Polski: pierwsza, Wiśniewskiego
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I.
Tytułem wstępu: nie chciałbym, by było o polityce, ale trochę będzie… O tyle, o ile słowo polityka pochodzi od greckiego πόλις, pierwotnie oznaczającego miejsce obwałowane, potem zaś to, co się wewnątrz wałów działo, czyli pospólne sprawowanie rządów przez wszystkich i dla wszystkich.
O tym, że polska polityka nam się niewyobrażalnie sprostytuowała, o tym nawet mówić i słuchać się nie chce – jeśli w ustach samych polityków przymiotnik „polityczny” staje się inwektywą, synonimem czegoś cynicznego i niemerytorycznego, to coś tu bardzo rotten. I pewnie w odruchu obronnym tak mi się jakoś porobiło, że do szukania w poezji tropów tego, co metafizyczne (do czego z dawna już miałem skłonność), dołączyło mi się ostatnio węszenie za tym, co polityczne. Polityczne właśnie w takim sensie, jaki powyżej nakreśliłem: czyli reanimujące pewną wspólnotę. Naszą, tę polską.
Proszę się nie obawiać, nie zgrzeszyłem odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Nie interesuje mnie wspólnota polskości w wydaniu Jarosława Marka Rymkiewicza i jego, pożal się Polsko, akolitów – cała ta wzniosła trupiarnia, nekrofilne fundowanie tożsamości na poczuciu gorszości wobec tych, którzy wykrwawili się w powstaniach (a myśmy się nie wykrwawili, więc myśmy gorsi, ran Polski całować niegodni…), chorobliwe pragnienie ofiary. Nie, to nie – bo to żadna wspólnota, to grodzenie pola bitwy, wyznaczanie miejsca dla tych, co z nami i tych, co przeciwko. A ja szukam rudymentów, skrytych pod okrwawionym, oplutym i zarzyganym pobojowiskiem śladów tamtych wałów obronnych, wewnątrz których byliśmy razem. Jak mawiali Sarmaci zrywający obrady sejmów i sejmików – „manifestuję się de annulatio” taka Polska. Polska jest gdzie indziej.
„Polska jest gdzie indziej” – tako w ferworze jednego z fejsbukowych politycznych rozhoworów rzecze na moim profilu Radek Wiśniewski. Dlatego zacznę od niego. Od jego niebywałego Psalmu do św. Sabiny.
II.
Najpierw o formie.
Faktycznie, przypomina to psalm – kilkuwersowe zwrotki (części? strofy? odsłony?) poematu, opatrzone na lewym marginesie numeracją, bez trudu wyobrażam sobie zapisane tekstem ciągłym na zwoju; wtedy faktycznie wyglądałyby jak wersety psalmiczne. Forma najwłaściwsza z właściwych: to musi być psalm, bo wszak Wiśniewski to nie tylko autor, to również postulator w procesie kanonizacyjnym swojej prababci, Sabiny Szopf z domu Koziuk, urodzonej w roku 1900 w Kołomyi jako poddana cara Mikołaja, „który z definicji był święty”. A jeśli jednym z argumentów w postępowaniu ku instytucjonalnej świętości mają być zaświadczone przejawy kultu – no to mamy. Nada się.
Ale to też coś więcej, coś jakby litania. Osobliwa to forma, jakby się dobrze zamyślić – litania… Owszem, pokrewna psalmicznej hiperwentylacji modlitewnych uniesień – ale też mająca w sobie coś z ducha teologii negatywnej, to niekończące się ennumeratio wezwań brzmi jak zawsze nieudolne, zawsze niewystarczające (dlatego – jak każde wyliczenie – nie znające ukojenia, jakie niesie niedyskutowalny jakiś koniec) próbowanie się z definiowaniem bóstwa, tego jakościowo radykalnie różnego od wszelkiej rzeczy stworzonej, strasznego numinosum Rudolfa Otto. I ma też w sobie coś z praktyk ekstatycznych, coś z zatracenia w rozpędzie kolejnych inwokowań świętości.
Mantryczne apostrofy, jakie kieruje ku Sabinie autor, takie właśnie litanijne zawezwania przypominają.
