. No i wyszło, jak wyszło. Pro­gram wyraź­nie nawa­lił. Ewi­dent­nie urą­ba­ni konstruktorzy/wynalazcy i wariat­ko­wo z tego nam wyszło. Więc tro­chę tu poroz­ma­wia­my, choć u mnie w ostat­nim cza­sie faza „świą­tyn­ne­go odosob­nie­nia”, sła­ba łącz­ność z zewnętrz­no­ścią, odmia­na bar-ma-do, mię­dzy­by­tu i moja ogól­na wizja „tu i teraz” może być zre­du­ko­wa­na. Nie­źle już się z Babi­lo­nią nawal­czy­łem. Jak w tym zna­nym haiku Brzó­ski, macha­łem ci dłu­go i już nie chce mi się machać. Pla­ne­ta zdy­cha, dwu­noż­ni-głup­ko­wa­ci, nie mam z nimi nic wspól­ne­go. Tyl­ko kon­kret. Ty mi tala­ra, a ja tobie dina­ra, ty mi dina­ra, ja tobie tala­ra etc.

Jedy­ne zdol­ne do aktyw­ne­go lotu ssa­ki, spo­czy­wa­jąc, zwy­kle zwi­sa­ją gło­wą w dół. Spo­ro ostat­nio namie­sza­ły. Czy to, co się dzie­je, to rze­czy­wi­ście szcze­gól­na for­ma kry­zy­su? Czy war­to sku­piać wszyst­ko w kon­kre­cie? Przy­wo­ły­wać zapo­mnia­ne byty i ich trwa­ją­ce w prze­strze­ni pozo­sta­ło­ści? Reki­ny i małe ryb­ki – wszy­scy i tak odcho­dzą.
Zapo­mnia­ne dekla­ra­cje sprzed lat, czyjś pobyt w Bere­zie za pro­wo­ka­cyj­ne uży­cie naro­do­wo świę­te­go zwro­tu „Mat­ka Polka”, uzna­ne­go w kon­tek­ście za obra­zo­bur­czy, choć to aku­rat wyda­je się aktu­al­ne. Może jed­nak nie mów­my o poli­ty­ce? Ja „nie wie­rzę poli­ty­kom”. Tak zrób­my. Mniej o Babi­lo­nie, a wię­cej o żół­tym wiśla­nym pia­chu. Poroz­ma­wiaj­my tak­że o sło­mia­nym dachu.
Anna Maty­siak uwa­ża, że „Wró­blew­ski jest antro­po­lo­giem, któ­ry bada sytu­ację homo sapiens na pla­ne­cie, w jego uwi­kła­niu we wszyst­kie cywi­li­za­cyj­ne prze­mia­ny i ciągi”[1]. Jesteś od lat poza pol­skim ukła­dem. Żyjesz tu i tam. Widzisz świat z innej per­spek­ty­wy. Zwłasz­cza świat arty­stycz­ny, ale prze­cież nie tyl­ko. W ska­li mikro (wie­żo­wiec, noc­ne wypra­wy pod­miej­skie) antro­po­lo­giem, co praw­da bar­dziej zanu­rzo­nym w lokal­no­ści, był Miron Bia­ło­szew­ski. Pew­nie stam­tąd bra­ły się jego szu­my, zle­py i cią­gi. W takim razie – pyta­nie na pogra­ni­czu socjo­lo­gii
i antro­po­lo­gii – czy rze­czy­wi­ście Świat osza­lał, nie wia­do­mo już jak żyć?

Każ­de stwo­rze­nie funk­cjo­nu­je i następ­nie odcho­dzi na jakiejś tam swo­jej wyspie (niech będzie pochwa­lo­ny pan Bal­lard). A każ­da z tych wysp żywi się z kolei lokal­nym (tajem­ni­cze recep­tu­ry, broń che­micz­na, maki­ja­że) ana­na­sem lub inny­mi sensacjami/ideami. Czy nale­ży komuś wci­skać pin­ky-pin­ky-zupę-chłod­nik? Albo cia­sto z okiem sala­man­dry? Suge­ro­wać, żeby zamiast Mic­kie­wi­cza czy­tał tyl­ko Sło­wac­kie­go? Słu­chał Bacha, a nie Lisz­ta? I wypa­da też pamię­tać, że Pol­lock był w dobrych kon­tak­tach z Jud­dem. Sto­ne­si przy­jaź­ni­li się z Beatle­sa­mi. Nikt nie każe nam doży­wot­nio stu­dio­wać fan­ta­zyj­nych kodów, któ­re tak namol­nie & wytrwa­le pre­fe­ru­je się na Plan­tach lub w lodach Antark­ty­dy (Ark­ty­ki). A poza tym – czy w cza­sach pte­ro­zau­ra było jasne, w któ­rą dziu­plą się ewa­ku­ować i gdzie wier­cić tunel, żeby nawiać w pasz­czę giga-mał­py-nie­to­pe­rza? A w roko­ko na salo­nach, jakich użyć (kolor) szmi­nek, żeby się zała­pać na kość kacz­ki pod sto­li­kiem pana-wład­cy, decy­den­ta od poezji zaan­ga­żo­wa­nej? Każ­da wyspa to samot­ność, wyspa z wyspą to samot­ność pomno­żo­na. Nie wia­do­mo więc, jak żyć. Instynkt!  Trze­ba żyć, żeby tro­chę przeżyć/pożyć. Jakiś pro­sty meta­bo­lizm. Bez wsa­dza­nia sąsia­do­wi kij­ka w dupę-ucho-recep­to­ry. Wymia­na doświad­czeń kuli­nar­nych i pozo­sta­łych pacy­fi­stycz­nych kwe­stii. Nie każ­de­mu to wycho­dzi. Woj­ny dwu­oso­bo­we, woj­ny z sobą samym…

Nato­miast wszel­kie deter­mi­nan­ty i ogra­ni­cze­nia powin­ny być mak­sy­mal­nie roz­po­zna­ne, żeby oddech nie był zbyt­nio płyt­ki. Tak zwa­na świa­do­mość.

Grzecz­na egzo­ty­ka w zamian za grzecz­ną egzo­ty­kę. I nigdy nie wci­skać niko­mu far­ma­zo­nów pod tytu­łem, że „ja wiem”. Bo z regu­ły „gów­no się wie” i skrom­ność zawsze mile widzia­na. Pani Jadziu, Panie Kaziu – ciszej pro­szę, gdyż migre­na, bóle duszy i upa­dek. Tym­cza­sem ponu­re mody, brzdą­ka­nie wszyst­kich tych fuc­ker­skich guru. Poetów, zba­wi­cie­li, człon­ków syn­dy­ka­tu od lecze­nia kwa­sem i zja­wa­mi, któ­re „lich­thaft sind”. Egzy­sten­cjal­ne jęki albo uzdro­wi­ciel­skie ambi­cje powin­no się zacho­wać w toa­le­cie. Bez wpusz­cza­nia innych w kanał-kosz­mar-kom­pli­ka­cje (KKK). Teraz dosko­na­le widać, gdzie ta męt­na cywi­li­za­cja zawę­dro­wa­ła. Wirus wszyst­ko prze­bu­do­wał. Nadał sygnał. Być może to koniec sta­re­go „porząd­ku”. Począ­tek nowej fazy, o któ­rej jesz­cze nie mamy poję­cia. A praw­do­po­dob­nie słoń­ce nam i tak nie zga­śnie. Zali­czy­my kil­ku kolej­nych, nie­szczę­snych Wojacz­ków i znie­nac­ka umrze sąsia­do­wi stry­jek stryj­ka.

