18/04/16

Polski: pierwsza, Wiśniewskiego

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I.

Tytu­łem wstę­pu: nie chciał­bym, by było o poli­ty­ce, ale tro­chę będzie… O tyle, o ile sło­wo poli­ty­ka pocho­dzi od grec­kie­go πόλις, pier­wot­nie ozna­cza­ją­ce­go miej­sce obwa­ło­wa­ne, potem zaś to, co się wewnątrz wałów dzia­ło, czy­li pospól­ne spra­wo­wa­nie rzą­dów przez wszyst­kich i dla wszyst­kich.

O tym, że pol­ska poli­ty­ka nam się nie­wy­obra­żal­nie spro­sty­tu­owa­ła, o tym nawet mówić i słu­chać się nie chce – jeśli w ustach samych poli­ty­ków przy­miot­nik „poli­tycz­ny” sta­je się inwek­ty­wą, syno­ni­mem cze­goś cynicz­ne­go i nie­me­ry­to­rycz­ne­go, to coś tu bar­dzo rot­ten. I pew­nie w odru­chu obron­nym tak mi się jakoś poro­bi­ło, że do szu­ka­nia w poezji tro­pów tego, co meta­fi­zycz­ne (do cze­go z daw­na już mia­łem skłon­ność), dołą­czy­ło mi się ostat­nio węsze­nie za tym, co poli­tycz­ne. Poli­tycz­ne wła­śnie w takim sen­sie, jaki powy­żej nakre­śli­łem: czy­li reani­mu­ją­ce pew­ną wspól­no­tę. Naszą, tę pol­ską.

Pro­szę się nie oba­wiać, nie zgrze­szy­łem odchy­le­niem pra­wi­co­wo-nacjo­na­li­stycz­nym. Nie inte­re­su­je mnie wspól­no­ta pol­sko­ści w wyda­niu Jaro­sła­wa Mar­ka Rym­kie­wi­cza i jego, pożal się Pol­sko, ako­li­tów – cała ta wznio­sła tru­piar­nia, nekro­fil­ne fun­do­wa­nie toż­sa­mo­ści na poczu­ciu gor­szo­ści wobec tych, któ­rzy wykrwa­wi­li się w powsta­niach (a myśmy się nie wykrwa­wi­li, więc myśmy gor­si, ran Pol­ski cało­wać nie­god­ni…), cho­ro­bli­we pra­gnie­nie ofia­ry. Nie, to nie – bo to żad­na wspól­no­ta, to gro­dze­nie pola bitwy, wyzna­cza­nie miej­sca dla tych, co z nami i tych, co prze­ciw­ko. A ja szu­kam rudy­men­tów, skry­tych pod okrwa­wio­nym, oplu­tym i zarzy­ga­nym pobo­jo­wi­skiem śla­dów tam­tych wałów obron­nych, wewnątrz któ­rych byli­śmy razem. Jak mawia­li Sar­ma­ci zry­wa­ją­cy obra­dy sej­mów i sej­mi­ków – „mani­fe­stu­ję się de annu­la­tio” taka Pol­ska. Pol­ska jest gdzie indziej.

„Pol­ska jest gdzie indziej” – tako w fer­wo­rze jed­ne­go z fejs­bu­ko­wych poli­tycz­nych roz­ho­wo­rów rze­cze na moim pro­fi­lu Radek Wiśniew­ski. Dla­te­go zacznę od nie­go. Od jego nie­by­wa­łe­go Psal­mu do św. Sabi­ny.

II.

Naj­pierw o for­mie.

Fak­tycz­nie, przy­po­mi­na to psalm – kil­ku­wer­so­we zwrot­ki (czę­ści? stro­fy? odsło­ny?) poema­tu, opa­trzo­ne na lewym mar­gi­ne­sie nume­ra­cją, bez tru­du wyobra­żam sobie zapi­sa­ne tek­stem cią­głym na zwo­ju; wte­dy fak­tycz­nie wyglą­da­ły­by jak wer­se­ty psal­micz­ne. For­ma naj­wła­ściw­sza z wła­ści­wych: to musi być psalm, bo wszak Wiśniew­ski to nie tyl­ko autor, to rów­nież postu­la­tor w pro­ce­sie kano­ni­za­cyj­nym swo­jej pra­bab­ci, Sabi­ny Szopf z domu Koziuk, uro­dzo­nej w roku 1900 w Koło­myi jako pod­da­na cara Miko­ła­ja, „któ­ry z defi­ni­cji był świę­ty”. A jeśli jed­nym z argu­men­tów w postę­po­wa­niu ku insty­tu­cjo­nal­nej świę­to­ści mają być zaświad­czo­ne prze­ja­wy kul­tu – no to mamy. Nada się.