Ale dając się prowadzić przez poemat Radka, mam jeszcze jedno skojarzenie: z rozpędzonymi zawodzeniami Skowytu Allana Ginsberga, z jego powracającymi na coraz więcej obejmujących kręgach nawoływaniami Carla Salomona… Skojarzenie na pozór odległe, ale – choćby a contrario – nie do końca, jak sądzę, niedorzeczne. Tu i tam chodzi bowiem – no właśnie – o wspólnotę. Ginsberg portretuje podwójny rozpad – cywilizacyjnej i kulturowej utopii konserwatywnej Ameryki dobrobytu, ale też owych „najlepszych umysłów mego pokolenia zniszczonych przez obłęd, wygłodniałych rozhisteryzowanych obnażonych”. Portretuje w rozpaczliwej, gniewnej, zawiedzionej (i zawodzącej, powtarzam) próbie odzyskania, odbicia – nie bez powodu wszak Skowyt znajduje swój finał w wielekroć powtórzonej deklaracji współbycia z Salomonem we wszystkich tych przestrzeniach amerykańskiego obłędu. W poemacie Wiśniewskiego nie ma bezpośrednich znaków wspólnoty unicestwionej – ale są próby jej stworzenia, więc może gdzieś tam przed tekstem doświadczenie nietożsamości (osobniczej i zbiorowej, w zbiorowości osobniczej i osobnej) się jednak kryje?…
III.
Czy się kryje, czy nie – inne pytanie wydaje mi się tu ważniejsze: o jaką wspólnotę chodzi?
Gdyby była to „tylko” wspólnota wyrastająca z pragnienia odzyskania zmarłej, gdyby psalm był trenem – byłoby to tanie. Co oczywiście nie znaczy, że tego tu nie ma: jest, bardzo jest, Wiśniewski nie boi się imperatywów poetyckich wyrastających z czułości i sentymentu – tak jak w ogóle nie boi się tego, że jego poemat może być odczytany jako dzieło cokolwiek anachroniczne (w tej odwadze również – choć nie wyłącznie – ich, Radka i dzieła, siła). Nie wyczerpuje to jednak wszystkich pokładów znaczeń Psalmu do św. Sabiny.
Co ponadto? Zapewne – wspólnota wartości. Ale jakich wartości transmiterem (przepraszam za to wyrażenie, Sabino) może być prababcia? Rodzice, dziadkowie – to tak, ale rodzice dziadków, rodziców dziadkowie?
Pokuszę się tu o dyletancki ekskurs etnologiczny (załóżmy, że taki właśnie).
Przyjęło się uważać, że scheda wartości obejmowana jest po rodzicach – ale można założyć, że to fanaberia stosunkowo młoda, datująca się na czas, kiedy typowa dla społeczności wiejskiej struktura rodziny najmniej trzypokoleniowej i złożona hierarchia szlacheckiego rodu bardzo powoli zaczęła być wypierana przez typową dla klasy mieszczańskiej rodzinę nuklearną (czyli mówimy o jakichś – w Polsce – nie więcej niż stu kilkudziesięciu latach). Wcześniej przekazicielami wartości, nauczycielami społecznych, płciowych i kulturowych ról byli przede wszystkim dziadkowie.
Po wsiach matka-chłopka tuż po połogu wracać musiała w kierat pańszczyźnianego półniewolnictwa, chłop-ojciec pakował do jarzma łeb jeszcze wcześniej, zapewne zanim zdążył z niego wytrząsnąć kaca po opijaniu narodzin potomka… Do opieki nad niedorostkami pozostawali zbyt starzy do pracy na roli babcie i dziadkowie, dzielący swój czas między staranie o obejście i praktyczne wdrażanie wnuków w pacierz, gotowanie, rytuał rolniczy i hodowlany, quasi-rodzicielską opiekę nad ewentualnym młodszym rodzeństwem.
