14/04/17

Półtora roku w kosmosie

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

Od trze­cie­go mie­sią­ca Piotr prze­ży­wał ze mną cią­żę przez Skype’a. Poka­zy­wa­łam, jak rośnie mi brzuch, przy­kła­da­łam do brzu­cha słu­chaw­ki, żeby „ryb­ka”, jak jesz­cze wte­dy ją nazy­wa­li­śmy, przy­zwy­cza­iła się do jego gło­su, wysy­ła­łam ska­ny USG, nawet mp3 z biciem ser­ca. Po przyj­ściu z pra­cy jadłam obiad przed kom­pu­te­rem, aku­rat kie­dy Piotr jadł w Pol­sce kola­cję. Uda­wa­li­śmy, że sie­dzi­my przy jed­nym sto­le. W czwart­ki, kie­dy pra­co­wa­łam do dwu­dzie­stej pierw­szej, Piotr cze­kał na mnie z tą kola­cją aż do pol­skie­go rana. Po kil­ku czwart­kach jego tryb życia jakoś natu­ral­nie zsyn­chro­ni­zo­wał się z cza­sem ame­ry­kań­skim. Stwo­rzy­li­śmy sobie ilu­zję wspól­ne­go życia.

Bar­dzo dłu­go nie tra­ci­li­śmy nadziei, że Piotr dosta­nie wizę. Kil­ka mie­się­cy po pierw­szej odmo­wie poszedł zno­wu na roz­mo­wę do kon­su­la­tu, tym razem z pli­kiem nowych doku­men­tów, wśród któ­rych był list reko­men­da­cyj­ny od sena­to­ra z Pen­syl­wa­nii. Dopie­ro kie­dy nawet to wsta­wien­nic­two nie pomogło,dotarło do mnie, że będę rodzić sama.
– Może pani rodzić przy Skype’ie – zapro­po­no­wa­ła położ­na na szko­le rodze­nia. – Mie­li­śmy tu już kil­ka mili­ta­ry wives – doda­ła i opo­wie­dzia­ła mi o poro­dzie sprzed kil­ku mie­się­cy, w któ­rym mło­dy ojciec uczest­ni­czył wir­tu­al­nie z pla­ców­ki woj­sko­wej w Ira­ku.

Traf chciał, że nie poszłam w śla­dy tam­tej mili­ta­ry wife, bo musia­łam rodzić cór­kę przez cesar­skie cię­cie. Jed­nak pozwo­lo­no mi uru­cho­mić Skype’a już dwie godzi­ny po ope­ra­cji i przez cały okres poby­tu w szpi­ta­lu łączy­łam się z Pio­trem kil­ka razy dzien­nie. Pie­lę­gniar­ki przy­cho­dzą­ce na kolej­ne zmia­ny reago­wa­ły na jego pozdro­wie­nia z ekra­nu ze zdzi­wie­niem:
– Dla­cze­go on jest tam, a nie tu?
Cier­pli­wie po raz kolej­ny opo­wia­da­łam naszą histo­rię.
– To przez wasz rząd, czy nasz rząd? – pyta­ły, a sły­sząc odpo­wiedź, krę­ci­ły gło­wa­mi z nie­do­wie­rza­niem. Ich zwąt­pie­nie udzie­la­ło się i mnie. Czy na pew­no zba­da­li­śmy wszyst­kie opcje? Może jed­nak prze­oczy­li­śmy jakieś pro­ste roz­wią­za­nie? To nie­moż­li­we, żeby męża nie puści­li do rodzą­cej żony.