Ale to też coś wię­cej, coś jak­by lita­nia. Oso­bli­wa to for­ma, jak­by się dobrze zamy­ślić – lita­nia… Owszem, pokrew­na psal­micz­nej hiper­wen­ty­la­cji modli­tew­nych unie­sień – ale też mają­ca w sobie coś z ducha teo­lo­gii nega­tyw­nej, to nie­koń­czą­ce się ennu­me­ra­tio wezwań brzmi jak zawsze nie­udol­ne, zawsze nie­wy­star­cza­ją­ce (dla­te­go – jak każ­de wyli­cze­nie – nie zna­ją­ce uko­je­nia, jakie nie­sie nie­dy­sku­to­wal­ny jakiś koniec) pró­bo­wa­nie się z defi­nio­wa­niem bóstwa, tego jako­ścio­wo rady­kal­nie róż­ne­go od wszel­kiej rze­czy stwo­rzo­nej, strasz­ne­go numi­no­sum Rudol­fa Otto. I ma też w sobie coś z prak­tyk eks­ta­tycz­nych, coś z zatra­ce­nia w roz­pę­dzie kolej­nych inwo­ko­wań świę­to­ści.

Man­trycz­ne apo­stro­fy, jakie kie­ru­je ku Sabi­nie autor, takie wła­śnie lita­nij­ne zawe­zwa­nia przy­po­mi­na­ją.

Ale dając się pro­wa­dzić przez poemat Rad­ka, mam jesz­cze jed­no sko­ja­rze­nie: z roz­pę­dzo­ny­mi zawo­dze­nia­mi Sko­wy­tu Alla­na Gins­ber­ga, z jego powra­ca­ją­cy­mi na coraz wię­cej obej­mu­ją­cych krę­gach nawo­ły­wa­nia­mi Car­la Salo­mo­na… Sko­ja­rze­nie na pozór odle­głe, ale – choć­by a con­tra­rio – nie do koń­ca, jak sądzę, nie­do­rzecz­ne. Tu i tam cho­dzi bowiem – no wła­śnie – o wspól­no­tę. Gins­berg por­tre­tu­je podwój­ny roz­pad – cywi­li­za­cyj­nej i kul­tu­ro­wej uto­pii kon­ser­wa­tyw­nej Ame­ry­ki dobro­by­tu, ale też owych „naj­lep­szych umy­słów mego poko­le­nia znisz­czo­nych przez obłęd, wygłod­nia­łych roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych obna­żo­nych”. Por­tre­tu­je w roz­pacz­li­wej, gniew­nej, zawie­dzio­nej (i zawo­dzą­cej, powta­rzam) pró­bie odzy­ska­nia, odbi­cia – nie bez powo­du wszak Sko­wyt znaj­du­je swój finał w wie­le­kroć powtó­rzo­nej dekla­ra­cji współ­by­cia z Salo­mo­nem we wszyst­kich tych prze­strze­niach ame­ry­kań­skie­go obłę­du. W poema­cie Wiśniew­skie­go nie ma bez­po­śred­nich zna­ków wspól­no­ty uni­ce­stwio­nej – ale są pró­by jej stwo­rze­nia, więc może gdzieś tam przed tek­stem doświad­cze­nie nie­toż­sa­mo­ści (osob­ni­czej i zbio­ro­wej, w zbio­ro­wo­ści osob­ni­czej i osob­nej) się jed­nak kry­je?…

III.

Czy się kry­je, czy nie – inne pyta­nie wyda­je mi się tu waż­niej­sze: o jaką wspól­no­tę cho­dzi?