Zapewne niewiele różniło się to od tego, co działo się w dworach… Pamiętam sprzed wielu lat taki obraz widziany na poświęconej Sarmacji wystawie w nowosądeckiej starej synagodze (autora i tytułu niestety nie pomnę, ale malunek znakomity): na pierwszym planie ciemna izba we dworze, zamknięta jasną plamą otwartych drzwi; w pomieszczeniu za drzwiami biesiada, podczas której zapewne – jak w znakomitym Pijaństwie Xiędza Biskupa Warmińskiego – „Odbieramy Inflanty i państwa multańskie, / Liczemy owe sumy neapolitańskie, / Reformujemy państwo, nowe wojny zwodzim, / Tych bijem wstępnym bojem, z tamtymi się godzim”. We wspomnianej izbie wypełniającej główną część obrazu najwięcej miejsca zajmuje figura leciwego Sarmaty – w tym pięknym, wyidealizowanym typie, który u Sienkiewicza zwykło się zwać „rzymskim”, a który to Sarmata na uboczu pokazuje i objaśnia onieśmielonemu, zachwyconemu wnukowi steraną w bojach spod kresowych stanic szablę… Myślę, że to kwintesencja tego, co mam na myśli.
I w jednym, i w drugim przypadku – czyli i na zagrodzie, i w dworku – rodzice otrzymywali pod swoją opiekę dziecko jako twór już w dużej części ukształtowany, pozostawało tylko w sensie praktycznym przeciągnąć je na stronę nieuchronnej dorosłości.
No ale dobrze: nawet zakładając, że mam rację i że przekaz wartości dokonywał się ongiś nie tyle (jak chce tego retoryczna tradycja) z ojca na syna i z matki na córkę, ale niejako sinusoidalnie, od pokolenia starców do pokolenia dzieci z osobliwym pominięciem pokolenia dorosłych – to gdzie tu miejsce na pradziadków?
Myślę, że można mówić o swego rodzaju aksjologicznym metawymiarze. Nauka udzielana przez babcie jest oczywiście otwarciem dostępu do korpusu wiedzy w pewnym sensie zdogmatyzowanej, uświęconej, zrytualizowanej – ostatecznie chodzi jednak o pewną Lebensphiposophie cechującą się względnie wysokim stopniem praktycznej przydatności. Te same wartości ucieleśnione przez przedstawicieli pokolenia jeszcze starszego zdają mi się oczyszczone z praxis, z przygodności, podniesione do rangi bytów czystych, praw uniwersalnych… Niech zresztą będzie, skoro tuż powyżej przeniosłem się pewną metaforą na nieobeszłą ziemię niemieckiej refleksji filozoficznej, to (takoż przenośnie) dopowiem: dziadkowie są autorami trzeciej, pradziadkowie – drugiej z Krytyk pewnego genialnego królewieckiego nudziarza.
Wygląda to trochę tak, jakby na dziadkach wciąż jeszcze spoczywał oblig pewnego pedagogicznego niepokoju, ostatecznie muszą oni dostosować metody aplikacji swej wiedzy do specyfiki każdego konkretnego ucznia; prababcie są z tego zobowiązania zwolnione, dystans wobec wymogów jakiejkolwiek praktyki pozwala im docierać do najbardziej nienaruszalnego eidos każdej wartości, każdej życiowej prawdy.
IV.
Skoro jednak tak, to pora postawić kolejne – kluczowe – pytanie: jakichż to nadwartości naczyniem jest Sabina Szopf de domo Koziuk, urodzona w Kołomyi za miłościwie panującego (i ex definitione świętego) cara Mikołaja II w szóstym (lub piątym) roku jego panowania, prababcia Radosława Wiśniewskiego? A muszą to być wartości nie byle jakie, skoro w pewnym wydanym w 2016 roku przez brzeskie Stowarzyszenie Żywych Poetów tomie poetyckim wszczyna się wobec niej i z powodzeniem wieńczy proces kanonizacyjny.
Po pierwsze: religijność św. Sabiny wydaje się oczyszczona z wszystkiego, co jest religijności niekoniecznym, instytucjonalnym dodatkiem – w pewnym sensie mamy tu do czynienia z mistycznym nieomal doświadczaniem wiary poza na ludzką miarę skrojonym, katechizmowo-faryzejskim skostnieniem w rytualną formułę (i – jak to często ze świętymi mistykami bywało – spotyka się to z oporem urzędniczej organizacji Kościoła). Taka wiara ma dwa podstawowe wymiary: metafizyczny i etyczny.