Jaro­sław Klej­noc­ki dostrze­ga w twór­czo­ści poetyc­kiej Grze­go­rza Wró­blew­skie­go tech­ni­kę under­sta­te­ment – nie­do­po­wie­dze­nia i wie­lo­znacz­no­ści. Urszu­la Sokól­ska uzna­je ten rodzaj nie­do­po­wie­dze­nia i wie­lo­znacz­no­ści za ele­ment stra­te­gicz­ny poetyc­kiej gry języ­ko­wej w pol­skiej poezji prze­ło­mu wie­ków. Grze­gorz Wró­blew­ski jako poeta ist­nie­je mię­dzy Pol­ską i resz­tą świa­ta. Żyjesz od trzy­dzie­stu pię­ciu lat poza kra­iną zło­tych łanów zbo­ża, bli­sko współ­cze­snej świa­to­wej poezji, ale publi­ku­jesz w Pol­sce czę­sto, ostat­nio nawet dwu­krot­nie nie­mal co roku. Chcia­łem zapy­tać o współ­cze­sną poezję z głów­ne­go nur­tu, anglo­ję­zycz­ne­go. Po chiń­skim i hisz­pań­skim to naj­czę­ściej uży­wa­ny język, a chy­ba za mało wie­my o świe­żych tek­stach i auto­rach. Nie­daw­no mogli­śmy się cie­szyć pro­za­mi poetyc­ki­mi Eri­ca Pau­la z 2015 roku Miej­sce, któ­re może wybuch­nąć w tłu­ma­cze­niu Mar­ci­na Czer­ka­so­wa, ale czy to twór­czość współ­cze­sna? Paul to rocz­nik 1974. Dla­cze­go tak mało tu o tym „stam­tąd” wie­my?

 Bez prze­sa­dy. Pol­ska zawa­lo­na jest w ostat­nich latach poezją z UK/USA. W nie­mal każ­dym piśmie masz jakieś (lep­szej lub gor­szej kla­sy) tłu­ma­cze­nia. Kwe­stia jedy­nie pre­fe­ren­cji. Ponie­waż mówi­my o kra­inie Polish Scho­ol, czy­li Szko­le Kra­kow­skiej wymie­sza­nej z zaan­ga­żo­wa­ny­mi podry­ga­mi (wawel­ski­mi smo­ka­mi itd.), to cze­go tu wyma­gać? Prze­sta­łem się tym wzruszać/zajmować. Alter­na­tyw­ną este­ty­kę, wizję pro­gre­syw­nej sztu­ki, poezji, muzy zasu­ge­ro­wa­łem w mojej książ­ce ese­istycz­nej Miej­sca sty­ku. Była dość wyraź­nym dro­go­wska­zem. Kto miał zała­pać, to zała­pał. Dobrze, że tak popu­lar­ne sta­ły się ponow­nie wcze­sne utwo­ry Rezni­kof­fa czy wiersz „Czer­wo­na tacz­ka” Wil­lia­ma C. Wil­liam­sa. Po stu latach, co praw­da, ale poezja jest ponoć ponad­cza­so­wa.
I pew­nie za lat 20–200 powró­ci nad Wisłę z hukiem Louis Zuko­fsky. Obok nie­go James Wri­ght i mój wiel­ki „fawo­ryt” Robert Cre­eley (byli tłu­ma­cze­ni na pol­ski, ale pozo­sta­ło nam marze­nie o nowych pró­bach trans­la­tor­skich i solid­nej popu­la­ry­za­cji tych wła­śnie auto­rów). Zbun­to­wa­ny czło­wiek przy­szło­ści zacznie zno­wu czy­tać bit­ni­ków i pod­nie­ci go Jack Miche­li­ne. Z tego co mi się zda­je, cała ta ponu­ra orga­ni­za­cja, szaj­ka aka­de­mi­ków, (pod)stolikowców, tak zwa­nych krytyków/poetów, zna obec­nie dobrze angiel­ski. Niech więc szu­ka­ją, zaczną wresz­cie dzia­łać na wła­sną rękę, a nie tyl­ko, pod osło­ną czy za  przy­zwo­le­niem paru sta­rych tłu­ma­czy-decy­den­tów-pla­ni­stów… Tam­ci już zro­bi­li, co mogli i nie zro­bi­li, bo widocz­nie byli zbyt „kwa­dra­to­wi”, koniunk­tu­ral­ni. Otrzy­ma­li swo­je wstążki/podpaski – czy­li „pora się obu­dzić”, stać się nie­za­leż­nym. W Pol­sce dzia­ła obec­nie kil­ku dosko­na­łych, tłu­ma­czy z angiel­skie­go, na przy­kład Adam Zdro­dow­ski, Piotr Siwec­ki… Adam tłu­ma­czył m.in. tak dosko­na­łych poetów, jak Rod Megham, Mar­cus Sle­ase czy Mark Ford. Piotr Siwec­ki (autor super­k­sią­żek hybry­dycz­nych Hyper-Gen­der, Bios) zna się dobrze na ame­ry­kań­skiej i bry­tyj­skiej lite­ra­tu­rze pro­gre­syw­nej, docie­ra czę­sto do miejsc i ludzi fron­to­wych, pomi­ja­nych w ofi­cjal­nym roz­da­niu kart. Pio­tra Siwec­kie­go będę chy­ba już zawsze koja­rzył i moc­no cenił z powo­du prze­kła­dów ame­ry­kań­skich „poetów sie­cio­wych”. Wie­dza, wyczu­cie, pro­fe­sjo­na­lizm! Swe­go cza­su publi­ko­wa­łem w „Under­gro­und Voices” (Los Ange­les) i zwró­ci­łem u nich z miej­sca uwa­gę na kogoś takie­go jak Rob Plath. Zaczą­łem ubo­le­wać, dla­cze­go podob­nych zawod­ni­ków nie mamy w prze­kła­dach na pol­ski. A nie­dłu­go potem zaskok, ujrza­łem w sie­ci kil­ka wier­szy R. Pla­tha wła­śnie w tłu­ma­cze­niu Siwec­kie­go. Czy­li moż­na, ale trze­ba mieć poję­cie, co się tak napraw­dę za oce­ana­mi (aktu­al­nie) dzie­je. Lista zale­gło­ści była­by gigan­tycz­na. Nigdy tego nie nad­ro­bi­my. W każ­dym razie nastą­pi­ło­by praw­dzi­we trzę­sie­nie zie­mi, gdy­by nie­spo­dzia­nie, za ple­ca­mi decy­den­tów opu­bli­ko­wa­no w Polan­do­wie… Jedy­nie kil­ka przy­kła­do­wych nazwisk, żeby nam eli­ta z angli­sty­ki nie padła na wylew/zawały: d.a. levy, Mike Topp, Spar­row. Ame­ry­kań­ski L=A=N=G=U=A=G=E na szczę­ście jakoś tam w Pol­sce muśnię­ty (Rae Arman­tro­ut obec­na, ale już Ron Sil­li­man pra­wie nie­wi­docz­ny), gorzej nato­miast z bry­tyj­skim (Pryn­ne!). A gdzie flarf i Sha­ron Mesmer? I koniecz­nie przy­dał­by się dobrze opra­co­wa­ny wybór Eile­en Myles!!! Wspa­nia­li Austra­lij­czy­cy: John Tran­ter, Mark Young, John Kin­sel­la, rewe­la­cyj­na Pam Brown, David McComb (nie­ży­ją­cy już lider The Trif­fids, postać galak­tycz­na). Od lat nie zmie­ni­łem co do tych nazwisk zda­nia. Wiem, że nie­dłu­go będą na bank jakieś prze­kła­dy, kogoś z tej „listy marzeń”… Powie­dzia­łem zresz­tą bar­dzo skró­to­wo o tym. Wyma­ga­ne są milio­ny dokład­nych tomów na temat pol­skich wąsów i szlach­ty zaścian­ko­wej. Zro­bi­łem, co mogłem. Skon­tak­to­wa­łem róż­nych pol­skich auto­rów z tłu­ma­cza­mi i twór­ca­mi z USA/UK, nie­któ­rzy się ze sobą zaprzy­jaź­ni­li i doszło mię­dzy nimi do współ­pra­cy.