Gdy­by była to „tyl­ko” wspól­no­ta wyra­sta­ją­ca z pra­gnie­nia odzy­ska­nia zmar­łej, gdy­by psalm był tre­nem – było­by to tanie. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że tego tu nie ma: jest, bar­dzo jest, Wiśniew­ski nie boi się impe­ra­ty­wów poetyc­kich wyra­sta­ją­cych z czu­ło­ści i sen­ty­men­tu – tak jak w ogó­le nie boi się tego, że jego poemat może być odczy­ta­ny jako dzie­ło cokol­wiek ana­chro­nicz­ne (w tej odwa­dze rów­nież – choć nie wyłącz­nie – ich, Rad­ka i dzie­ła, siła). Nie wyczer­pu­je to jed­nak wszyst­kich pokła­dów zna­czeń Psal­mu do św. Sabi­ny.

Co ponad­to? Zapew­ne – wspól­no­ta war­to­ści. Ale jakich war­to­ści trans­mi­te­rem (prze­pra­szam za to  wyra­że­nie, Sabi­no) może być pra­bab­cia? Rodzi­ce, dziad­ko­wie – to tak, ale rodzi­ce dziad­ków, rodzi­ców dziad­ko­wie?

Poku­szę się tu o dyle­tanc­ki eks­kurs etno­lo­gicz­ny (załóż­my, że taki wła­śnie).

Przy­ję­ło się uwa­żać, że sche­da war­to­ści obej­mo­wa­na jest po rodzi­cach – ale moż­na zało­żyć, że to fana­be­ria sto­sun­ko­wo mło­da, datu­ją­ca się na czas, kie­dy typo­wa dla spo­łecz­no­ści wiej­skiej struk­tu­ra rodzi­ny naj­mniej trzy­po­ko­le­nio­wej i zło­żo­na hie­rar­chia szla­chec­kie­go rodu bar­dzo powo­li zaczę­ła być wypie­ra­na przez typo­wą dla kla­sy miesz­czań­skiej rodzi­nę nukle­ar­ną (czy­li mówi­my o jakichś – w Pol­sce – nie wię­cej niż stu kil­ku­dzie­się­ciu latach). Wcze­śniej prze­ka­zi­cie­la­mi war­to­ści, nauczy­cie­la­mi spo­łecz­nych, płcio­wych i kul­tu­ro­wych ról byli przede wszyst­kim dziad­ko­wie.

Po wsiach mat­ka-chłop­ka tuż po poło­gu wra­cać musia­ła w kie­rat pańsz­czyź­nia­ne­go pół­nie­wol­nic­twa, chłop-ojciec pako­wał do jarz­ma łeb jesz­cze wcze­śniej, zapew­ne zanim zdą­żył z nie­go wytrzą­snąć kaca po opi­ja­niu naro­dzin potom­ka… Do opie­ki nad nie­do­rost­ka­mi pozo­sta­wa­li zbyt sta­rzy do pra­cy na roli bab­cie i dziad­ko­wie, dzie­lą­cy swój czas mię­dzy sta­ra­nie o obej­ście i prak­tycz­ne wdra­ża­nie wnu­ków w pacierz, goto­wa­nie, rytu­ał rol­ni­czy i hodow­la­ny, quasi-rodzi­ciel­ską opie­kę nad ewen­tu­al­nym młod­szym rodzeń­stwem.

Zapew­ne nie­wie­le róż­ni­ło się to od tego, co dzia­ło się w dwo­rach… Pamię­tam sprzed wie­lu lat taki obraz widzia­ny na poświę­co­nej Sar­ma­cji wysta­wie w nowo­są­dec­kiej sta­rej syna­go­dze (auto­ra i tytu­łu nie­ste­ty nie pomnę, ale malu­nek zna­ko­mi­ty): na pierw­szym pla­nie ciem­na izba we dwo­rze, zamknię­ta jasną pla­mą otwar­tych drzwi; w pomiesz­cze­niu za drzwia­mi bie­sia­da, pod­czas któ­rej zapew­ne – jak w zna­ko­mi­tym Pijań­stwie Xię­dza Bisku­pa War­miń­skie­go – „Odbie­ra­my Inf­lan­ty i pań­stwa mul­tań­skie, / Licze­my owe sumy neapo­li­tań­skie, / Refor­mu­je­my pań­stwo, nowe woj­ny zwo­dzim, / Tych bijem wstęp­nym bojem, z tam­ty­mi się godzim”. We wspo­mnia­nej izbie wypeł­nia­ją­cej głów­ną część obra­zu naj­wię­cej miej­sca zaj­mu­je figu­ra leci­we­go Sar­ma­ty – w tym pięk­nym, wyide­ali­zo­wa­nym typie, któ­ry u Sien­kie­wi­cza zwy­kło się zwać „rzym­skim”, a któ­ry to Sar­ma­ta na ubo­czu poka­zu­je i obja­śnia onie­śmie­lo­ne­mu, zachwy­co­ne­mu wnu­ko­wi ste­ra­ną w bojach spod kre­so­wych sta­nic sza­blę… Myślę, że to kwin­te­sen­cja tego, co mam na myśli.

