19/09/16

Pożegnanie

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Ale to brzmi, to poże­gna­nie z tytu­łu, nie?… Od razu widzi się czyjś foto­gra­ficz­ny por­tret medial­no-tru­mien­ny, czar­ny i bia­ły, i w takich wła­śnie, tyle że pogru­bio­nych sto­sow­nie ram­kach. No, spo­koj­nie – nic z tych rze­czy. Nie, żeby mia­ło być jakoś szcze­gól­nie (przy­naj­mniej dla mnie) weso­ło, ale nie aż tak żałob­nie.

Zresz­tą – nie nale­ży wyklu­czyć, że to, co napi­szę, nie ma sen­su, że to tyl­ko pro­jek­cja moich ego­istycz­nych wyobra­żeń o sobie samym, że zmia­ny, o któ­rej będzie poni­żej mowa, i tak nikt by nie zauwa­żył. Poza tym mam zamiar być sen­ty­men­tal­ny, banal­ny i pate­tycz­ny, mam zamiar żenu­ją­co ser­decz­nie pisać o ludziach zna­nych mi tak mało, że pra­wie – nie­ste­ty! – wca­le. Trud­no – kto nie chce, niech nie czy­ta.

Wła­ści­wie mogły­by być tutaj dwa mot­ta. Pierw­sze – sło­wa, któ­re kie­dyś na moim fejs­bu­ko­wym łolu był uprzej­my (sta­now­czo nazbyt uprzej­my) w jed­nym z komen­ta­rzy pozo­sta­wić Grze­gorz Jędrek: „Odkąd Prze­mek Rojek zaj­mu­je się biBLio­te­ką, a wcze­śniej Por­tem i Tawer­ną, wró­ci­łem do czy­ta­nia stron, któ­re kie­dyś opu­ści­łem. I wła­ści­wie Prze­my­sław Rojek stał się dla mnie insty­tu­cją, któ­ra trzy­ma rękę na sła­bym pul­sie pol­skiej poe-kry­ty­ki i ją reani­mu­je poprzez nie­ustan­ną ani­ma­cję. Serio”. Dru­gie – z sie­bie same­go, z tek­stu, któ­ry jako Kur­rem­kar­mer­ruk popeł­ni­łem kie­dyś w bar­dzo ckli­wym wpi­sie z oka­zji dwu­dzie­stej edy­cji Por­tu Lite­rac­kie­go: „Nigdy w życiu nie myśla­łem, że pra­ca w Biu­rze – o któ­rej nie­gdyś nie marzy­łem w naj­bar­dziej nawet zuchwa­łych roje­niach – może być tak śmier­tel­nie nud­na. Podob­nie jak nigdy nie myśla­łem, że coś tak upior­nie nud­ne­go może być czymś, z czym za żad­ne skar­by nie będę chciał się roz­stać. A kie­dy już mam dość, to zer­kam na głów­ną stro­nę Biu­ra i patrzę na swo­je nazwi­sko w stop­ce: nar­cy­stycz­ny czter­dzie­sto­let­ni dureń, cią­gle mają­cy wra­że­nie, że zła­pał jakie­goś lite­rac­kie­go boga za kost­ki, że (by po odar­ciu z iro­nii zacy­to­wać Dzień świ­ra) wresz­cie przy­ję­to go do szko­ły poetów”.

