Półtora roku w kosmosie
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
Od trzeciego miesiąca Piotr przeżywał ze mną ciążę przez Skype’a. Pokazywałam, jak rośnie mi brzuch, przykładałam do brzucha słuchawki, żeby „rybka”, jak jeszcze wtedy ją nazywaliśmy, przyzwyczaiła się do jego głosu, wysyłałam skany USG, nawet mp3 z biciem serca. Po przyjściu z pracy jadłam obiad przed komputerem, akurat kiedy Piotr jadł w Polsce kolację. Udawaliśmy, że siedzimy przy jednym stole. W czwartki, kiedy pracowałam do dwudziestej pierwszej, Piotr czekał na mnie z tą kolacją aż do polskiego rana. Po kilku czwartkach jego tryb życia jakoś naturalnie zsynchronizował się z czasem amerykańskim. Stworzyliśmy sobie iluzję wspólnego życia.
Bardzo długo nie traciliśmy nadziei, że Piotr dostanie wizę. Kilka miesięcy po pierwszej odmowie poszedł znowu na rozmowę do konsulatu, tym razem z plikiem nowych dokumentów, wśród których był list rekomendacyjny od senatora z Pensylwanii. Dopiero kiedy nawet to wstawiennictwo nie pomogło,dotarło do mnie, że będę rodzić sama.
– Może pani rodzić przy Skype’ie – zaproponowała położna na szkole rodzenia. – Mieliśmy tu już kilka military wives – dodała i opowiedziała mi o porodzie sprzed kilku miesięcy, w którym młody ojciec uczestniczył wirtualnie z placówki wojskowej w Iraku.
Traf chciał, że nie poszłam w ślady tamtej military wife, bo musiałam rodzić córkę przez cesarskie cięcie. Jednak pozwolono mi uruchomić Skype’a już dwie godziny po operacji i przez cały okres pobytu w szpitalu łączyłam się z Piotrem kilka razy dziennie. Pielęgniarki przychodzące na kolejne zmiany reagowały na jego pozdrowienia z ekranu ze zdziwieniem:
– Dlaczego on jest tam, a nie tu?
Cierpliwie po raz kolejny opowiadałam naszą historię.
– To przez wasz rząd, czy nasz rząd? – pytały, a słysząc odpowiedź, kręciły głowami z niedowierzaniem. Ich zwątpienie udzielało się i mnie. Czy na pewno zbadaliśmy wszystkie opcje? Może jednak przeoczyliśmy jakieś proste rozwiązanie? To niemożliwe, żeby męża nie puścili do rodzącej żony.
Kiedy wróciłam ze szpitala do domu, musieliśmy wpasować pory Skype’owania w dobę, której rytm był całkowicie podporządkowany karmieniu niemowlaka. Nasza córka urodziła się pięć tygodni za wcześnie i jak wielu wcześniaków niezbyt dobrze radziła sobie z jedzeniem. Karmienie jej było więc skomplikowanym i długotrwałym rytuałem: musiałam zakładać na sutek plastikową osłonkę, pilnować, żeby córeczka dobrze zassała, a potem żeby nie zasnęła podczas jedzenia; kiedy nie miała już siły ssać, ściągałam resztę pokarmu laktatorem i dokarmiałam ją strzykawką. Wszystko to trwało około półtorej godziny, wliczając jeszcze przewijanie oraz mycie lejków, butelek i rurek laktatora. Według zaleceń lekarza córeczka miała jeść co dwie godziny. Zostawało mi więc mniej więcej po pół godziny na robienie czegokolwiek: spanie, jedzenie, mycie. Nic dziwnego, że z Piotrem rozmawiałam najczęściej podczas karmienia. Kładłam smartfon na nocnym stoliku, czasem nawet na kołdrze lub na poduszce i nastawiałam na głośne mówienie. Kiedy dopadało mnie zmęczenie, prosiłam go, żeby nie przestawał do mnie mówić. Miał mi czytać, śpiewać, recytować wiersze, w ogóle robić wszystko, żebym mogła zachować przytomność. Bałam się, że w przeciwnym wypadku zasnę i dziecko wypadnie mi z rąk. Umówiliśmy się, że będę do niego dzwonić, kiedy tylko będzie potrzeba, niezależnie od pory; strefy czasowe już całkiem przestały mieć znaczenie.