I w jed­nym, i w dru­gim przy­pad­ku – czy­li i na zagro­dzie, i w dwor­ku – rodzi­ce otrzy­my­wa­li pod swo­ją opie­kę dziec­ko jako twór już w dużej czę­ści ukształ­to­wa­ny, pozo­sta­wa­ło tyl­ko w sen­sie prak­tycz­nym prze­cią­gnąć je na stro­nę nie­uchron­nej doro­sło­ści.

No ale dobrze: nawet zakła­da­jąc, że mam rację i że prze­kaz war­to­ści doko­ny­wał się ongiś nie tyle (jak chce tego reto­rycz­na tra­dy­cja) z ojca na syna i z mat­ki na cór­kę, ale nie­ja­ko sinu­so­idal­nie, od poko­le­nia star­ców do poko­le­nia dzie­ci z oso­bli­wym pomi­nię­ciem poko­le­nia doro­słych – to gdzie tu miej­sce na pra­dziad­ków?

Myślę, że moż­na mówić o swe­go rodza­ju aksjo­lo­gicz­nym meta­wy­mia­rze. Nauka udzie­la­na przez bab­cie jest oczy­wi­ście otwar­ciem dostę­pu do kor­pu­su wie­dzy w pew­nym sen­sie zdog­ma­ty­zo­wa­nej, uświę­co­nej, zry­tu­ali­zo­wa­nej – osta­tecz­nie cho­dzi jed­nak o pew­ną Leben­sphi­po­so­phie cechu­ją­cą się względ­nie wyso­kim stop­niem prak­tycz­nej przy­dat­no­ści. Te same war­to­ści ucie­le­śnio­ne przez przed­sta­wi­cie­li poko­le­nia jesz­cze star­sze­go zda­ją mi się oczysz­czo­ne z pra­xis, z przy­god­no­ści, pod­nie­sio­ne do ran­gi bytów czy­stych, praw uni­wer­sal­nych… Niech zresz­tą będzie, sko­ro tuż powy­żej prze­nio­słem się pew­ną meta­fo­rą na nie­obe­szłą zie­mię nie­miec­kiej reflek­sji filo­zo­ficz­nej, to (takoż prze­no­śnie) dopo­wiem: dziad­ko­wie są auto­ra­mi trze­ciej, pra­dziad­ko­wie – dru­giej z Kry­tyk pew­ne­go genial­ne­go kró­le­wiec­kie­go nudzia­rza.

Wyglą­da to tro­chę tak, jak­by na dziad­kach wciąż jesz­cze spo­czy­wał oblig pew­ne­go peda­go­gicz­ne­go nie­po­ko­ju, osta­tecz­nie muszą oni dosto­so­wać meto­dy apli­ka­cji swej wie­dzy do spe­cy­fi­ki każ­de­go kon­kret­ne­go ucznia; pra­bab­cie są z tego zobo­wią­za­nia zwol­nio­ne, dystans wobec wymo­gów jakiej­kol­wiek prak­ty­ki pozwa­la im docie­rać do naj­bar­dziej nie­na­ru­szal­ne­go eidos każ­dej war­to­ści, każ­dej życio­wej praw­dy.

IV.