Kie­dy wró­ci­łam ze szpi­ta­la do domu, musie­li­śmy wpa­so­wać pory Skype’owania w dobę, któ­rej rytm był cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wa­ny kar­mie­niu nie­mow­la­ka. Nasza cór­ka uro­dzi­ła się pięć tygo­dni za wcze­śnie i jak wie­lu wcze­śnia­ków nie­zbyt dobrze radzi­ła sobie z jedze­niem. Kar­mie­nie jej było więc skom­pli­ko­wa­nym i dłu­go­trwa­łym rytu­ałem: musia­łam zakła­dać na sutek pla­sti­ko­wą osłon­kę, pil­no­wać, żeby córecz­ka dobrze zassa­ła, a potem żeby nie zasnę­ła pod­czas jedze­nia; kie­dy nie mia­ła już siły ssać, ścią­ga­łam resz­tę pokar­mu lak­ta­to­rem i dokar­mia­łam ją strzy­kaw­ką. Wszyst­ko to trwa­ło oko­ło pół­to­rej godzi­ny, wli­cza­jąc jesz­cze prze­wi­ja­nie oraz mycie lej­ków, bute­lek i rurek lak­ta­to­ra. Według zale­ceń leka­rza córecz­ka mia­ła jeść co dwie godzi­ny. Zosta­wa­ło mi więc mniej wię­cej po pół godzi­ny na robie­nie cze­go­kol­wiek: spa­nie, jedze­nie, mycie. Nic dziw­ne­go, że z Pio­trem roz­ma­wia­łam naj­czę­ściej pod­czas kar­mie­nia. Kła­dłam smart­fon na noc­nym sto­li­ku, cza­sem nawet na koł­drze lub na podusz­ce i nasta­wia­łam na gło­śne mówie­nie. Kie­dy dopa­da­ło mnie zmę­cze­nie, pro­si­łam go, żeby nie prze­sta­wał do mnie mówić. Miał mi czy­tać, śpie­wać, recy­to­wać wier­sze, w ogó­le robić wszyst­ko, żebym mogła zacho­wać przy­tom­ność. Bałam się, że w prze­ciw­nym wypad­ku zasnę i dziec­ko wypad­nie mi z rąk. Umó­wi­li­śmy się, że będę do nie­go dzwo­nić, kie­dy tyl­ko będzie potrze­ba, nie­za­leż­nie od pory; stre­fy cza­so­we już cał­kiem prze­sta­ły mieć zna­cze­nie.

Kole­dzy i kole­żan­ki z pra­cy, obu­rze­ni bez­dusz­no­ścią pra­wa w swo­im kra­ju, zor­ga­ni­zo­wa­li dla mnie doraź­ną pomoc. Roz­pi­sa­li gra­fik dyżu­rów i co dru­gi dzień ktoś przy­wo­ził mi obiad i spraw­dzał, czy nie potrze­bu­ję cze­goś ze skle­pu. Na począt­ku te krót­kie wizy­ty były moim jedy­nym kon­tak­tem ze świa­tem zewnętrz­nym. Przez pierw­sze dwa tygo­dnie, ze wzglę­du na szwy po cesar­ce, musia­łam ogra­ni­czać nawet scho­dze­nie na par­ter moje­go sze­re­gow­ca. Wszyst­kie naj­po­trzeb­niej­sze sprzę­ty – lodów­kę, mikro­fa­lów­kę, czaj­nik elek­trycz­ny –zna­jo­mi prze­nie­śli mi na pię­tro. Czu­łam się przez to wszyst­ko tro­chę tak, jak­bym tkwi­ła w stat­ku kosmicz­nym, dry­fu­ją­cym poza ziem­skim cza­sem i prze­strze­nią. Poję­cia dnia i nocy nie nada­wa­ły się już do podzia­łu doby, któ­rą mie­rzy­łam prze­cież pora­mi kar­mie­nia. Inter­net spra­wił, że pomi­mo fizycz­nej obec­no­ści w Ame­ry­ce, pra­wie nie miesz­ka­łam w tym kra­ju. Wia­do­mo­ści zarów­no ze świa­ta, jak i z USA docie­ra­ły do mnie za pośred­nic­twem pol­skich gazet i ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych, któ­re Piotr czy­tał mi nocą. Nawet pora roku, pod­glą­da­na przez okno, wysko­czy­ła z kalen­da­rzo­wych ram i wido­ki jesien­nych liści, śnie­gu i kwit­ną­cych drzew prze­pla­ta­ły się ze sobą dzień po dniu bez logicz­ne­go porząd­ku. W tym sta­nie kosmicz­nej dez­orien­ta­cji trwa­łam przez pięć tygo­dni po uro­dze­niu cór­ki. Na zie­mię spro­wa­dził mnie dopie­ro przy­jazd mojej mamy, któ­ra przy­by­ła z odsie­czą aku­rat, kie­dy koń­czył mi się przy­dzie­lo­ny urlop i musia­łam wra­cać do pra­cy. W poda­niu o wizę mama prze­zor­nie nie napi­sa­ła, że jedzie opie­ko­wać się wnucz­ką. Praw­nik ostrzegł mnie, że bywa­ją urzęd­ni­cy, któ­rzy w takich przy­pad­kach oskar­ża­ją bab­cie o odbie­ra­nie chle­ba poten­cjal­nym ame­ry­kań­skim opie­kun­kom.