No wła­śnie: ktoś to, co robię, oce­nia tak skan­da­licz­nie przy­chyl­nie. Ktoś inny (czy­li ja) tak bar­dzo marzył, by móc wynu­dzać się (tra­cąc przy oka­zji diop­trie, a zysku­jąc w zamian – nie­kie­dy – siwe wło­sy w bro­dzie i robiąc sobie grunt pod przy­szłe wrzo­dy) ku chwa­le Biu­ra. A prze­cież mimo tego nad­szedł czas, by się poże­gnać, by po nie­mal rów­no trzech latach obsłu­gi­wa­nia wpierw Tawer­ny, potem Przy­sta­ni, a ostat­nio biBLio­te­ki, prze­ka­zać to wszyst­ko komuś inne­mu (ze spo­koj­ną pew­no­ścią – co od razu zastrze­gam, bo wiem, kto to będzie – że odda­ję wszyst­ko w abso­lut­nie naj­lep­sze ręce). Ano tak, dro­dzy moi psy­cho­fa­ni, nie mniej dro­dzy mnie (w róż­nym stop­niu) życz­li­wi, dro­dzy ina­czej obo­jęt­ni, nie­życz­li­wi, nie­przy­chyl­ni, naj­droż­si moi śmier­tel­ni wro­go­wie, mają­cy mnie za igno­ran­ta, aro­ganc­kie­go dup­ka, cynicz­ne­go pota­ki­wa­cza zarząd­cy naj­bar­dziej odlo­to­we­go kor­po poezji pol­skiej – osiem­na­sty numer biBLio­te­ki (towa­rzy­szą­cy ponie­kąd festi­wa­lo­wi Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21), w któ­rym czy­ta­cie te sło­wa, jest ostat­nim, nad któ­rym spra­wu­ję peł­nię (oczy­wi­ście wyłącz­nie w zakre­sie tego, co nale­ży do moich obo­wiąz­ków) redak­tor­skiej opie­ki.

Za chu­dy jestem w swych redak­tor­skich uszach (a Biu­ro – insty­tu­cją zbyt roz­bu­do­wa­ną), by ta moja rezy­gna­cja mia­ła się stać zaczy­nem jakiej­kol­wiek plot­ki, ale na wszel­ki wypa­dek roz­wie­ję ewen­tu­al­ne wąt­pli­wo­ści: decy­zję, któ­rą dopie­ro co Wam zako­mu­ni­ko­wa­łem, pod­ją­łem sam i nie ma ona jakie­go­kol­wiek związ­ku ani z moimi rela­cja­mi z Artu­rem Bursz­tą (w tym rów­nież – prze­pra­szam za coś, co nie­któ­rzy uzna­li­by za wsty­dli­wą bru­tal­ność – rela­cja­mi pła­co­wy­mi), ani z obec­ną, nową linią pro­gra­mo­wo-wydaw­ni­czą Biu­ra i biBLio­te­ki, ani z czym­kol­wiek innym w tym typie. Wszyst­ko to fir­mo­wa­łem swo­im nazwi­skiem – i tego się trzy­mam, a jeśli mia­łem wąt­pli­wo­ści, to odszu­kać je moż­na w wie­lu spo­śród tych tek­stów, któ­re dla Biu­ra popeł­ni­łem, ale zawsze, jak wie­rzę, były to wąt­pli­wo­ści kon­struk­tyw­ne i ożyw­cze. Jed­ną spo­śród cnót oby­wa­tel­skich, któ­re cenię sobie naj­wy­żej, jest zawo­do­wa lojal­ność, dla­te­go (choć nie bez­kry­tycz­nie) zawsze sta­łem po stro­nie Artu­ra, narze­ka­jąc na nie­go za ple­ca­mi tyl­ko o tyle, o ile w dobrym tonie jest cza­sem pozrzę­dzić na swo­je­go sze­fa, i niech pierw­szy rzu­ci we mnie czym tam chce, kto nigdy tego nie robił – zarów­no wte­dy, gdy świę­to­wał suk­ce­sy, jak i wów­czas, gdy go, cza­sem bar­dzo moc­no, ata­ko­wa­no (jak się póź­niej oka­zy­wa­ło – nie­słusz­nie). A ludziom, z któ­ry­mi przy­szło mi się zetknąć w redak­cji Biu­ra (choć oczy­wi­ście współ­pra­co­wa­ło nam się roz­ma­icie i róż­nych haków na sie­bie wza­jem mamy zapew­ne spo­ro), mogę powie­dzieć tyl­ko jed­no – żału­ję, że moją wysu­nię­tą redak­tor­ską awan­gar­dę we Fre­istadt Nowa Huta dzie­li­ło od Cen­tra­li aż trzy­sta kilo­me­trów i że nie mogłem pra­co­wać biur­ko w biur­ko z Wami, żeśmy się razem nawet tej przy­sło­wio­wej kawy (o wód­ce – oczy­wi­ście po godzi­nach – nawet nie wspo­mi­na­jąc) nie napi­li.