Koledzy i koleżanki z pracy, oburzeni bezdusznością prawa w swoim kraju, zorganizowali dla mnie doraźną pomoc. Rozpisali grafik dyżurów i co drugi dzień ktoś przywoził mi obiad i sprawdzał, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu. Na początku te krótkie wizyty były moim jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym. Przez pierwsze dwa tygodnie, ze względu na szwy po cesarce, musiałam ograniczać nawet schodzenie na parter mojego szeregowca. Wszystkie najpotrzebniejsze sprzęty – lodówkę, mikrofalówkę, czajnik elektryczny –znajomi przenieśli mi na piętro. Czułam się przez to wszystko trochę tak, jakbym tkwiła w statku kosmicznym, dryfującym poza ziemskim czasem i przestrzenią. Pojęcia dnia i nocy nie nadawały się już do podziału doby, którą mierzyłam przecież porami karmienia. Internet sprawił, że pomimo fizycznej obecności w Ameryce, prawie nie mieszkałam w tym kraju. Wiadomości zarówno ze świata, jak i z USA docierały do mnie za pośrednictwem polskich gazet i serwisów informacyjnych, które Piotr czytał mi nocą. Nawet pora roku, podglądana przez okno, wyskoczyła z kalendarzowych ram i widoki jesiennych liści, śniegu i kwitnących drzew przeplatały się ze sobą dzień po dniu bez logicznego porządku. W tym stanie kosmicznej dezorientacji trwałam przez pięć tygodni po urodzeniu córki. Na ziemię sprowadził mnie dopiero przyjazd mojej mamy, która przybyła z odsieczą akurat, kiedy kończył mi się przydzielony urlop i musiałam wracać do pracy. W podaniu o wizę mama przezornie nie napisała, że jedzie opiekować się wnuczką. Prawnik ostrzegł mnie, że bywają urzędnicy, którzy w takich przypadkach oskarżają babcie o odbieranie chleba potencjalnym amerykańskim opiekunkom.
Ten sam prawnik podczas telefonicznych konsultacji – za „jedyne” 200 dolarów za godzinę – uświadomił nam, że naszym jedynym wyjściem jest postarać się o wizę imigracyjną dla Piotra.
– Obywatele Polski czekają na taką wizę przeciętnie dwa, trzy lata – tłumaczył, kiedy nerwowo spoglądałam na zegarek, przeliczając minuty na dolary. – To szybko minie – dodał pogodnie. – Cieszcie się, że nie pochodzicie z innego kraju. Obywatele Meksyku na tę samą wizę czekają piętnaście lat.
Pokrzepieni poczuciem naszej nie-meksykańskości, postanowiliśmy z Piotrem, że wrócę do Polski chociaż na część tych „szybko-mijających” lat. Poprosiłam na uczelni o bezpłatny urlop macierzyński; wyrobiłam dziecku polski i amerykański paszport, każdy za wymaganą notarialną zgodą ojca (co z tego, że ojcostwo nie było wystarczającym powodem, by pozwolono Piotrowi do dziecka przyjechać?). Po zakończeniu roku akademickiego wpakowałam większość dobytku do wielkiego kontenera, wynajętego w lokalnym storage facility,i z przysłowiową jedną walizką w jednej ręce, a z córkąw drugiej, wsiadłam do samolotu.
Po dwunastu latach życia w Ameryce zamieszkałam znów w rodzinnej Częstochowie i przez okna domu moich rodziców widziałam codziennie sylwetkę świętej wieży, przy której dorastałam. A jednak część mnie nadal mieszkała w Ameryce. Żeby zarobić na utrzymanie, prawie natychmiast po przyjeździe do Polski zaczęłam prowadzić ponadprogramowe zajęcia online dla studentów z mojej amerykańskiej uczelni. Nawet nie powiedziałam tym studentom, że mówię do nich z Polski. Przetłumaczyłam polską dobę na czas wschodnio-amerykański: siedemnasta to jedenasta, godzina wykładu, dwudziesta druga to czwarta po południu, godzina konsultacji i do takiego rozkładu dostosowałam porządek dnia. Moje życie codzienne było teraz odwrotnością tego, które wiodłam przed przylotem: uczuciowe, rodzinne toczyło się w tzw. realu, a zawodowe w przestrzeni elektronicznej z wirtualną klasą, forum dyskusyjnym, skrzynką na studenckie prace.
