22/02/16

Porzeczki

Wioletta Grzegorzewska

Strona cyklu

Wyspa
Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

Zaska­ku­ją­ce, jak z bie­giem lat sło­wa zmie­nia­ją zna­cze­nia. Na przy­kład wyraz „maślan­ka”, któ­ry koja­rzył mi się z bez­pie­czeń­stwem, zapa­chem masel­ni­cy w izbie bab­ci i skle­pem Spo­łem, prze­ina­czył się w mojej wyobraź­ni i stał się sym­bo­lem kost­ni­cy. A zda­rzy­ło się to dzie­sięć lat temu, gdy tuż przed wyjaz­dem do Wiel­kiej Bry­ta­nii po uda­nej, nie­groź­nej ope­ra­cji leża­łam w sali kato­wic­kie­go szpi­ta­la razem z cho­rą na zapa­le­nie płuc sta­rusz­ką: – Maślan­ka! – krzy­cza­ła całą noc – Maślan­ka! Zazię­bi­łam się, choć Jurek ostrze­gał, żeby nie pić maślan­ki pro­sto z lodów­ki! – Kobie­ta zmar­ła nad ranem, zosta­wia­jąc mnie z tym mdłym, bia­ła­wym i fer­men­tu­ją­cym w folii sło­wem.

Inną ewo­lu­cję zna­cze­nio­wą prze­szły w mojej pamię­ci dwa naj­waż­niej­sze sło­wa z dzie­ciń­stwa: gugu­ły i bebok. Te ono­ma­to­pe­icz­ne wyra­zy mogły­by koja­rzyć się zabaw­nie – z gawo­rze­niem, ale w rze­czy­wi­sto­ści na Jurze Kra­kow­sko-Czę­sto­chow­skiej i, jak przy­pusz­czam, w innych regio­nach Pol­ski, ozna­cza­ły prze­kra­cza­nie gra­nic, mia­ły nega­tyw­ne kono­ta­cje. Bebok, cza­sem babok, był amor­ficz­nym demo­nem, któ­rym doro­śli stra­szy­li na Ślą­sku nie­grzecz­ne dzie­ci, a gugu­ły ozna­cza­ją­ce nie­doj­rza­łe owo­ce, któ­ry­mi moż­na się zatruć, koja­rzy­ły mi się z moim ojcem, któ­ry zamiast opi­sy­wa­nej przez Miło­sza w Znie­wo­lo­nym umy­śle posta­wy ket­ma­na, wolał przy­brać pozę gugu­ło­wą i sta­wał się ucie­ka­ją­cym i żąd­nym przy­gód Pio­tru­siem Panem.

„Ino guguł nie jedz­cie, bo się pocho­ru­je­cie na amen”, mawia­li star­si w wio­sce, ale my i tak pod koniec maja wspi­na­li­śmy się na drze­wa i ryzy­ku­jąc ból brzu­cha czy gorącz­kę, jedli­śmy zie­lon­ka­wo­po­ma­rań­czo­we owo­ce cze­re­śni. Nie­daw­no gugu­ły zmie­ni­ły się w mojej wyobraź­ni w kul­ki rtę­ci. A sta­ło się to za spra­wą redak­to­ra z Por­to­bel­lo Books, któ­ry zapro­po­no­wał, aby tytuł angiel­skie­go prze­kła­du mojej książ­ki zamiast Unri­pe fru­it (nie­doj­rza­łe owo­ce) brzmiał Swal­lo­wing Mer­cu­ry. Oczy­wi­ście nie była­bym sobą, gdy­bym w ramach eks­pe­ry­men­tu nie zgo­dzi­ła się na taką zamia­nę. Być może zmę­czo­na pol­ski­mi inter­pre­ta­cja­mi mojej opo­wie­ści o dziew­czy­nie i jej rodzi­nie z Hek­ta­rów, chcia­łam roz­ma­wiać o książ­ce pod innym kątem i przy oka­zji delek­to­wać się angiel­ską wie­lo­znacz­no­ścią „mer­cu­re­go” – naj­mniej­szej pla­ne­ty w Ukła­dzie Sło­necz­nym i pier­wiast­ka z tabli­cy Men­de­le­je­wa, któ­re­go meta­licz­ny i cierp­ki smak oraz tok­sycz­ne dzia­ła­nie pozna­łam jako dzie­wię­cio­lat­ka.

W ubie­głe waka­cje poje­cha­łam na festi­wal lite­rac­ki do Sopo­tu, gdzie pew­ne­go popo­łu­dnia po obie­dzie kupi­łam cór­ce kok­tajl przy­bra­ny gałąz­ka­mi czer­wo­nych porze­czek i z satys­fak­cją obser­wo­wa­łam, jak mała delek­tu­je się sma­kiem owo­ców, któ­re jadła pierw­szy raz w życiu i powo­li two­rzy pozy­tyw­ny obraz pol­skie­go sło­wa. Mnie porzecz­ki przy­po­mi­na­ły kom­pot mamy, ścież­kę na pola wśród krze­wów ber­be­ry­su i agre­stów, budo­wa­nie tamy w sierp­niu na Sar­nim Sto­ku. Naszej roz­mo­wie o porzecz­kach w Pań­stwo­wej Gale­rii Sztu­ki przy­słu­chi­wał się pewien nie­zna­jo­my – jak się póź­niej oka­za­ło, Leo Leszek Kan­tor, autor mono­dra­mu Tam, gdzie rosną porzecz­ki, doku­men­tu auto­bio­gra­ficz­ne­go o cza­sie oku­pa­cji nie­miec­kiej, powo­jen­nych powro­tach do domu i okru­cień­stwach władz socja­li­stycz­nej Pol­ski. Męż­czy­zna spo­tka­ny w Sopo­cie wspo­mniał o Strze­go­miu, gdzie się wycho­wy­wał i o ludziach, któ­rych tam spo­tkał. Po jego opo­wie­ści porzecz­ki będą mi się koja­rzyć z rokiem 68 w Pol­sce: z chla­pa­mi czer­wo­nej far­by na trans­pa­ren­tach „Syjo­ni­ści do Syjo­nu”, z rumień­cem zacie­trze­wie­nia na policz­kach Gomuł­ki i z przy­mu­so­wym wyjaz­dem Lea do Szwe­cji.