Więc to wszyst­ko nie to… Dla­cze­go zatem się żegnam? Powód pierw­szy i naj­waż­niej­szy opi­sał kie­dyś poeta – więc go zacy­tu­ję, pomi­ja­jąc nazwi­sko i tytuł, bo jak ktoś nie zna, to jego wstyd:

(…) ist­niał świat. A to roz­pra­sza. Ja budzi­łem się
i żyłem, doty­ka­łem, jadłem, roz­ma­wia­łem,
piłem wino i gra­łem w ludz­kie gry, jeź­dzi­łem
kole­ją i pozo­wa­łem do zdjęć (…)

(…) byłam zaję­ta w innych miej­scach, w innych
ludziach, prócz cie­bie mia­łam pory roku,
zwie­rzę­ta, drze­wa, woj­ny, dzie­ci, wiel­ką prze­strzeń
do ogar­nię­cia.

No wła­śnie – tyle tego wszyst­kie­go, że dobie­ga­jąc czter­dziest­ki, musia­łem z cze­goś umieć zre­zy­gno­wać, by zacho­wać sie­bie na rze­czy, być może, waż­niej­sze. Ot, choć­by na całe to eks­ta­tycz­ne udrę­cza­nie wła­sne­go cia­ła, któ­re odkry­łem dopie­ro w trze­ciej deka­dzie życia, a któ­re przy­spa­rza mi tyle rado­ści – na capo­eirę, do któ­rej dobrze by było na poważ­nie (czy­li regu­lar­nie) wró­cić, co wyma­ga remon­tu kola­na, a na to z kolei przy­da­ło­by się powró­cić do hanieb­nie zarzu­co­nej jogi; na dłuż­sze niż dzie­sięć kilo­me­trów prze­bie­gnię­te dystan­se; na piąt­ko­we zrzu­ca­nie cało­ty­go­dnio­wej złej ener­gii, spły­wa­ją­cej ze mnie wraz z litra­mi wyle­wa­ne­go na cross-ficie potu. A to prze­cież dopie­ro począ­tek – bo dalej kry­ją się rze­czy sto­kroć waż­niej­sze: naj­cu­dow­niej­sza na świe­cie żona, któ­rej i tak nigdy nie będę godzien, któ­ra więc tym bar­dziej war­ta jest cze­goś znacz­nie wię­cej niż tyl­ko cza­su wyszarp­nię­te­go prze­ze mnie mię­dzy jed­nym a dru­gim zapra­co­wa­niem; syn, któ­ry już nigdy nie będzie miał dwóch lat i z któ­rym może jesz­cze zdą­żę zoba­czyć w jed­nej z kra­kow­skich gale­rii han­dlo­wych wiel­ką wysta­wę budow­li z kloc­ków Lego, a i na Pusty­nię Błę­dow­ską, i na Babią Górę też prze­cież w koń­cu musi­my się wybrać. Są – choć to może banał – odkła­da­ne na Świę­te­go Nigdy remon­ty, bal­ko­no­wy para­pet cze­ka na wysiew bazy­lii i kolen­dry, uświę­co­ny tysią­ca­mi rodzin­nych obia­dów ślą­ski stół tęsk­ni za nową poli­tu­rą, moje świa­do­me jedze­nie musi zacząć (znów) zna­czyć coś inne­go niż świa­do­mie-jem-byle-co-bo-nie-mam-cza­su-na-goto­wa­nie. Mój Boże! prze­cież są nawet nie­bez­piecz­nie spię­trzo­ne sto­sy ksią­żek, któ­rych nie prze­czy­ta­łem, czy­ta­jąc to, co o czy­imś pisa­niu napi­sa­li inni. Nie­obej­rza­ne fil­my, nie­do­słu­cha­na muzy­ka, nie­odwie­dzo­ne wysta­wy. Zafu i czot­ki napie­ra­ją na mnie z kąta, przy­po­mi­na­jąc o wszyst­kich nie­odby­tych wypra­wach w głąb sie­bie.