Czas pomieszał mi się jeszcze bardziej, kiedy pół roku później dostałam tymczasową pracę na uniwersytecie w Falun, w Szwecji. Tam nauczanie online było już normą; w ten sposób prowadzono połowę oferowanych przez uczelnię zajęć. Każdego przedmiotu uczyłam więc dwa razy: raz w prawdziwej sali budynku uniwersyteckiego, do którego docierałam, brnąc przez szwedzkie śniegi; drugi raz w sali wirtualnej, do której wchodziłam, klikając odpowiednią ikonkę na ekranie. Paradoksalnie grupy, z którymi spotykałam się w prawdziwych salach, składały się w większości z imigrantów lub studentów z wymiany międzynarodowej; natomiast na zajęciach online gromadzili się przede wszystkim Szwedzi i Szwedki rozproszeni po całym świecie oraz … młode mamy, opiekujące się dziećmi w domu. Dzięki temu doprowadziłam do perfekcji umiejętność przebywania w kilku strefach czasowych jednocześnie. Podczas jednej sesji łączyłam się, na przykład, z Grecją, Wielką Brytanią, RPA i Australią, a od czasu do czasu trafiał mi się nawet ktoś z półkuli amerykańskiej. Jeśli jednak ktokolwiek skarżył się, że z powodu różnic czasowych musi wstawać na zajęcia w środku nocy, młode mamy nie miały dla niego litości.
– Ja też nie spałam o tej porze, bo karmiłam dziecko – odpaliła pewnego razu jakiemuś amerykańskiemu malkontentowi matka dwumiesięcznego synka.
Jakby jeszcze tego było mało, w Falun trwały akurat białe noce. Dni nigdy się nie kończyły, tylko przechodzily płynnie w długi świt trwający mniej więcej od północy aż do wschodu słońca. Córka, zaintrygowana jasnością nocnego nieba i zbyt jeszcze mała, żeby poddać się władzy mechanicznych zegarów, zaczęła traktować nocne spanie tak jak drzemki za dnia i co kilka godzin wyciągała nas z łóżka, domagając się zabawy. Podczas jednej z takich zabaw o czwartej nad ranem odkryłam, że córka, podobnie jak ja, wątpi nie tylko w autorytet zegarów, ale i w tradycyjne poczucie przestrzeni. Rozglądając się desperacko po kątach, z taką siłą wrzeszczała „Pla!!”, aż zdawało mi się, że Plastuś, jamnik dziadków, naprawdę za chwilę przybiegnie do niej z Polski.
Kiedy pisałam pierwszą wersję tego tekstu, miałam na zakończenie wyciągnąć optymistyczne wnioski. Było spokojne lato roku 2013; nikomu chyba nie śniło się jeszcze o kryzysie uchodźców ani o Brexicie, a już na pewno nie śniło się o wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA – o jego kolejnych anty-imigracyjnych dekretach i reformach zaostrzających i tak już surowy system wiz. W pierwszej wersji tego tekstu miałam napisać, że doświadczenia moich pierwszych osiemnastu miesięcy macierzyństwa pokazują kolizję między osiągnięciami współczesnej techniki a biurokratycznymi strukturami państwa. Planowałam twierdzić,że współczesna technika obnaża sztuczność i przestarzałość biurokracji,że to tylko kwestia czasu, kiedy biurokratyczne struktury pękną i nasz realny świat pozbędzie się granic, stref i podziałów, podążając za wzorem świata wirtualnego. Od roku 2013 do roku 2017, w którym teraz żyjemy upłynęła jednak cała epoka. Prywatnie mam się dobrze. Kosztowne słowa prawnika okazały się prawdą: dwa lata minęły szybko, Piotr już prawie zakorzenił się w Ameryce, a do naszej trójki dołączył jeszcze synek, który nie doświadcza na razie czasoprzestrzennych zawirowań, jak przedtem jego siostra. Po nocach budzi mnie teraz tylko niepokój: przypominam sobie, że wzdłuż południowej granicy kraju, w którym wychowują się moje dzieci,ma powstać teraz nowy mur, jak widmo berlińskiego muru, który kiedyś rzucał cień na moje dzieciństwo.
Czasem w te ciemne amerykańskie noce wraca też do mnie szwedzki wrzask mojej córki: „Pla!!” Myślę wtedy, że teraz jest na świecie dużo więcej dzieci, których ukochane zwierzęta, przyjaciele i zabawki pozostały w odległych krajach albo zagubiły się na zawsze. I tu jednak pojawia się niepewna nadzieja. Jeśli wszystkie te dzieci krzyczą tak głośno jak moja córka w tamte blade szwedzkie noce, zdeterminowane, by pokonać czas i przestrzeń, to ich wrzask musi w końcu odnieść jakiś skutek. I zarazem strasznie i cudownie jest snuć domysły, co wrzask tego pokolenia przyniesie światu w przyszłości.