Kil­ka mie­się­cy temu uka­zał się w Olsz­ty­nie wybór Pio­tra Gwiaz­dy Wier­sze. W wie­ku osiem­na­stu lat (1991) wyje­chał do USA. Obec­nie jest pro­fe­so­rem na Uni­wer­sy­te­cie
w Pit­ts­bur­ghu. Spe­cja­li­zu­je się we współ­cze­snej poezji anglo­ame­ry­kań­skiej. Jest auto­rem np. dosko­na­łej książ­ki kry­tycz­no­li­te­rac­kiej U.S. Poetry in the Age of Empi­re, świet­nym tłu­ma­czem (m.in. wier­szy Wojacz­ka i Grze­go­rza Wró­blew­skie­go) i poetą. Na język pol­ski prze­ło­ży­li go w pięk­ny spo­sób wspo­mnia­ni wcze­śniej Adam Zdro­dow­ski i Piotr Siwec­ki.
W książ­ce zna­la­zły się tak­że tłu­ma­cze­nia Jac­ka Guto­ro­wa i Krzysz­to­fa D. Sza­traw­skie­go. Poezja Gwiaz­dy brzmi po pol­sku nie­zwy­kle sil­nie i odświe­ża­ją­co. Pole­cam wszyst­kim roz­glą­da­ją­cym się za nowym, pro­gre­sy­wym otwar­ciem…

I na zakoń­cze­nie tego wąt­ku. Siło­we wpro­wa­dza­nie na rynek pol­ski auto­rów z USA czy Kon­go pozba­wio­ne jest sen­su. Po co to robić i dla kogo? Dla skłó­co­nej grup­ki gra­fo kom­ba­tan­tów, kil­ku smut­nych „meda­li­stów”, klu­bu tego czy tam­te­go? Dla mło­dzie­ży czy zwa­śnio­nych zgre­dów pla­gia­to­rów? Jesz­cze nie skoń­czy­łem nowej cało­ści Cuki­nie, a już zaczę­to ją nie­udol­nie kopio­wać… Jest Ama­zon, niech sobie szaj­ka sama wyszu­ka wzo­rzec. A naj­pierw ponow­nie odczy­ta Tuwi­ma (Leśmia­na?). Prze­sta­ło mnie to już inte­re­so­wać. Prze­spa­li oka­zję i fuck z nimi. Myślę, że dużo rze­czy nie­dłu­go się może pozmie­nia. W UK dzia­ła­ją Jacek Żebrow­ski i Dawid Majer. W Nor­we­gii – Syl­we­ster Gołąb. Rynek się oży­wi, nastą­pią cie­ka­we prze­ta­so­wa­nia i jesz­cze więk­sza róż­no­rod­ność.

O two­jej twór­czo­ści wyda­wa­nej w Pol­sce, moż­na było poczy­tać nie­daw­no w pod­su­mo­wa­niu roku 2019 w poezji – „Bywa rewolucyjna”[2] Jaku­ba Skur­ty­sa, pra­cy obszer­nej (śred­nio 204 minu­ty czy­ta­nia). Nie mówiąc już o bada­niach Anny Kału­ży czy Klej­noc­kie­go, bo to dzia­ła­nia dość her­me­tycz­ne, ani o wcze­śniej­szych tek­stach Berezy[3] czy Maria­na Sta­li. Ostat­nio, poza ana­li­zą recep­cji two­jej poezji i pro­zy poetyc­kiej w Wiel­kiej Bry­ta­nii oraz USA, doko­na­ną przez Justy­nę Kasperek[4], nie­wie­le moż­na dowie­dzieć się o two­ich licz­nych publi­ka­cjach poza pol­ską zie­mią.

 Bada­nia Anny Kału­ży nie były do koń­ca her­me­tycz­ne. Były czę­sto dość hory­zon­tal­ne. Miej­sca­mi mi odpo­wia­da­ją­ce. W ostat­nich latach na temat moich ksią­żek wypo­wie­dzie­li się cie­ka­wie Rafał Waw­rzyń­czyk, Łukasz Żurek, Dawid Kuja­wa. Kil­ka lat temu z dużym zain­te­re­so­wa­niem prze­czy­ta­łem w „Waka­cie” (obec­nych fata­li­zmów wokół tego tytu­łu nie moż­na akcep­to­wać) tekst „Kosmi­tyzm” Jaku­ba Skur­ty­sa. Tam trze­ba szu­kać i tam jest chy­ba jakieś światło/promień. Obec­nie cze­kam na publi­ka­cję pra­cy zbio­ro­wej na temat pro­zy poetyc­kiej, The Edin­burgh Com­pa­nion to the Pro­se Poem (Edin­burgh Uni­ver­si­ty Press). Piotr Gwiaz­da przy­go­to­wał esej na mój temat. Z zapo­wie­dzi Mar­jo­rie Per­loff (Stan­ford Uni­ver­si­ty): „No lon­ger to be under­sto­od as just ano­ther gen­re, the pro­se poem emer­ges here as a form of wri­ting that unset­tles our very notions of what poetry is or sho­uld be. From Nova­lis and Bau­de­la­ire, to such mul­ti-natio­nal wri­ters as the Polish-Danish Grze­gorz Wró­blew­ski, from Rimbaud’s Illu­mi­na­tions to the Japa­ne­se san­bun­shi and the Sur­re­alist pro­se poems of post-Sadam Iraq, the­se essay­ists give us a heady new sen­se of what post­ge­ne­ric wri­ting, as Ste­ven Fred­man calls it, can look like. The­re is some­thing for eve­ry­bo­dy in this gro­und-bre­aking and tru­ly glo­bal antho­lo­gy.”

Wra­ca­jąc do począt­ku roz­mo­wy i sło­mia­nych dachów na wiśla­nym pia­chu, to, wia­dom­ka, cho­dzi­ło o Leona Paster­na­ka i jego „Okę”, prze­rób­kę tek­stu pio­sen­ki „Szu­mią Ole­an­dry” z wode­wi­lu „Lola z Ludwi­no­wa”, z moje­go ulu­bio­ne­go kra­kow­skie­go robot­ni­cze­go Ludwi­no­wa. Nie idzie jed­nak ani o Paster­na­ka, ani o panią Lolę. W takim razie o co? O coś wię­cej, czy o coś mniej? I two­ja ulu­bio­na odpo­wiedź typu „może tak, może nie” to za mało i nie wcho­dzi w grę. No to „powiedz mi, o co ci
w ogó­le cho­dzi? Powiedz mi, po co ci te kom­bi­na­cje?”.

Wiem, to nie są nowe miej­sca sty­ku i nie mar­nuj­my cza­su na pro­sto­wa­nie zagię­tych gwoź­dzi typu „o’haryzm” czy „histo­ria Wit­ka u Pani Potę­go­wej”. Nie będzie­my prze­cież wzbu­dzać zgor­sze­nia i zagro­żeń. W każ­dym razie nie w pan­de­mii.

Oczy­wi­ście. Nie ma sen­su roz­mo­wa z tubyl­ca­mi, szu­ka­nie z nimi jakie­goś gwiezd­ne­go kodu, nama­wia­nie ich na „nie­stwo­rzo­ne rze­czy”. Nie suge­ru­je­my im shin­to, jak tu mają babę jagę i swój wła­sny, lokal­ny sza­ma­nizm. Meda­le i przy­du­pa­sów. Na Mar­sie te panie/panowie od liry­ki były­by jasz­czur­ka­mi. Neu­ro­tycz­nym ogór­kiem. Więc nic na siłę. Gów­no mnie te ich lokal­ne zawo­dy obcho­dzą. Niko­go na nic nie powin­no się nama­wiać. Omi­jać z dala klu­by na Plan­tach. Sam stam­tąd jesteś, więc wiesz, co mam na myśli. Po co komuś pod­su­wać poezję
z Kon­go? Niech to robi jeden czy inny palant, kuta­si­na z Uni­wer­sy­te­tu w Wól­ce. A deba­tę niech roz­strzy­gnie (roz­płasz­czy wal­cem) andro­id. Życzę mu tego z całe­go ser­ca. Andro­id jest odpor­ny na wiru­sa i filo­lo­gów… Niech ufun­du­je nagro­dy i poza­kła­da pisma.