Ten sam praw­nik pod­czas tele­fo­nicz­nych kon­sul­ta­cji – za „jedy­ne” 200 dola­rów za godzi­nę – uświa­do­mił nam, że naszym jedy­nym wyj­ściem jest posta­rać się o wizę imi­gra­cyj­ną dla Pio­tra.
– Oby­wa­te­le Pol­ski cze­ka­ją na taką wizę prze­cięt­nie dwa, trzy lata – tłu­ma­czył, kie­dy ner­wo­wo spo­glą­da­łam na zega­rek, prze­li­cza­jąc minu­ty na dola­ry. – To szyb­ko minie – dodał pogod­nie. – Ciesz­cie się, że nie pocho­dzi­cie z inne­go kra­ju. Oby­wa­te­le Mek­sy­ku na tę samą wizę cze­ka­ją pięt­na­ście lat.

Pokrze­pie­ni poczu­ciem naszej nie-mek­sy­kań­sko­ści, posta­no­wi­li­śmy z Pio­trem, że wró­cę do Pol­ski cho­ciaż na część tych „szyb­ko-mija­ją­cych” lat. Popro­si­łam na uczel­ni o bez­płat­ny urlop macie­rzyń­ski; wyro­bi­łam dziec­ku pol­ski i ame­ry­kań­ski pasz­port, każ­dy za wyma­ga­ną nota­rial­ną zgo­dą ojca (co z tego, że ojco­stwo nie było wystar­cza­ją­cym powo­dem, by pozwo­lo­no Pio­tro­wi do dziec­ka przy­je­chać?). Po zakoń­cze­niu roku aka­de­mic­kie­go wpa­ko­wa­łam więk­szość dobyt­ku do wiel­kie­go kon­te­ne­ra, wyna­ję­te­go w lokal­nym sto­ra­ge faci­li­ty,i z przy­sło­wio­wą jed­ną waliz­ką w jed­nej ręce, a z cór­kąw dru­giej, wsia­dłam do samo­lo­tu.

Po dwu­na­stu latach życia w Ame­ry­ce zamiesz­ka­łam znów w rodzin­nej Czę­sto­cho­wie i przez okna domu moich rodzi­ców widzia­łam codzien­nie syl­wet­kę świę­tej wie­ży, przy któ­rej dora­sta­łam. A jed­nak część mnie nadal miesz­ka­ła w Ame­ry­ce. Żeby zaro­bić na utrzy­ma­nie, pra­wie natych­miast po przy­jeź­dzie do Pol­ski zaczę­łam pro­wa­dzić ponad­pro­gra­mo­we zaję­cia onli­ne dla stu­den­tów z mojej ame­ry­kań­skiej uczel­ni. Nawet nie powie­dzia­łam tym stu­den­tom, że mówię do nich z Pol­ski. Prze­tłu­ma­czy­łam pol­ską dobę na czas wschod­nio-ame­ry­kań­ski: sie­dem­na­sta to jede­na­sta, godzi­na wykła­du, dwu­dzie­sta dru­ga to czwar­ta po połu­dniu, godzi­na kon­sul­ta­cji i do takie­go roz­kła­du dosto­so­wa­łam porzą­dek dnia. Moje życie codzien­ne było teraz odwrot­no­ścią tego, któ­re wio­dłam przed przy­lo­tem: uczu­cio­we, rodzin­ne toczy­ło się w tzw. realu, a zawo­do­we w prze­strze­ni elek­tro­nicz­nej z wir­tu­al­ną kla­są, forum dys­ku­syj­nym, skrzyn­ką na stu­denc­kie pra­ce.