Poza tym – dotyk, wino, gry, kolej, zdję­cia, ludzie, pory roku (zwłasz­cza jesień), zwie­rzę­ta (wła­śnie, może jed­nak ten kot z przy­tu­li­ska?…), drze­wa, woj­ny (do któ­rych nie moż­na – na swą sła­bo­wi­tą mia­rę – dopu­ścić). Wiel­ka prze­strzeń do ogar­nię­cia. Tak, to wszyst­ko oczy­wi­ście też.

I pod­sta­wo­wa zawo­do­wa codzien­ność – ucze­nie. Coraz gorzej ostat­ni­mi cza­sy to wyglą­da­ło, w redak­cyj­nym roz­pę­dzie gdzieś ulat­nia­ła się naj­szczer­sza radość, któ­ra nio­sła mnie przez tych kil­ka­na­ście lat codzien­ne­go odkry­wa­nia na nowo tyle­kroć już prze­czy­ta­nych świa­tów – bo one mają swój nie­skoń­cze­nie się powta­rza­ją­cy Big Bang zawsze wte­dy, gdy któ­ryś z moich uczniów opo­wie je na nowo. W pra­cy nauczy­cie­la – tak ja w to wie­rzę – nie ma miej­sca na znu­że­nie (nie mylić ze zmę­cze­niem), repro­duk­cję komu­na­łu, czuj­ność osła­bio­ną i roz­pro­szo­ną na pół­świa­do­me bez­gło­śne soli­lo­kwia, czy X wyśle w koń­cu ten cho­ler­ny tekst o książ­ce Y, czy nie. Nie ma na to miej­sca zwłasz­cza dziś, gdy świat rudy­men­tar­nych war­to­ści, na któ­rych wspie­ra się ten nasz żało­sny kon­ty­nen­cik i pewien umiej­sco­wio­ny w jego pół­noc­no-wchod­nim zadu­piu kra­ik, chwie­je się w posa­dach – i to na mnie, nauczy­cie­la, cze­ka Dża­la­lud­din Rumi, bym poka­zał, że jest jesz­cze inny islam niż ten okrę­co­ny pasem sza­hi­da; cze­ka na mnie Anna Świrsz­czyń­ska, bez któ­rej moi ucznio­wie – szan­ta­żo­wa­ni ofi­cjal­ną pań­stwo­wą filo­zo­fią maka­bry i kul­tem prze­mo­cy – zaczną wie­rzyć, że jedy­nym sen­sem ich życia jest powstań­cza śmierć, któ­ra nie boli i nie śmier­dzi; cze­ka na mnie Fio­dor Dosto­jew­ski, poka­zu­ją­cy inne chrze­ści­jań­stwo niż to, któ­re w poświa­cie flar wywrza­sku­je, tchórz­li­wie zasło­nię­te klu­bo­wym sza­li­kiem, żąda­nia czy­jej­kol­wiek śmier­ci. Nawet Kon­rad Góra na mnie cze­ka, bym poka­zał, że moż­na użyć sło­wa „skur­wy­syn” tak, by pol­sz­czy­zna sta­ła się od tego jesz­cze odro­bi­nę pięk­niej­sza.