Sko­ro jed­nak tak, to pora posta­wić kolej­ne – klu­czo­we – pyta­nie: jakichż to nad­war­to­ści naczy­niem jest Sabi­na Szopf de domo Koziuk, uro­dzo­na w Koło­myi za miło­ści­wie panu­ją­ce­go (i ex defi­ni­tio­ne świę­te­go) cara Miko­ła­ja II w szó­stym (lub pią­tym) roku jego pano­wa­nia, pra­bab­cia Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go? A muszą to być war­to­ści nie byle jakie, sko­ro w pew­nym wyda­nym w 2016 roku przez brze­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Żywych Poetów tomie poetyc­kim wsz­czy­na się wobec niej i z powo­dze­niem wień­czy pro­ces kano­ni­za­cyj­ny.

Po pierw­sze: reli­gij­ność św. Sabi­ny wyda­je się oczysz­czo­na z wszyst­kie­go, co jest reli­gij­no­ści nie­ko­niecz­nym, insty­tu­cjo­nal­nym dodat­kiem – w pew­nym sen­sie mamy tu do czy­nie­nia z mistycz­nym nie­omal doświad­cza­niem wia­ry poza na ludz­ką mia­rę skro­jo­nym, kate­chi­zmo­wo-fary­zej­skim skost­nie­niem w rytu­al­ną for­mu­łę (i – jak to czę­sto ze świę­ty­mi misty­ka­mi bywa­ło – spo­ty­ka się to z opo­rem urzęd­ni­czej orga­ni­za­cji Kościo­ła). Taka wia­ra ma dwa pod­sta­wo­we wymia­ry: meta­fi­zycz­ny i etycz­ny.

Ten pierw­szy uobec­nia Sabi­na kie­ru­ją­ca się we wszel­kich swych życio­wych dzia­ła­niach (zarów­no tych banal­nie codzien­nych, jak i tych o prze­ło­mo­wym dla niej i jej bli­skich zna­cze­niu) dzie­cię­cą zgo­ła ufno­ścią w Opatrz­ność i spo­koj­ną, usta­wicz­ną, wiel­bią­cą kon­tem­pla­cją. Już jeden z pierw­szych obra­zów poema­tu przy­no­si nam opo­wieść o wojen­nych repa­trian­tach uwię­zio­nych na kole­jo­wym moście nad Dnie­prem w zaplom­bo­wa­nych wago­nach bom­bar­do­wa­nych przez stu­ka­sy – i choć nie jest wca­le powie­dzia­ne, że oca­le­nie przy­nio­sło im śpie­wa­nie Supli­ka­cji, to nie jest też powie­dzia­ne, by oca­le­nie wyni­ka­ło z cze­go­kol­wiek inne­go; a sko­ro tak, to wedle dość ele­men­tar­nej logi­ki (zna­nej choć­by Sher­loc­ko­wi) po odrzu­ce­niu roz­wią­zań nie­moż­li­wych (czy­li nie­opi­sa­nych), pozo­sta­je nam to choć­by nawet nie­praw­do­po­dob­ne, ale jedyne/spisane… Ten zało­ży­ciel­ski moment inge­ren­cji Wyż­szej Sank­cji w los przy­szłych poko­leń potom­ków Sabi­ny deter­mi­nu­je dal­szą posta­wę świę­tej, któ­rą tak czę­sto obser­wo­wać będzie­my pod­czas przy­ozda­bia­nia codzien­nych jej zatrud­nień modli­twą.