Czas pomie­szał mi się jesz­cze bar­dziej, kie­dy pół roku póź­niej dosta­łam tym­cza­so­wą pra­cę na uni­wer­sy­te­cie w Falun, w Szwe­cji. Tam naucza­nie onli­ne było już nor­mą; w ten spo­sób pro­wa­dzo­no poło­wę ofe­ro­wa­nych przez uczel­nię zajęć. Każ­de­go przed­mio­tu uczy­łam więc dwa razy: raz w praw­dzi­wej sali budyn­ku uni­wer­sy­tec­kie­go, do któ­re­go docie­ra­łam, brnąc przez szwedz­kie śnie­gi; dru­gi raz w sali wir­tu­al­nej, do któ­rej wcho­dzi­łam, kli­ka­jąc odpo­wied­nią ikon­kę na ekra­nie. Para­dok­sal­nie gru­py, z któ­ry­mi spo­ty­ka­łam się w praw­dzi­wych salach, skła­da­ły się w więk­szo­ści z imi­gran­tów lub stu­den­tów z wymia­ny mię­dzy­na­ro­do­wej; nato­miast na zaję­ciach onli­ne gro­ma­dzi­li się przede wszyst­kim Szwe­dzi i Szwed­ki roz­pro­sze­ni po całym świe­cie oraz … mło­de mamy, opie­ku­ją­ce się dzieć­mi w domu. Dzię­ki temu dopro­wa­dzi­łam do per­fek­cji umie­jęt­ność prze­by­wa­nia w kil­ku stre­fach cza­so­wych jed­no­cze­śnie. Pod­czas jed­nej sesji łączy­łam się, na przy­kład, z Gre­cją, Wiel­ką Bry­ta­nią, RPA i Austra­lią, a od cza­su do cza­su tra­fiał mi się nawet ktoś z pół­ku­li ame­ry­kań­skiej. Jeśli jed­nak kto­kol­wiek skar­żył się, że z powo­du róż­nic cza­so­wych musi wsta­wać na zaję­cia w środ­ku nocy, mło­de mamy nie mia­ły dla nie­go lito­ści.
– Ja też nie spa­łam o tej porze, bo kar­mi­łam dziec­ko – odpa­li­ła pew­ne­go razu jakie­muś ame­ry­kań­skie­mu mal­kon­ten­to­wi mat­ka dwu­mie­sięcz­ne­go syn­ka.

Jak­by jesz­cze tego było mało, w Falun trwa­ły aku­rat bia­łe noce. Dni nigdy się nie koń­czy­ły, tyl­ko prze­cho­dzi­ly płyn­nie w dłu­gi świt trwa­ją­cy mniej wię­cej od pół­no­cy aż do wscho­du słoń­ca. Cór­ka, zain­try­go­wa­na jasno­ścią noc­ne­go nie­ba i zbyt jesz­cze mała, żeby pod­dać się wła­dzy mecha­nicz­nych zega­rów, zaczę­ła trak­to­wać noc­ne spa­nie tak jak drzem­ki za dnia i co kil­ka godzin wycią­ga­ła nas z łóż­ka, doma­ga­jąc się zaba­wy. Pod­czas jed­nej z takich zabaw o czwar­tej nad ranem odkry­łam, że cór­ka, podob­nie jak ja, wąt­pi nie tyl­ko w auto­ry­tet zega­rów, ale i w tra­dy­cyj­ne poczu­cie prze­strze­ni. Roz­glą­da­jąc się despe­rac­ko po kątach, z taką siłą wrzesz­cza­ła „Pla!!”, aż zda­wa­ło mi się, że Pla­stuś, jam­nik dziad­ków, napraw­dę za chwi­lę przy­bie­gnie do niej z Pol­ski.

