22/01/16

Polska dla Polaków

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Zali­czy­łem okrą­gły mie­siąc w nad­wi­ślań­skiej kra­inie. Sen o War­sza­wie? Spra­wy rodzin­ne, dla­te­go nie mogłem się nie­ste­ty wcze­śniej stam­tąd ewa­ku­ować. Sie­dzia­łem przede wszyst­kim, oprócz akcji łódz­kiej (spo­tka­nie autor­skie, wysta­wa obra­zów i per­for­ma­tyw­ne czy­ta­nie sztu­ki Namiest­nik) w War­sza­wie, a kon­kret­nie w kil­ku loka­lach na Pra­dze, Moko­to­wie i Środ­mie­ściu. Pol­ską para­no­ją zaj­mu­ją się obec­nie wszy­scy moż­li­wi spe­cja­li­ści, dużo tutaj nie moż­na dodać, ale kil­ka dialogów/scenek rodza­jo­wych z pew­no­ścią moc­no zosta­je w gło­wie. Kwe­stia per­spek­ty­wy, geo­gra­fia? Moim zda­niem toczy się ewi­dent­na woj­na cywi­li­za­cyj­na. Mor­dor! Debi­lizm o potęż­nym roz­mia­rze…
Osiem­dzie­się­cio­la­tek, smut­ny były korek­tor zna­nej gaze­ty, obec­nie alko-upa­dek, nad winem w kawiar­ni przy Pla­cu Zam­ko­wym:
– Mówisz jak ktoś od ojców!
– Nie, to nie ja zbu­do­wa­łem Las Vegas.
– Aha, czy­li jed­nak komi­sja…
– Pocho­dzę ze świa­ta pacy­fi­stycz­ne­go, czy mam pode­słać dyplo­my szkół arty­stycz­nych?
– Gam­bi­no też tak nawi­jał… Malo­wał akwa­re­le, a po cichu dusił w wyrku pyto­na.
– Prze­pra­szam, ale zespół Lady Pank nigdy nie był moim fawo­ry­tem…
Pod­ło­ści i obse­sje wąsa­czy! Win­ni są oczy­wi­ście wege­ta­ria­nie i rowe­rzy­ści, Jezus umoc­nił się na pozy­cji kró­la graj­doł­ka, ma być gra­na wycin­ka pusz­czy i wiel­kie polo­wa­nie na pana bizo­na… Kur­wa, poezja ma być na powrót marze­niem o bogo­boj­nych dziad­kach roz­po­czy­na­ją­cych posi­łek modli­twą do aniel­skich zastę­pów (i jaka kon­struk­cja nam wyszła, poetry in motion, wow!)… Prze­ra­bia­łem tego typu kli­ma­ty w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, a tu nagle BUM!!! i zno­wu wie­śnia­cy (men­tal­ni, War­sza­wa taka sama jak Wól­ka) ponow­nie chwy­ci­li za widły (bo go temi widły dia­beł w dupe kole). Chi­chot Zie­mi. Żaden tam Pryn­ne, lecz kozioł o złych, prze­klę­tych źre­ni­cach, zja­da­cze bro­ku­łów i rowe­rzy­ści. Eile­en Myles spa­li­li­by z miej­sca na sto­sie. Amy King tra­fi­ła­by pod celę. Myśla­łem więc nie­ustan­nie o Mer­ry For­tu­ne. Mike Topp był moim anio­łem stró­żem… I podob­no komu­na zakoń­czy­ła się dopie­ro teraz, jak zaczę­ła się dyna­stia świ­rów marzą­cych o pol­skiej bom­bie ato­mo­wej. Tych rodzyn­ków była nie­zli­czo­na ilość.
– W koń­cu wyje­bie­my was z mediów!
– Was? A kogo kon­kret­nie? Prze­cież ja nie udzie­lam się w szkieł­ku…
– Was, tych wszyst­kich mal­wer­san­tów! Media muszą być naro­do­we.
– Jan III Sobie­ski?
– Media to MY, kato­li­cy. Śmierć lewa­kom, co sprze­da­li nie­miec­kim Żydom naszą tele­wi­zję, przy cichym współ­udzia­le sza­tań­skie­go cara Puti­na…
– Czy nie jest to przy­pad­kiem cho­ro­bli­we myśle­nie?
– Pej­sa­ci, nie dostrze­gasz tego?
– Minus czte­ry na każ­dym oku…
– Dobrze, że na poste­run­ku pozo­stał Wencel i inny wspa­nia­ły, zna­ny redak­tor od egzor­cy­zmów. Teraz nasza jaz­da i w koń­cu wol­na ojczyzna/blizna…
– Sie­dzia­łeś w kiciu?
– A za Cie­bie szyb­ko się zabie­rze­my. Pol­ska dla Pola­ków! Jesteś Żydem, Cyga­nem, publi­ko­wa­łeś w Pary­skiej Kul­tu­rze (Gie­droyc to oczy­wi­ście kosmo­po­li­tycz­na szu­mo­wi­na), zdraj­cą, gesta­po…
– Dłu­ga coś lista!
– Were­wol­fem, destruk­tyw­nym wysłan­ni­kiem EU!
No i na poże­gna­nie prze­czy­ta­łem całą masę ran­kin­gów, tzw. pod­su­mo­wań pol­skiej poezji 2015. Jed­na opi­nia bar­dziej nie­ja­sna od dru­giej, w wywia­dzie dla „Arte­rii” pró­bo­wa­łem się wypo­wie­dzieć: „Kwe­stia, czy kon­kret­ni auto­rzy zosta­ną w porę roz­po­zna­ni, czy zapew­ni im się jakie­kol­wiek «ser­wi­so­wa­nie». Zasta­na­wia mnie tak­że, czy w obec­nej sytuacji/talibanizacji, nie poja­wi się w koń­cu jakaś sza­lo­na sio­strzycz­ka zakon­na i nie pocią­gnie poezji reli­gij­nej (quasi-reli­gij­nej) w spo­sób odmien­ny od ks. Twar­dow­skie­go, Pasier­ba, Oszaj­cy… Z Pol­ski wyje­cha­ły w ostat­nich latach milio­ny ludzi. Może więc za jakiś czas docze­ka­my się cze­goś inne­go niż Greenpoint/Jackowo (Boże coś Pol­skę…), może ta nowa dia­spo­ra wzmoc­ni w przy­szło­ści rynek naszej poezji i zacznie odgry­wać więk­szą rolę na mapie kul­tu­ry?”
Legia Cudzo­ziem­ska (niech będzie pochwa­lo­ny Mar­cin K., któ­re­go pochło­nę­ła Saha­ra)? I oczy­wi­ście mam już sygna­ły, że będzie się teraz szu­kać pomy­słów, jakie­goś inne­go spoj­rze­nia na poezję wśród kole­ża­nek i kole­gów z Ken­tish Town. Z tym że jak na razie nic tam jesz­cze prze­ło­mo­we­go nie mamy. Kieł­ba­sa jałow­co­wa! Podob­nie jak na wyspie Zelan­dii. Są oczy­wi­ście gra­ne jakieś ruchy i pró­by, kil­ka może mete­orów, ale w więk­szo­ści (nie­ste­ty) to nadal prze­cięt­na pro­duk­cja. I taki tyl­ko deli­kat­ny opty­mizm, że pozna­łem na tej mojej pol­skiej tra­sie rów­nież kil­ka OK osób z tzw. młod­sze­go poko­le­nia. Rape­rów, luza­ków, takich jesz­cze mało „zde­mo­ra­li­zo­wa­nych”, patrzą­cych za to kry­tycz­nie na obec­ne poli­tycz­ne bagno… Na nic i na niko­go kon­kret­ne­go nie sta­wiam. Mr. Dred i Połom­ski umoc­ni­li swo­je pozy­cje, pomni­ki już wysta­wio­ne. To ci sami ludzie… Nie­bo­cen­tryzm kon­tra ścież­ki kwan­to­we. Zawio­dłem się na kil­ku star­szych zało­gach. Nato­miast chy­ba zero fru­stra­cji. Cią­gle The Clash. Jestem ze świa­ta, gdzie ana­li­zo­wa­ło się takich ludzi jak Pier­re Ale­chin­sky (nie obcho­dzi­ły mnie nigdy rzeź­by Arno Bre­ke­ra), bro­nię wytrwa­le pana bizo­na (acha, numer per­so­nal­ny poda­ję jedy­nie w apte­ce). Więc na koniec kawa­łek z jed­nej z moich ksią­żek, Kan­dy­da­ta:

RODZAJ DYLEMATU (i

docho­dzi tam do nie­spra­wie­dli­we­go podzia­łu żyw­no­ści, co powo­du­je ogól­ną nadak­tyw­ność cie­ni
i
w efek­cie zaczy­na powsta­wać lite­ra­tu­ra of(f)ensywna)

W nocie jed­ne­go z wydaw­ców wyczy­ta­łem, że moje wier­sze…
że to poezja o pro­zie życia –
o owa­dach,
man­da­ryn­kach,
pta­kach,
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka,
żebra­ku,
odwie­dzi­nach u mat­ki,
czyn­no­ściach codzien­nych.

Tak się zło­ży­ło, że jestem rów­nież auto­rem nastę­pu­ją­ce­go utwo­ru lirycz­ne­go:

Zacznij­my wszyst­ko od nowa:
Strze­la­ją do mnie z łuku,
a ja tyl­ko… ser­decz­ny
uśmie­szek! Wyj­mu­ję strza­łę
z dupy i grzecz­nie cze­kam
na dru­gą. Czy wła­śnie
o to Ci cho­dzi???

Poja­wia się więc pyta­nie, do któ­rej gru­py nale­ża­ło­by go zakla­sy­fi­ko­wać?
do tych o
owa­dach
man­da­ryn­kach
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka
żebra­ku
odwie­dzi­nach u mat­ki
czyn­no­ściach codzien­nych?

Poku­sa sym­bio­zy! Był­by to wte­dy wiersz o owa­dzie obże­ra­ją­cym się man­da­ryn­ka­mi,
do któ­re­go strze­la­ją z łuku wychu­dze­ni męż­czyż­ni cier­pią­cy na raka,
nato­miast mądry kruk obmy­śla już zemstę,

A wszyst­ko
widzia­ne oczy­ma żebra­ka, prze­gra­ne­go nar­cy­za, któ­ry
po kolej­nych odwie­dzi­nach u mat­ki tra­fił na oddział psy­cho­neu­ro­ni­ko­mu­nie­po­le­ca­my,
lecz przez pomył­kę wsa­dzo­no go do bara­ku, gdzie leża­ku­ją pacjen­ci o zupeł­nie innej niż on dia­gno­zie
& orien­ta­cji…
Wiersz ten może być tak­że o strza­le wyj­mo­wa­nej z dupy,
wie­czo­rem, po zacho­dzie słoń­ca.

W takim przy­pad­ku nale­ża­ło­by roz­sze­rzyć not­kę:
poezja o pro­zie życia –
o owa­dach,
man­da­ryn­kach,
pta­kach,
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka,
żebra­ku,
odwie­dzi­nach u mat­ki,
czyn­no­ściach codzien­nych,
strza­le wyj­mo­wa­nej z dupy

(wie­czo­rem, po zacho­dzie słoń­ca).