Pan­de­mia? – sie­dzę na Zam­ku z andro­ida­mi, czy­ta­my na okrą­gło Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. Popi­ja­my, krzy­czy­my: „Wypier­da­lać!”. Inte­re­su­je nas tyl­ko rzym­ska ele­gia. Albo Lon­gos. Adro­idy wie­dzą, co to ‘pastor fido’. Zamiast Nagro­dy Nike, poezja paster­ska i eklo­gia. Na chuj im zaan­ga­żo­wa­nie, jak są Dzieć­mi Nowej Ery. Naj­waż­niej­szym wyda­wa­ło­by się szyb­kie reago­wa­nie na istot­ne aktyw­no­ści lite­rac­kie (na sztu­kę w ogó­le). Mamy tu nato­miast pro­blem „przy­zwo­le­nia”. Jak pochwa­li, ktoś tam z tych zgrzy­bia­łych decy­den­tów, wte­dy inni, nie­co mniej zgrzy­bia­li, otrzy­mu­ją zie­lo­ne świa­tło. Strach, powin­no­ści, strach… To chy­ba naj­bar­dziej blo­ku­je nam kra­jo­braz. Szyb­kość reak­cji. Albo jej kom­plet­ny brak.

Sie­dzisz na Zam­ku, ale prze­cież wybie­rasz się na Wyspy Salo­mo­na, a tam, jak wia­do­mo, naj­waż­niej­sze upra­wy to pal­ma koko­so­wa, kaka­owiec, bata­ty, kolo­ka­zja jadal­na, pochrzyn, ryż, pal­ma ole­ista, oraz maniok. Cho­dzi mi o koko­sy. Sie­lan­ka, pia­sek pod pal­mą, a tu kokos, spusz­czo­ny być może nawet nie­chcą­cy, przez roz­ocho­co­ne człe­ko­kształt­ne, spa­da i tra­fia arty­stę w czo­ło. I wte­dy co? Ale może wolisz o manio­ku? Bo prze­cież świat podob­no osza­lał i nie wia­do­mo jak żyć.  To jak to jest teraz z naszym świa­tem?

 Ze świa­tem nic spe­cjal­ne­go się nie dzie­je. To są zwy­kłe fazy – od poto­pu do poto­pu. Wia­do­mo, że raz na jakiś czas nawie­dza go czkaw­ka. Nagro­ma­dze­nie liry­ki, kieł­ba­sy, inwo­ka­cji. Potem wszyst­ko wra­ca do nor­my. W nie­co zmie­nio­nym skła­dzie oso­bo­wym, czy­li gatun­ko­wym. Żarów­ka się obec­nie prze­grze­wa. Nad­cho­dzi dłu­go ocze­ki­wa­ny (przez Świad­ków i gło­du­ją­cych eme­ry­tów) czas rebe­lii. Ruchy ulicz­ne, solve vocem/mens sono­ra, a dźwięk strun jest głu­chy. Wima­ny nie są prze­zna­czo­ne do ewa­ku­acji lud­no­ści. Wyspy Salo­mo­na wszyst­kich nie pomiesz­czą. Czy­li, powta­rzam, nic spe­cjal­ne­go się nie dzie­je. Pora ustą­pić miej­sca andro­ido­wi… Moż­na nie­ustan­nie cyto­wać mądra­liń­skich: „Szal­bier­stwa poznań zmy­sło­wych pod pozo­rem inte­lek­tu­al­nych…”. Pod­stęp­nie wyłu­dzo­ne aksjo­ma­ty. Albo, mówiąc ina­czej, Pol­ska to sto­li­ca kosmicz­ne­go zacie­trze­wie­nia. Jak­by ssa­ki były tam z kwar­cu. Zdy­cha­ją i się temu dzi­wią… Nie­sa­mo­wi­te i dołu­ją­ce. Po co się poje­dyn­ko­wać, jak moż­na się zabliź­niać, pró­bo­wać prze­ży­wać ziem­skie sezo­ny w innym tem­pie prze­żu­wa­nia…

W efek­cie tego prze­grza­nia, o któ­rym mówisz, chy­ba każ­dy ma swo­je obse­sje.
W każ­dym razie ja mam i pew­nie wiesz, jaką. Na razie trzy­ma mnie ona jesz­cze przy codzien­nej wal­ce, żeby się móc god­nie i co też waż­ne, ład­nie, pod­nieść z kana­py,
z mate­ra­ca, z leżan­ki i sta­nąć choć­by na jakiś czas rów­no na dwie nogi. Żeby nie dać się osa­czyć, „Muszę robić to co robię / Robię to co chcę / I nawet się nie sta­raj / Zatrzy­mać mnie”. Czy cie­bie cza­sem świat osa­cza? A może w ogó­le nie?

Dobrze, że roz­ma­wiasz tutaj tak­że sam ze sobą. Na tym pole­ga wła­śnie roz­mo­wa. Na solip­sy­zmie. Tak się roz­ma­wia na Zie­mi. Takie wier­sze miło­sne two­rzył Apol­li­na­ire. Żaden świat niko­go nie otacza/osacza. Kant nie roz­wią­zu­je zagad­ki, zasta­na­wia­jąc się nad zmy­sła­mi i dany­mi naocz­ny­mi. Więk­szość pro­gra­mów jest opty­mal­nie dosto­so­wa­na dla potrzeb poszcze­gól­ne­go osob­ni­ka. Auzo­niusz miał prze­cież satys­fak­cję, two­rząc wier­sze o tablicz­ce do pisa­nia. Tak samo Bau­dri z Bour­gu­eil. Ssak poświę­ca więk­szość cza­su na ana­li­zę ksiąg rachun­ko­wych albo na marze­niu o takiej ana­li­zie. Nie nale­ży mu w tym prze­szka­dzać. Straż­nik wię­zien­ny speł­nia podob­ną rolę jak badacz „Snu Scy­pio­na”. Mia­łem szczę­ście, że dzię­ki sio­strze już od lat wcze­snosz­kol­nych mogłem zapo­znać się z dzie­ła­mi Cice­ro­na. Wszel­kie zmia­ny są cią­głe i płyn­ne. Co jest bar­dzo pocie­sza­ją­ce lub bar­dzo dołu­ją­ce. Oko­licz­ność! Wła­śnie zmie­nił się kolor nie­ba. Do ogród­ka wypusz­czo­no kolej­ne­go guru-poetę, inny się szyb­ko skiep­ścił albo tra­fił pod celę dla gryp­su­ją­cych… Nikt nie wie, jak dozo­wać ener­ge­tycz­ne­go wam­pi­ra. Na to tra­ci się całe życie, był taki tytuł fil­mo­wy: Nie zaznasz spo­ko­ju. Chy­ba dość uda­ny tytuł…

Nie powin­ni­śmy wysi­lać się na intym­ność, ale jak to jest na duń­skim zam­ku? Do Kron­bor­gu masz rela­tyw­nie nie­da­le­ko, kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów, a dzie­ci podob­no mogą tam wcho­dzić za dar­mo. Pytam, bo wie­lu, zwłasz­cza młod­szych, w naszym uko­cha­nym i umi­ło­wa­nym kra­ju ziem­nia­ka i bura­ka cukro­we­go, chcia­ło­by się wię­cej dowie­dzieć, co u cie­bie. Nie tyl­ko u auto­ra i arty­sty wizu­al­ne­go, ale usły­szeć o zwy­czaj­nym, za prze­pro­sze­niem, Grze­go­rzu Wró­blew­skim. A może raczej o nie­zwy­czaj­nym?