Kie­dy pisa­łam pierw­szą wer­sję tego tek­stu, mia­łam na zakoń­cze­nie wycią­gnąć opty­mi­stycz­ne wnio­ski. Było spo­koj­ne lato roku 2013; niko­mu chy­ba nie śni­ło się jesz­cze o kry­zy­sie uchodź­ców ani o Bre­xi­cie, a już na pew­no nie śni­ło się o wybo­rze Donal­da Trum­pa na pre­zy­den­ta USA – o jego kolej­nych anty-imi­gra­cyj­nych dekre­tach i refor­mach zaostrza­ją­cych i tak już suro­wy sys­tem wiz. W pierw­szej wer­sji tego tek­stu mia­łam napi­sać, że doświad­cze­nia moich pierw­szych osiem­na­stu mie­się­cy macie­rzyń­stwa poka­zu­ją koli­zję mię­dzy osią­gnię­cia­mi współ­cze­snej tech­ni­ki a biu­ro­kra­tycz­ny­mi struk­tu­ra­mi pań­stwa. Pla­no­wa­łam twierdzić,że współ­cze­sna tech­ni­ka obna­ża sztucz­ność i prze­sta­rza­łość biurokracji,że to tyl­ko kwe­stia cza­su, kie­dy biu­ro­kra­tycz­ne struk­tu­ry pęk­ną i nasz real­ny świat pozbę­dzie się gra­nic, stref i podzia­łów, podą­ża­jąc za wzo­rem świa­ta wir­tu­al­ne­go. Od roku 2013 do roku 2017, w któ­rym teraz żyje­my upły­nę­ła jed­nak cała epo­ka. Pry­wat­nie mam się dobrze. Kosz­tow­ne sło­wa praw­ni­ka oka­za­ły się praw­dą: dwa lata minę­ły szyb­ko, Piotr już pra­wie zako­rze­nił się w Ame­ry­ce, a do naszej trój­ki dołą­czył jesz­cze synek, któ­ry nie doświad­cza na razie cza­so­prze­strzen­nych zawi­ro­wań, jak przed­tem jego sio­stra. Po nocach budzi mnie teraz tyl­ko nie­po­kój: przy­po­mi­nam sobie, że wzdłuż połu­dnio­wej gra­ni­cy kra­ju, w któ­rym wycho­wu­ją się moje dzieci,ma powstać teraz nowy mur, jak wid­mo ber­liń­skie­go muru, któ­ry kie­dyś rzu­cał cień na moje dzie­ciń­stwo.

Cza­sem w te ciem­ne ame­ry­kań­skie noce wra­ca też do mnie szwedz­ki wrzask mojej cór­ki: „Pla!!” Myślę wte­dy, że teraz jest na świe­cie dużo wię­cej dzie­ci, któ­rych uko­cha­ne zwie­rzę­ta, przy­ja­cie­le i zabaw­ki pozo­sta­ły w odle­głych kra­jach albo zagu­bi­ły się na zawsze. I tu jed­nak poja­wia się nie­pew­na nadzie­ja. Jeśli wszyst­kie te dzie­ci krzy­czą tak gło­śno jak moja cór­ka w tam­te bla­de szwedz­kie noce, zde­ter­mi­no­wa­ne, by poko­nać czas i prze­strzeń, to ich wrzask musi w koń­cu odnieść jakiś sku­tek. I zara­zem strasz­nie i cudow­nie jest snuć domy­sły, co wrzask tego poko­le­nia przy­nie­sie świa­tu w przy­szło­ści.