Ten pierwszy uobecnia Sabina kierująca się we wszelkich swych życiowych działaniach (zarówno tych banalnie codziennych, jak i tych o przełomowym dla niej i jej bliskich znaczeniu) dziecięcą zgoła ufnością w Opatrzność i spokojną, ustawiczną, wielbiącą kontemplacją. Już jeden z pierwszych obrazów poematu przynosi nam opowieść o wojennych repatriantach uwięzionych na kolejowym moście nad Dnieprem w zaplombowanych wagonach bombardowanych przez stukasy – i choć nie jest wcale powiedziane, że ocalenie przyniosło im śpiewanie Suplikacji, to nie jest też powiedziane, by ocalenie wynikało z czegokolwiek innego; a skoro tak, to wedle dość elementarnej logiki (znanej choćby Sherlockowi) po odrzuceniu rozwiązań niemożliwych (czyli nieopisanych), pozostaje nam to choćby nawet nieprawdopodobne, ale jedyne/spisane… Ten założycielski moment ingerencji Wyższej Sankcji w los przyszłych pokoleń potomków Sabiny determinuje dalszą postawę świętej, którą tak często obserwować będziemy podczas przyozdabiania codziennych jej zatrudnień modlitwą.
Wymiar drugi, etyczny, realizuje się w stosowanej z żelazną konsekwencją zasadzie miłosiernego wybaczania – emanacji Chrystusowego przykazania miłości. Tu inny obraz narzuca mi się ze szczególną mocą: Sabina ma wszelkie powody, by nienawidzić kacapów (jakie to powody – o tym dowiedzieć się może czytelnik, który zechce sięgnąć po całość Psalmu do św. Sabiny; zdradzać nie zamierzam, bo poemat Wiśniewskiego, jak każda klechda domowa, ma też w sobie urodziwość gawędziarską pierwszej klasy), nienawidzi ich zatem tak strasznie, że nigdy – ona, urodzona za cara, choć mocą zawsze ironicznej historii z wpisanym w dokumenty obywatelstwem Sowieckiego Sojuza – nie wypowiada ani zdania po rosyjsku. Co zgadzałoby się z tym, że stara się też nie przyzwalać wnukom na żadne kontakty ze stacjonującymi w Brzegu żołnierzami bratniej Krasnoj Armii – bo, jak powiada w ślad za nią Wiśniewski, „to nie honor”. Ale przecież gdy te same wnuki robią tym samym kacapom niezbyt eleganckie dowcipy – również (najdelikatniej rzecz nazywając) nie mogą liczyć na prababciną przychylność. Z tych samych co powyżej powodów, „bo to nie honor”. Czymże jest tak pojmowany honor? Niech będzie, że jakimś tam kodeksowym zobowiązaniem błękitnokrwistych – ale chyba bliżej mu (po umieszczeniu go w kontekście innych moralnych aktów Sabiny) do świętego głupstwa elementarnie chrześcijańskiego obowiązku miłowania nieprzyjaciół swoich.