 To prze­cież zupeł­nie natu­ral­ne: nie ma cie­bie, nie ma mnie, nie ma nas. Kwit­ną nato­miast modele/kody. Opi­sy losu ojca i dziad­ka. Spodnie pomył­ko­wo wło­żo­ne na gło­wę. Echo zda­rzeń. Niko­mu nie jest potrzeb­na spe­cja­li­stycz­na „wie­dza” na temat pod­sto­li­ko­wych bata­lii dane­go osob­ni­ka. Jestem auto­rem kil­ku­dzie­się­ciu ksią­żek albo nie­zli­czo­nych akcji
w sztu­kach wizu­al­nych (ew. dzia­łań z muzy­ka­mi). To wszyst­ko. Tam (defi­ni­cje) zosta­łem dla zewnętrz­no­ści. Ener­gia zaczy­na ucie­kać w pod­zie­mia cyklo­pa, prze­ni­kać w chmu­rę (żeby było poetyc­ko). Ludzie, z któ­ry­mi nastę­po­wa­ła inten­syw­na wymia­na sygna­łów, prze­sta­ją ist­nieć. Poli­gon to kon­kret­ne nadajniki/odbiorniki. Zmien­na. Ostat­nio zmarł Paweł „Kel­ner” Roz­wa­dow­ski. Nasze wspól­ne, ziem­skie przy­go­dy trwa­ły 42 (!) lata. Podob­no to dłu­gi odci­nek. Co jesz­cze? Ostat­nio sie­dzia­łem nad cyklem mixed-media „A Big Esca­pe” (dzię­ki pięk­nej oso­bie, któ­ra zro­zu­mia­ła moje pro­mie­nio­wa­nie), w Kopen­ha­dze powsta­je z kolei powo­li nowa seria akry­li „Paral­lel Spa­ce”, zakoń­czy­łem książ­kę Cuki­nie – wier­sze dla Pufin­ka. I sie­dzę potur­bo­wa­ny życiem, z andro­ida­mi na Zam­ku. Dys­ku­tu­je­my szcze­gó­ły dzia­łal­no­ści św. Aman­du­sa. Andro­idy są świe­żo naoli­wio­ne, bez żad­ne­go pro­ble­mu prze­trwa­ją pan­de­mię… Obec­ną i wszyst­kie inne. Zda­rza­ło mi się poznać wyjąt­ko­wych ludzi. Część pozni­ka­ła lub nie wytrzy­ma­ła natę­że­nia zna­jo­mo­ści. Każ­dy dzień ma swo­ją księż­nicz­kę, swo­je­go bez­względ­ne­go boha­te­ra, czę­sto spusz­cza­ją­ce­go nas w sta­ny pod­ła­ma­nia, obse­syj­nych ście­żek… Huś­taw­ka, marze­nie o sekundach/minutach/godzinach wyde­chu.

Zapy­ta­łeś kie­dyś, o „to, co czu­jesz, to, co wiesz”. Pew­nie dla­te­go, bo ja zwy­kle mil­czę i tyl­ko słu­cham. Roz­mo­wy z tobą to, przy­znam, fascy­nu­ją­ce opo­wie­ści o świe­cie,
w któ­rym odkry­wa­my, że na co dzień „ota­cza­ją nas dzi­kie bestie” i „nie ma już dokąd iść”. I jesz­cze doj­rze­wa­ją­cy maniok z Wysp Salo­mo­na. Nie jestem bada­czem. Lubię słu­chać ludzi. Bar­dzo to inte­re­su­ją­ce, dla­te­go chęt­nie się wsłu­chu­ję, zwłasz­cza gdy „Zablo­ko­wa­ne wszyst­kie dro­gi. Nie ma już dokąd iść, a za ple­ca­mi masz tyl­ko mur”.

 Jako zwy­kły motyl, ćma baro­wo-bazo­wą, trwa­jąc przy mojej pięk­nej obse­sji, nie mogę się powstrzy­mać i przy­zna­ję, że marzy mi się nakrę­co­ny bez zadę­cia film o arty­ście Wró­blew­skim. Nie, nie fabu­ła, żaden nowy Dom Zły ani Czło­wiek z Wyso­kie­go Zam­ku albo inni Nie­win­ni Cza­ro­dzie­je, ale doku­ment. Doku­ment w czy­stej posta­ci, pjur, z tra­sy, z dro­gi, z klu­bu, z Ama­ger i Chri­stia­nii, gdzie „już noc zapa­dła nad mia­stem, i całe mia­sto śpi”, z Cen­tral Par­ku, z Dol­ne­go Moko­to­wa, z Fre­ie Stadt Dan­zig i z mia­sta Lon­don (Bare­ja i Tym pisa­li, że jest takie mia­sto w Anglii). Wiem, Japo­nia, zapo­mniał­bym o Japo­nii.  No i oczy­wi­ście po dro­dze Azo­ry. Nie por­tu­gal­skie Arqu­ipéla­go dos Aço­res, tyl­ko obsza­ry dziś już nie­mal zagi­nio­ne, kra­kow­skie Azo­ry z pro­zy Tar­za­na – Micha­lew­skie­go. Oczy­wi­ście cią­gle masz sta­łą prze­pust­kę na nasze azor­skie toro­wi­ska.

Rzecz­po­spo­li­ta Caryń­ska w Biesz­cza­dach, komu­na przy uli­cy Bra­zy­lij­skiej w War­sza­wie. Ostat­nie ośrod­ki Ruchu (jak nazy­wa­li się pol­scy hip­pi­si), fron­to­we… To nie byli żad­ni dzia­ła­cze KOR‑u, jak potem pró­bo­wa­no ich opi­sać. W sumie to nigdy ich nie opi­sa­no i bar­dzo mało na ten temat wia­do­mo. Azo­ry pamię­tam przez mgłę. Poeta Andrzej Szklarz, czy­li „India­nin”, i oczy­wi­ście „Tar­zan” (zro­bi­li mi intro­duk­cję miej­sca). Zna­łem ich dobrze. Podob­nie „Mamę Radec­ką” i „Deka­bry­stę”. I szyb­ko ich z pla­ne­ty wymio­tło. Nie wytrzy­ma­li tra­sy, nowych cza­sów i amfe­ta­mi­ny. Po wyjeź­dzie z Pol­ski docho­dzi­ły mnie stam­tąd tyl­ko smut­ne wie­ści. Jeden zawod­nik po dru­gim.

Pomysł doku­men­tu się już naro­dził, ale czy kie­dy­kol­wiek doj­dzie do jego reali­za­cji? Ponad­to więk­szość moich „aktyw­no­ści” nie ma nic wspól­ne­go z pol­ski­mi deko­ra­cja­mi. Wędrów­ka po Zie­mi? Nie­zro­zu­mia­ła este­ty­ka?  Pyta­nie, po co i dla kogo? Dla epi­go­nów? Żeby z roz­pa­czy, słu­cha­jąc moich „rewe­la­cji”, zmie­ni­li zain­te­re­so­wa­nia i pro­fe­sję?