Wymiar dru­gi, etycz­ny, reali­zu­je się w sto­so­wa­nej z żela­zną kon­se­kwen­cją zasa­dzie miło­sier­ne­go wyba­cza­nia – ema­na­cji Chry­stu­so­we­go przy­ka­za­nia miło­ści. Tu inny obraz narzu­ca mi się ze szcze­gól­ną mocą: Sabi­na ma wszel­kie powo­dy, by nie­na­wi­dzić kaca­pów (jakie to powo­dy – o tym dowie­dzieć się może czy­tel­nik, któ­ry zechce się­gnąć po całość Psal­mu do św. Sabi­ny; zdra­dzać nie zamie­rzam, bo poemat Wiśniew­skie­go, jak każ­da klech­da domo­wa, ma też w sobie uro­dzi­wość gawę­dziar­ską pierw­szej kla­sy), nie­na­wi­dzi ich zatem tak strasz­nie, że nigdy – ona, uro­dzo­na za cara, choć mocą zawsze iro­nicz­nej histo­rii z wpi­sa­nym w doku­men­ty oby­wa­tel­stwem Sowiec­kie­go Soju­za – nie wypo­wia­da ani zda­nia po rosyj­sku. Co zga­dza­ło­by się z tym, że sta­ra się też nie przy­zwa­lać wnu­kom na żad­ne kon­tak­ty ze sta­cjo­nu­ją­cy­mi w Brze­gu żoł­nie­rza­mi brat­niej Kra­snoj Armii – bo, jak powia­da w ślad za nią Wiśniew­ski, „to nie honor”.  Ale prze­cież gdy te same wnu­ki robią tym samym kaca­pom nie­zbyt ele­ganc­kie dow­ci­py – rów­nież (naj­de­li­kat­niej rzecz nazy­wa­jąc) nie mogą liczyć na pra­bab­ci­ną przy­chyl­ność. Z tych samych co powy­żej powo­dów, „bo to nie honor”. Czym­że jest tak poj­mo­wa­ny honor? Niech będzie, że jakimś tam kodek­so­wym zobo­wią­za­niem błę­kit­no­kr­wi­stych – ale chy­ba bli­żej mu (po umiesz­cze­niu go w kon­tek­ście innych moral­nych aktów Sabi­ny) do świę­te­go głup­stwa ele­men­tar­nie chrze­ści­jań­skie­go obo­wiąz­ku miło­wa­nia nie­przy­ja­ciół swo­ich.

Tu na jed­ną jesz­cze rzecz trze­ba zwró­cić uwa­gę: miło­sier­dzie św. Sabi­ny pozwa­la jej intu­icyj­nie prze­kra­czać wszel­kie pró­by poli­tycz­ne­go kastro­wa­nia chrze­ści­jań­stwa – w jej posta­wie prze­ni­co­wa­niu pod­le­ga poczu­cie mesjań­skie­go pokrzyw­dze­nia Pol­ski i Pola­ków, ośmie­szo­ne są wąt­ki szcze­gól­ne­go wią­za­nia przy­na­leż­no­ści naro­do­wej z kon­fe­sją… Pra­bab­cia Rad­ka zapew­ne czy­ta­ła (albo choć sły­sza­ła), że w krwi chry­stu­so­wej roz­ta­pia się bycie Gre­kiem czy Żydem, ale życiem swo­im mani­fe­sto­wa­ła coś dla naszej kato­pol­skiej mega­lo­ma­nii znacz­nie trud­niej­sze­go do prze­łknię­cia: że w świe­tli­stym cie­niu Gogo­ty nie ma już Pola­ka ni kaca­pa…

Po wtó­re: Sabi­na jest bytem w swym czło­wie­czeń­stwie abso­lut­nym, bli­skim nie tyl­ko sfe­rze meta­fi­zy­ki lub nawet misty­ki (o czym pisać wła­śnie skoń­czy­łem), ale też naj­niż­szej mate­rii… Wystar­czy przyj­rzeć się temu, co świę­ta mówi: bez nazbyt skru­pu­lat­ne­go licze­nia widać, że naj­czę­ściej powra­ca­ją­cy­mi sło­wa­mi są „dupa” i „gów­no” zaprzę­gnię­te w peł­ne nie­wy­szu­ka­ne­go, fekal­ne­go, ska­to­lo­gicz­ne­go poczu­cia humo­ru żar­ci­ki, bon-moty i kuple­ty. I nie ma w tym nic, co sacrum bądź pro­fa­num prze­cią­ga­ło­by na stro­nę już to blas­fe­mii, już to prze­anie­le­nia: jest dra­pież­na, nie­wy­kon­cy­po­wa­na har­mo­nia, coś bli­skie­go archa­icz­ne­mu nie­du­ali­zmo­wi, coś sprzed dra­ma­tycz­ne­go i schi­zo­idal­ne­go roz­dzia­łu czło­wie­ka na duszę i bebe­chy. Coś z intu­icji (wysą­cza­ją­cej się z mądro­ści tak pry­mi­tyw­nej i tak matriar­chal­nej, że gło­wa Jun­ga mała), że czło­wiek jest albo cały – wte­dy i tyl­ko wte­dy, gdy sra wie­rząc i wie­rzy sra­jąc – albo dopusz­cza się samo­oka­le­cze­nia, któ­re wyba­czo­ne być nie może i nie będzie.

V.