Tu na jedną jeszcze rzecz trzeba zwrócić uwagę: miłosierdzie św. Sabiny pozwala jej intuicyjnie przekraczać wszelkie próby politycznego kastrowania chrześcijaństwa – w jej postawie przenicowaniu podlega poczucie mesjańskiego pokrzywdzenia Polski i Polaków, ośmieszone są wątki szczególnego wiązania przynależności narodowej z konfesją… Prababcia Radka zapewne czytała (albo choć słyszała), że w krwi chrystusowej roztapia się bycie Grekiem czy Żydem, ale życiem swoim manifestowała coś dla naszej katopolskiej megalomanii znacznie trudniejszego do przełknięcia: że w świetlistym cieniu Gogoty nie ma już Polaka ni kacapa…
Po wtóre: Sabina jest bytem w swym człowieczeństwie absolutnym, bliskim nie tylko sferze metafizyki lub nawet mistyki (o czym pisać właśnie skończyłem), ale też najniższej materii… Wystarczy przyjrzeć się temu, co święta mówi: bez nazbyt skrupulatnego liczenia widać, że najczęściej powracającymi słowami są „dupa” i „gówno” zaprzęgnięte w pełne niewyszukanego, fekalnego, skatologicznego poczucia humoru żarciki, bon-moty i kuplety. I nie ma w tym nic, co sacrum bądź profanum przeciągałoby na stronę już to blasfemii, już to przeanielenia: jest drapieżna, niewykoncypowana harmonia, coś bliskiego archaicznemu niedualizmowi, coś sprzed dramatycznego i schizoidalnego rozdziału człowieka na duszę i bebechy. Coś z intuicji (wysączającej się z mądrości tak prymitywnej i tak matriarchalnej, że głowa Junga mała), że człowiek jest albo cały – wtedy i tylko wtedy, gdy sra wierząc i wierzy srając – albo dopuszcza się samookaleczenia, które wybaczone być nie może i nie będzie.
V.
To, co po trzecie, wyodrębniam – bo tu jest najpełniejsze uzasadnienie tego, czemu pisząc (zaczynając pisać) o Polskach, piszę też o tej, która myśli się Radosławowi Wiśniewskiemu.
Jeszcze jedną nadwartością, której figurą poeta czyni swoją prababcię Sabinę, jest czas – czas wypełniony sensem, czas zaświadczony życiem, czas wprzęgający tożsamość prawnuka w tożsamość pokoleń jego antenatów. I byłoby to banałem absolutnie nieznośnym, do cna zajechanym przez literaturę z nurtu kresowej nostalgii, narodowego resentymentu i brutalnego plemiennego partykularyzmu, gdyby nie jedna prosta (i w swej nieoczywistej, nieodkrytej oczywistości fenomenalna) rzecz: Sabina nie jest żadnym nachalnym symbolem czegokolwiek.
To, że walec historii przetoczył się przez jej życie tak niesprawiedliwym, nie do dźwignięcia ciężarem – nie czyni z niej kiczowatej alegorii naszej narodowej drogi krzyżowej. Męża jej kacapy rozwaliły strzałem w tył głowy, a ona na zawsze pozostała wdową – ale nie stała się przez to inkarnacją wiecznych cierpiętnic w typie pani Andrzejowej Korczyńskiej, wszystkich tych mnogich muz Artura Grottgera malującego kolejne potrząsające kajdanami Polonie. Na prawach przeciwieństwa ucieleśnia sobą – taka, jaką kreuje ją psalm Radosława Wiśniewskiego – miałkość, ckliwość i (w ostatecznym rozrachunku) małość całej tej pompatyczno-makabrycznej produkcji literackiej, która próbuje wzbudzić współczucie (obliczone ostatecznie na nienawiść do oprawcy) dla cierpiącego Polaka Uniwersalnego, niepomna tego, że współczuć można tylko Człowiekowi Pojedynczemu.
Nie wiem, czy Sabina Szopf znała wstrząsający wiersz Wisławy Szymborskiej Obóz głodowy pod Jasłem, ale na pewno zna go Radosław Wiśniewski, choćby wtedy, gdy bez drwiny pisze o grobie swego zamordowanego przez bolszewickich siepaczy pradziadka, że jawił się on w świadomości świętej jakby był tylko jednym polskim grobem na całej monstrualnej pustaci Związku Radzieckiego. Bo to – jak pisała Szymborska – „Historia zaokrągla szkielety do zera”. Historia i upiory przez nią pokąsane. Tymczasem czas naszego życia – i tych, co nas poprzedzali, z których życia nasze życie zaczyna żyć – jest, no właśnie, czasem życia. Czasem wspólnotowego życia ludzi zawsze pojedynczych, nie jakiejś wspólnoty wyblakłych (choćby nie wiadomo jako usmarowanych sztuczną krwią) figur.
Co to ani wybaczyć mordercom męża nie potrafią, ani wódki się po śmierci z Jezusem nie napiją, ani wysrać się po bożemu nie umieją.