Czy­li jak­by tro­chę ska, a tro­chę punk. I „cze­ka­my na sygnał. Z cen­tra­li?” Czy od Cor­tésa i Mon­te­zu­my? I tak wszy­scy „jeste­śmy na jed­nej fali”. Miał być wspo­mi­na­ny wcze­śniej żół­ty wiśla­ny piach, wio­ski i sło­mia­ny dach. Wra­ca­my do „Oki” Paster­na­ka, ale czuć już nie­zły pro­gres. Prze­cież to jest od razu dru­ga zwrot­ka, po „Szu­mi doko­ła las”. To pocią­gnij­my to dalej, how some people say – optymistycznie/pesymistycznie – ty wybie­rasz! Prze­cież „naj­cie­kaw­sze dopie­ro przed nami”…

Kon­kwi­stą zaj­mu­ję się od kil­ku­dzie­się­ciu lat. Moja Kopen­ha­ga jest w dużym stop­niu rodza­jem odpo­wie­dzi, dia­lo­giem z książ­ką Ber­na­la Diaz del Castil­lo Pamięt­nik żoł­nie­rza Kor­te­za czy­li praw­dzi­wa histo­ria pod­bo­ju Nowej Hisz­pa­nii. Echo tych zain­te­re­so­wań znaj­dziesz w moich ese­jach, czy w zbio­rze poetyc­kim „Noc w obo­zie Cor­te­za” (WBPi­CAK, 2007). Dosko­na­le pisze o tym Anna Kału­ża w opra­co­wa­niu Tor­fo­wi­ska (WW Ofi­cy­na Wydaw­ni­cza, Kato­wi­ce 2008). Nato­miast tekst pio­sen­ki Paster­na­ka zawsze mnie intry­go­wał. Sen­ty­men­ta­lizm ssa­ka, jego bardziej/mniej sen­sow­ne zry­wy. Jakaś gro­za sytu­acyj­na… To nie ma nic wspól­ne­go z moją miło­ścią do pana Klos­sa. W tym naj­pięk­niej­szym ze świa­tów nie ma miej­sca na czy­ny nie­zde­ter­mi­no­wa­ne. Oka to genial­ny tekst. Gdy­by zja­wi­li się nie­spo­dzia­nie u nas goście z pla­ne­ty VVVCFVCT455553 i chcie­li przy­pad­kiem dowie­dzieć cze­goś wię­cej o fara­onach lub tybe­tań­skich lamach, z miej­sca bym im tę opo­wieść-piosn­kę
o wzru­sze­niach w kra­inie zbóż & bura­ka cukro­we­go pole­cił. Quidqu­id fit, neces­sa­rio fit.

Tro­chę się wykrę­casz. Wiem, o czym mówię. Parę­na­ście godzin prze­cież prze­ga­da­li­śmy, cho­ciaż ja głów­nie słu­cha­łem. Dopie­ro cią­gnię­ty za język, mówi­łem. Dosko­na­le wie­my, że „miłość jest świę­ta”. Ale teraz to chy­ba szcze­gól­nie „dziw­ny, dziw­ny czas. Zatru­te rze­ki, zatru­te morza, zatru­ta Zie­mia, zatru­te zbo­ża”. Czy raczej – „nie pytaj
o nic i nic nie mów wię­cej, niech pło­nie ten ogień, coraz gorę­cej”!

W takim razie nie sta­wia­my żad­nych ogra­ni­czeń. Sam wybie­rasz, czy pogo pod sce­ną, czy pły­nie­my na dłuż­szy rejs na wyspy, bo ty to wiesz, i ja to wiem – „mia­sto wcią­ga”.

 Obec­ne pogo nie ma nic wspól­ne­go z pogo pier­wot­nym, począt­ko­wym. Agraf­ki kosz­tu­ją teraz for­tu­nę na Cam­den. O muta­cjach niech się wypo­wia­da­ją mutan­ci. Ponie­waż nigdzie nie byli i spe­cy­ficz­ne Księ­gi Este­ry tam czy­ta­li, mają więc zapew­ne nie­sa­mo­wi­te pole do popi­su. Zresz­tą dobrze im to idzie. Lak­tan­cjusz i Ambro­ży. W pió­rach zaan­ga­żo­wa­nia. Dobrze, że prze­bu­dzi­ły się rocz­ni­ki 00. Może tro­chę prze­wie­trzą całe to kół­ko różań­co­we. Nie ma tu sen­su robić powtór­ki. Opi­sa­łem to wszyst­ko w Miej­scach sty­ku. Filo­lo­dzy z agraf­ka­mi za bar­dzo nie wie­dzie­li, co z książ­ką zro­bić… Szko­da cza­su pla­ne­tar­ne­go. Niech się tema­tem zaj­mu­je jakiś natchnio­ny Kasjo­dor. Czy­li wyłącz­nie wal­ka do koń­ca, rodzaj pra­cy
u pod­staw, dusz­pa­ster­ki. Nie moż­na okre­ślić sta­łe­go miej­sca nada­wa­nia, nawet jeśli nie jest się twór­cą noma­dycz­nym. Micha­el Strun­ge był poetą pun­ko­wym, ale nie zała­pał się na new wave, z powo­du LSD wyle­ciał defi­ni­tyw­nie z okna. Pamię­taj, że Nowa Kolo­nia jest mak­sy­mal­nie kon­cep­tu­al­nym reje­strem. Napi­sa­łem ją na Chri­stian­shavn, prze­by­wa­jąc wte­dy
w cięż­kich do zde­fi­nio­wa­nia oko­licz­no­ściach natu­ry.

To może wróć­my do korze­ni. Powiedz, co ci przy­po­mi­na, co ci przy­po­mi­na, widok zna­jo­my ten? Albo ina­czej (czy rze­czy­wi­ście zupeł­nie ina­czej?) – czy jesz­cze „Nauczy­my się kochać – Prze­sta­nie­my się bać” i czy „Życie sta­nie się muzy­ką – I sta­nie się to, co ma się stać”?

 Całe moje życie było jed­nym wiel­kim roz­my­śla­niem nad pre­de­sty­na­cją, matrik­sem, nad głu­po­tą i ogra­ni­cze­nia­mi – wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi – smut­ne­go i jed­no­cze­śnie nie­wia­ry­god­nie pew­ne­go sie­bie huma­no­ida… Jasne, napo­tka­łem na mojej dro­dze ludzi nada­ją­cych w podob­ny do moje­go spo­sób. Zabliź­nia­łem się z nimi, ule­ga­łem zauro­cze­niom itd.

Nato­miast pol­skie deko­ra­cje to dla mnie tyl­ko (aż) wła­śnie kon­kret­ne osob­ni­ki, wymia­na sygna­łów. Innych „potrzeb”, sen­ty­men­tów nie posia­dam. Osta­tecz­nie o wie­le dłu­żej żyję poza Polan­do­wem. Musiał­bym w tym ukła­dzie mieć w gło­wie mala­rzy ze Ska­gen, czy poezję Hen­ri­ka S. Holc­ka. Jed­nak przy­sło­wio­we „wszę­dzie jest tak samo” zda­je mi się naj­bar­dziej sen­sow­ną obser­wa­cją. Prze­strzen­ną zmył­ką dla ludzi, któ­rzy mnie sła­bo zna­ją jest fakt, że komu­ni­ku­ję się i two­rzę w języ­ku pol­skim. Myślą więc, że bigos, narze­ka­nie na bisku­pa Absa­lo­na i kra­iny mul­ti-kul­ti, któ­re znisz­czą nam twier­dzę w Liche­niu…

„To, co czu­ję, to, co wiem”. Powie­dzia­łem, że moja obse­sja jest „tym, cze­go mi naj­bar­dziej bra­ko­wa­ło”. I zresz­tą cią­gle bra­ku­je. Ten brak ma swo­je efek­ty ubocz­ne, bo napę­dza i dzię­ki nie­mu wra­cam, do tego, co dobre. Zwłasz­cza gdy słu­cham, cho­ciaż­by Free Jazz Ornette’a Col­le­ma­na, albu­mu nagra­ne­go pre­kur­sor­sko w ste­reo,
z dwo­ma kwar­te­ta­mi jaz­zo­wy­mi w dwóch osob­nych kana­łach. Tak, to tam­ta pły­ta z obra­zem Jack­so­na Pol­loc­ka The Whi­te Light z 1954 roku na okład­ce. Sko­ro mowa
o Pol­loc­ku, to nie spo­sób zapy­tać, kie­dy zoba­czy­my two­ją kolej­ną wysta­wę w kra­ju dzie­ciń­stwa? Czy może szy­ku­jesz coś za gra­ni­cą? Prze­cież cią­gle powsta­ją two­je nowe obra­zy i cykle obra­zów.