To, co po trze­cie, wyod­ręb­niam – bo tu jest naj­peł­niej­sze uza­sad­nie­nie tego, cze­mu pisząc (zaczy­na­jąc pisać) o Pol­skach, piszę też o tej, któ­ra myśli się Rado­sła­wo­wi Wiśniew­skie­mu.

Jesz­cze jed­ną nad­war­to­ścią, któ­rej figu­rą poeta czy­ni swo­ją pra­bab­cię Sabi­nę, jest czas – czas wypeł­nio­ny sen­sem, czas zaświad­czo­ny życiem, czas wprzę­ga­ją­cy toż­sa­mość pra­wnu­ka w toż­sa­mość poko­leń jego ante­na­tów. I było­by to bana­łem abso­lut­nie nie­zno­śnym, do cna zaje­cha­nym przez lite­ra­tu­rę z nur­tu kre­so­wej nostal­gii, naro­do­we­go resen­ty­men­tu i bru­tal­ne­go ple­mien­ne­go par­ty­ku­la­ry­zmu, gdy­by nie jed­na pro­sta (i w swej nie­oczy­wi­stej, nie­od­kry­tej oczy­wi­sto­ści feno­me­nal­na) rzecz: Sabi­na nie jest żad­nym nachal­nym sym­bo­lem cze­go­kol­wiek.

To, że walec histo­rii prze­to­czył się przez jej życie tak nie­spra­wie­dli­wym, nie do dźwi­gnię­cia cię­ża­rem – nie czy­ni z niej kiczo­wa­tej ale­go­rii naszej naro­do­wej dro­gi krzy­żo­wej. Męża jej kaca­py roz­wa­li­ły strza­łem w tył gło­wy, a ona na zawsze pozo­sta­ła wdo­wą – ale nie sta­ła się przez to inkar­na­cją wiecz­nych cier­pięt­nic w typie pani Andrze­jo­wej Kor­czyń­skiej, wszyst­kich tych mno­gich muz Artu­ra Grot­t­ge­ra malu­ją­ce­go kolej­ne potrzą­sa­ją­ce kaj­da­na­mi Polo­nie. Na pra­wach prze­ci­wień­stwa ucie­le­śnia sobą – taka, jaką kreu­je ją psalm Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go – miał­kość, ckli­wość i (w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku) małość całej tej pom­pa­tycz­no-maka­brycz­nej pro­duk­cji lite­rac­kiej, któ­ra pró­bu­je wzbu­dzić współ­czu­cie (obli­czo­ne osta­tecz­nie na nie­na­wiść do opraw­cy) dla cier­pią­ce­go Pola­ka Uni­wer­sal­ne­go, nie­po­mna tego, że współ­czuć moż­na tyl­ko Czło­wie­ko­wi Poje­dyn­cze­mu.

Nie wiem, czy Sabi­na Szopf zna­ła wstrzą­sa­ją­cy wiersz Wisła­wy Szym­bor­skiej Obóz gło­do­wy pod Jasłem, ale na pew­no zna go Rado­sław Wiśniew­ski, choć­by wte­dy, gdy bez drwi­ny pisze o gro­bie swe­go zamor­do­wa­ne­go przez bol­sze­wic­kich sie­pa­czy pra­dziad­ka, że jawił się on w świa­do­mo­ści świę­tej jak­by był tyl­ko jed­nym pol­skim gro­bem na całej mon­stru­al­nej pusta­ci Związ­ku Radziec­kie­go. Bo to – jak pisa­ła Szym­bor­ska – „Histo­ria zaokrą­gla szkie­le­ty do zera”. Histo­ria i upio­ry przez nią poką­sa­ne. Tym­cza­sem czas nasze­go życia – i tych, co nas poprze­dza­li, z któ­rych życia nasze życie zaczy­na żyć – jest, no wła­śnie, cza­sem życia. Cza­sem wspól­no­to­we­go życia ludzi zawsze poje­dyn­czych, nie jakiejś wspól­no­ty wybla­kłych (choć­by nie wia­do­mo jako usma­ro­wa­nych sztucz­ną krwią) figur.

Co to ani wyba­czyć mor­der­com męża nie potra­fią, ani wód­ki się po śmier­ci z Jezu­sem nie napi­ją, ani wysrać się po boże­mu nie umie­ją.