 Wysta­wy mia­ły się odbyć, ale wirus spa­ra­li­żo­wał cały świat wysta­wien­ni­czy. Nie mamy więc aktu­al­nie po co nicze­go pla­no­wać i zapo­wia­dać. Mia­łem już tro­chę podob­ną sytu­ację
w prze­szło­ści. W USA szy­ko­wa­no mi cie­ka­wą akcję retro­spek­tyw­ną, tym­cza­sem moc­no się roz­cho­ro­wa­łem, zbyt dłu­go sie­dzia­łem w szpi­ta­lu, ter­mi­ny minę­ły i nic z tego nie wyszło. Inna spra­wa, że zmie­nia się cią­gle cha­rak­ter moich dzia­łań. Pra­cu­ję obec­nie dużo nad świa­tłem i mono­chro­ma­mi. Nie­kie­dy lepiej poka­zy­wać mi to onli­ne, wir­tu­al­nie. Jestem też  w trak­cie two­rze­nia dwóch cykli malar­ski­ch/mix-media: „Paral­lel Spa­ce” oraz „A BIG ESCAPE”. Mam ter­min wysta­wy w Pol­sce, w jed­nym z BWA, ale wolę go tutaj nie ujaw­niać, żeby nie zape­szyć (nie wia­do­mo jak się roz­wi­nie pan­de­mia). Cie­ka­we, pierw­szą wysta­wę malar­stwa mia­łem w Pol­sce w 2014, czy­li w 29 lat po wyjeź­dzie z kra­ju (w Muzeum Lite­ra­tu­ry w War­sza­wie). Było to dość dziw­ne uczu­cie… Potem nastą­pi­ły tam kolej­ne, indy­wi­du­al­ne i udział w zbio­ro­wych. Ponad­to moje pra­ce wizu­al­ne poja­wia­ją się nie­kie­dy na okład­kach ksią­żek, np. dwóch ostat­nich zbio­rów poetyc­kich Krzysz­to­fa Jawor­skie­go czy wsob­nych maszyn­kach Anny Maty­siak. Myślę, że tro­chę osób w Pol­sce posia­da już większą/mniejszą orien­ta­cję, co do mojej sztu­ki… W książ­ce ese­istycz­nej Miej­sca sty­ku (CONVIVO, 2018) dużo o tym wspo­mi­na­łem. Nie jest więc to obszar zaka­mu­flo­wa­ny
i kom­plet­nie nie­do­stęp­ny.

Jak gwiezd­ne obsza­ry i nie­ocze­ki­wa­ne prze­sto­je w chmu­rach? Wspo­mi­nam Stel­lar Regions, bo prze­cież Col­tra­ne jest Ci bli­ski. Mia­łeś moż­li­wość współ­pra­co­wać z Joh­nem Tchi­cai, któ­ry nagry­wał z Coltrane’em. Od trzy­dzie­stu pię­ciu lat żyjesz za jezio­rem wschod­nim, jak ci, któ­rzy zna­ją per­spek­ty­wę prze­strzen­nych mórz i oce­anów, nazy­wa­ją Bał­tyk. Tro­chę to z dala od „morze, nasze morze, będziem cie­bie wier­nie strzec”, więc potom­ko­wie Pia­stów, mimo lotów czar­te­ro­wych, mogą nie­wie­le o tym wie­dzieć. Kopen­ha­ga, bazo­we z two­ich miast, a było ich prze­cież wie­le – Lon­dyn, Nowy York, Kyoto i inne, koja­rzy się z kopen­ha­ską Syren­ką. A jaka jest two­ja Kopen­ha­ga? Poza zdję­cia­mi Woj­cie­cha Wil­czy­ka i two­imi, udzie­la­ny­mi oszczęd­nie głów­nie z Ama­ge­ru, mało o niej wie­my. Tivo­li, Chri­stia­nia, wiel­kie bro­wa­ry, to aku­rat wia­do­mo. Czy gra­łeś w bilard w pubie Fin­ger­bøl­let na Chri­tian­shavn? Ze swo­je­go ostat­nie­go razu pamię­tam nie­ste­ty głów­nie jakiś targ z ryba­mi, noc­ne Tivo­li, Chri­stia­nię i muzeum Ny Carls­berg Glyp­to­tek.

 Mówisz tutaj o kil­ku spra­wach. Tak, gdy zaczy­nam opo­wia­dać w Pol­sce o moich róż­nych akcjach i nie­kie­dy (siłą rze­czy) pada­ją nazwi­ska…, wte­dy robi się na zasa­dzie pro­gra­mu, gdzie zapy­ta­no kibiców/licealistów, kto wygrał powsta­nie war­szaw­skie i w któ­rym kon­kret­nie roku. Sam rozu­miesz jak bajecz­ne były odpo­wie­dzi. Więc mogę tutaj na zasa­dzie Hyde Par­ku tro­chę pona­wi­jać. Mia­łem przy­jem­ność kil­ka­krot­nie z – nie­ży­ją­cym już nie­ste­ty – Joh­nem Tchi­cai wystę­po­wać. To legen­dar­na, kano­nicz­na postać. Dla jed­nych z powo­du Coltrene’a (prze­ło­mo­wa pły­ta „Ascen­sion”), a dla innych Joh­na Len­no­na czy Yoko Ono, z któ­ry­mi też współ­pra­co­wał. To takie hasła wywo­ław­cze. Tchi­cai był jed­nym z bogów jaz­zu impro­wi­zo­wa­ne­go, eks­pe­ry­men­tal­ne­go. Cięż­ko wymie­niać ludzi, któ­rzy z nim gra­li-nagry­wa­li, przy­kła­do­wo: Don Cher­ry, Archie She­ep, Albert Ayler, Mari­lyn Mazur etc. etc. John lubił akcje hybry­dycz­ne, łącze­nie muzy z poezją, dzia­łał z nim np. Ami­ri Bara­ka. Był poważ­nym i cha­ry­zma­tycz­nym czło­wie­kiem, spo­ro się od nie­go nauczy­łem, lubi­li­śmy się.

Pytasz o Kopen­ha­gę… Nie prze­by­wam tu tury­stycz­nie (żyję w Danii, z róż­ny­mi dłuż­szy­mi lub krót­szy­mi prze­rwa­mi, od 1985 roku), rze­czy dla mnie oczy­wi­ste, Tobie wyda­wać by się mogły lekko/mocno zakrę­co­ne. Nawet, gdy­bym Ci opo­wie­dział o tajem­ni­cach Tivo­li albo syren­ki (nie­po­sia­da­ją­cej mie­cza i tar­czy). O pol­skich mitach doty­czą­cych Wol­ne­go Mia­sta Chri­stia­nia nie wspo­mi­na­jąc. Czy o kopen­ha­skim Bronk­sie – Ama­ger (gdzie od kil­ku­na­stu lat ‘urzę­du­ję’, wcze­śniej żyłem na Val­by i Chri­stian­shavn – echo znaj­dziesz w moich pierw­szych książ­kach). Kopen­ha­ga to ty, ty sam budu­jesz sobie to mia­sto. Dosta­jesz w nim w dupę albo jakoś tam idziesz do przo­du. Ono Cie­bie wyczu­wa. Z miej­sca prze­świe­tla. I taka moja „wyczer­pu­ją­ca” wypo­wiedź na temat Ama­ger… Umó­wi­li­śmy się, że tu kie­dyś wpad­niesz. Wte­dy lepiej zro­zu­miesz i nie oba­wiaj się, nie wysta­wię cię.

Niech tyl­ko epo­ka masecz­ki i odosob­nie­nia minie, to trzy­mam za sło­wo i wyru­szam. Odosob­nie­nie to jed­no, ale egzy­sten­cjal­nie: czy „runął już ostat­ni mur” ogra­ni­cza­ją­cy nas od sztu­ki? Dzi­siaj każ­dy chce i może two­rzyć, trud­no tyl­ko się prze­bić. Szla­chet­ni aka­de­mi­cy ana­li­zu­ją i ety­kie­tu­ją sztu­kę na lep­szą i gor­szą – sprawdź kost­ki bru­ko­we, czy sty­lo­wo pod­kre­ślą oto­cze­nie two­je­go domu! To na pohy­bel aka­de­mi­zmo­wi skan­da­li­zu­ją­ce pyta­nie – czy rze­czy­wi­ście w sztu­cenie dzie­li nas nic”? Może­my chy­ba pozwo­lić sobie na skan­dal, czy­li upu­blicz­nić obu­rza­ją­ce fak­ty. Damy radę z tym skan­da­lem? I czy to się da „powie­dzieć sło­wa­mi”?

Myślę, że o skan­da­lu nie może być mowy. Raczej o tym, że wszyst­ko jest dozwo­lo­ne. Bank­sy albo Brzę­czysz­czy­kie­wicz. Nic niko­go nie może obec­nie zadzi­wić. Nowe media zała­twi­ły całość. Jeśli jesteś spe­cja­li­stą od malo­wa­nia gło­wy konia, to żaden mądra­liń­ski z Wól­ki nie może prze­cież tobie tego zabro­nić. Zwłasz­cza, jeśli masz wier­nych fanów, któ­rzy za taką gło­wę solid­nie syp­ną tala­ra­mi. Więc ktoś tam katu­je por­tre­ty siw­ka, a inny pro­duk­cję frac­ta­li i narze­ka na swo­je­go wie­ko­we­go już mer­ca. Wszyst­ko da się powie­dzieć sło­wa­mi. Tak­że narzą­da­mi i kolo­rem wąsów. Nigdy nie mogłem odróż­nić pun­ka od han­dla­rza sta­rzy­zną. A że wycho­wa­łem się w duchu Jud­da czy Alechinsky’ego (kon­tra­sty!) i nie pod­nie­cał mnie „Jerzy Gon­dol znad Wisły”, jest moją pry­wat­ną spra­wą. Zna­my dosko­na­le hasło „ze mną się nie napi­jesz?”. Czy­sty absurd. Niech sobie malu­ją siw­ka i się ode mnie na zawsze odsto­sun­ku­ją…

Mam na koniec pro­blem, jak wybrnąć z Paster­na­ka. Powin­ni­śmy razem zaśpie­wać coś pozy­tyw­ne­go, bo „miesz­kań­cy mia­sta i przy­jeż­dża­ją­cy, tacy zmę­cze­ni i tacy cier­pią­cy, prze­kli­na­ją­cy swój codzien­ny los, sły­sza­łem tak­że taki głos”, będą tro­chę zagu­bie­ni i zno­wu będą wołać – „powiedz mi, o co ci w ogó­le cho­dzi, po co ci te kom­bi­na­cje”. Raczej nie będą pytać: „Nauczy­my się kochać? Prze­sta­nie­my się bać”? Choć ja przy tym mam cią­gle na myśli wło­skie szpil­ki i śred­nią krajową[5]. Może zostaw­my już „to, co czu­jesz, to, co wiesz” i to, co tak wszyst­kich i chy­ba nas samych, zatro­ska­ło. Zaśpie­waj­my na koniec rado­śnie do zna­nej melo­dii:

Żół­ty wiśla­ny piach,
wio­ski sło­mia­ny dach,
pły­nie, pły­nie Oka,
jak Wisła sze­ro­ka,
jak Wisła głę­bo­ka.

I zakończ­my mniej zna­ną zwrot­ką na dal­szą dro­gę na Wyspy:

Szu­mi, hej, szu­mi las,
gdzie­żeś rzu­ci­ła nas?
Dolo, dolo nasza,
hej, dolo tuła­cza,
gdzie­żeś rzu­ci­ła nas?

Czy może, Panie Grze­go­rzu, coś inne­go w fina­le?

Wło­skie szpil­ki są OK. Kwe­stia jedy­nie tech­ni­ki, umie­jęt­ne­go się w nich poru­sza­nia. Oki­na­wa i kata. Oba­wa przed kapu­sia­mi. Coś w tym jest. Tre­ning w samot­no­ści. Osta­tecz­nie Paster­nak garo­wał chy­ba dwu­krot­nie w Bere­zie Kar­tu­skiej… Nie­źle go tam zgla­no­wa­li, stąd pew­nie nostal­gia, czy­li pola bura­cza­ne, zamiast plan­ta­cji tru­ska­wek. Pięk­na pio­sen­ka „Oka”! Kie­dyś chcia­łem ją pore­cy­to­wać przy muzy­ce ambien­to­wej, ale wte­dy mój maker zapo­wie­dział, że on w tym ukła­dzie zaśpie­wa coś wię­zien­ne­go. Zro­bi­ło­by się tro­chę jak pod celą, więc nie chcie­li­śmy poeci­nom psuć nastro­ju. Kosmos to astro­wa­ta roślin­ka pocho­dzą­ca z Mek­sy­ku. To słyn­ne „Ahu, ahu i do pia­chu”, ide­al­nie odda­je cha­rak­ter poby­tu na Zie­mi. Nie mają zna­cze­nia Wól­ka czy Azo­ry. Nato­miast oku­lar­ni­cy powin­ni polu­zo­wać, nie ciąć się z powo­du poetyc­kiej wstąż­ki. To prze­cież Hyde Park. I tak nikt cie­bie nie słu­cha…

I ponie­waż inten­syw­nie czy­tam „prze­czy­ta­ne już wie­le razy” książ­ki, na poże­gna­nie pole­cam 10 tytu­łów:

1. Bier­ny wam­pir, Ghe­ra­sim Luca
2. Per­g­mo­nia, Jan Drzeż­dżon
3. Efekt Lucy­fe­ra, Phi­lip Zim­bar­do
4. Oko, Vla­di­mir Nabo­kov
5. Bal­la­da o miło­ści, Mishi­ma Yukio
6. Z dzien­ni­ka podró­ży, Andrzej Bob­kow­ski
7. Kosmicz­ne mario­net­ki, Phi­lip K. Dick
8. Dziec­ko w cza­sie, Ian McE­wan
9. Luna­tycz­na kra­ina, Mia Couto
10. Mora­wa­gin, Bla­ise Cen­drars

Dzię­ku­ję ci ser­decz­nie za roz­mo­wę, mając nadzie­ję na kolej­ne.


W roz­mo­wie wyko­rzy­sta­no frag­men­ty tek­stu pio­sen­ki „Oka”, autor­stwa Leona Paster­na­ka oraz cyta­ty z tek­stów pio­se­nek Bry­ga­dy Kry­zys i Tom­ka Lipiń­skie­go. Przy­pi­sy:
[1] Noc­ny sto­lik #31. Anna Maty­siak: Lubię, gdy język jest narzę­dziem bada­nia świa­ta, https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,nocny-stolik-31-anna-matysiak-lubie-gdy-jezyk-jest-narzedziem-badania-swiata,4305.html
[2] http://malyformat.com/2020/02/bywa-rewolucyjna-podsumowanie-roku-2019-poezji/
[3] Hen­ryk Bere­za, Poten­cjal­ność, Pogra­ni­cza 6/2007
[4] Akcent – cza­so­pi­smo poświę­co­ne lite­ra­tu­rze pięk­nej, sztu­kom pla­stycz­nym i naukom huma­ni­stycz­nym, http://akcentpismo.pl/akcent-w-przestrzeni/justyna-kasperek-recepcja-poezji-i-prozy-poetyckiej-grzegorza-wroblewskiego-w-wielkiej-brytanii-oraz-usa/
[5] Grze­gorz Wró­blew­ski – Tora, Tora, Tora, WBPi­CAK, Poznań 2020