Tyle o tym piszę, by się przed samym sobą wytłu­ma­czyć z jed­nej z naj­trud­niej­szych decy­zji w moim zawo­do­wym życiu – nie zaś po to, by umniej­szyć ran­gę redak­cyj­nej pra­cy: ani mojej, ani moje­go następ­cy, ani żad­ne­go inne­go redak­to­ra. A sama ta pra­ca?… cóż, ci, któ­rzy się o nią choć­by odro­bi­nę otar­li, zna­ją wszyst­kie jej żywio­ło­we roz­bla­ski i dłu­gie cie­nie – a że to wła­śnie z nich rekru­to­wać się będzie duża część moich tu czy­tel­ni­ków, więc żad­nej wiel­kiej tajem­ni­cy zawo­do­wej tu nie zdra­dzam. Listy, set­ki listów, listów tysią­ce (w cza­sie tych trzech lat spę­dzo­nych w Biu­rze otrzy­ma­łem – i jest to ilość sza­cun­ko­wa, sądzę, że zani­żo­na, bo mój pro­gram pocz­to­wy już daw­no temu zaczął doma­gać się zało­że­nia blo­ka­dy na pocz­tę przy­cho­dzą­cą – coś koło 7000, słow­nie: sied­miu tysię­cy, maili), a wszyst­kie mniej wię­cej o tym samym: zama­wia­nie tek­stu, przy­na­gla­ją­ca proś­ba o odpo­wiedź, egze­kwo­wa­nie tek­stu, roz­pacz­li­we prze­su­wa­nie dedlaj­nów… A ja – kolej­ny banał – po pro­stu się zmę­czy­łem. Ta sza­leń­cza pra­ca u pod­staw kul­tu­ry, to tak nie­skoń­cze­nie waż­ne dba­nie o to, by książ­ka poszła w świat przy­ozdo­bio­na mądrym sło­wem, bo od tego zale­ży jej czy­tel­ni­cze być i nie być – już nie dla mnie.

A prze­cież te wszyst­kie listy – to ludzie. Więc teraz to, co naj­waż­niej­sze, czy­li o ludziach z dru­giej stro­ny ekra­nu i kla­wia­tu­ry.

Owszem, byli i tacy, z któ­ry­mi nie wyszło – cza­sem pew­nie z mojej winy, ale cza­sem nie (sko­ro trze­ba umieć przy­znać się do błę­dów, trze­ba też mieć odwa­gę powie­dzieć sobie, kie­dy się nie zawa­li­ło). No więc mówię otwar­tym tek­stem: byli tacy, któ­rym zachcia­ło się wcho­dzić w rolę nie­chcia­nych men­to­rów, znaj­du­ją­cych oso­bli­wą przy­jem­ność w wystu­ki­wa­niu tasiem­co­wych, pro­tek­cjo­nal­nych i pryn­cy­pial­nych poła­ja­nek. Byli ludzie nie­chęt­ni Biu­ru i per­so­nal­nie Artu­ro­wi, któ­rzy przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji obrzu­ca­li mnie inwek­ty­wa­mi. Byli ci, któ­rzy – miast wyja­śnić nie­po­ro­zu­mie­nie – z przy­czaj­ki wyle­wa­li swo­je nie­sma­ki i żale. Byli kom­ba­tan­ci poezji, któ­rzy fru­stra­cję pły­ną­cą z doświad­cze­nia wła­sne­go zapo­zna­ne­go geniu­szu zamie­nia­li na agre­sję. Byli kore­spon­den­ci zwy­czaj­nie zaro­zu­mia­li. Bywa­li też ludzie po pro­stu nie­słow­ni, nie­rze­tel­ni, odpo­wia­da­ją­cy na maile tyl­ko po to, by zako­mu­ni­ko­wać, że odpo­wie­dzi nie będzie. Wszyst­kie takie przy­pad­ki – powta­rzam – każ­dy, kto miał cokol­wiek wspól­ne­go z byciem redak­to­rem, zna z wła­sne­go doświad­cze­nia. Wszyst­kim tym przy­pad­kom odpo­wia­dam prze­to tu i teraz – krót­ko, bo byli tyleż uciąż­li­wą, hała­śli­wą i przy­krą, co jed­nak nie­zna­czą­cą mniej­szo­ścią – sło­wa­mi dedy­ka­cji, któ­rą Maz­zoll zawarł na swej nagra­nej z Arhyt­mic Per­fec­tion pły­cie Out Out To Lunch, przy utwo­rze Śli­na w kąci­kach ust: „wszyst­kim mistrzom i przy­wód­com ducho­wym, któ­rzy do dziś nie prze­sta­li się roz­róż­niać… – dla­te­go sam też ich nie roz­róż­niam i modlę się, by już sobie odpu­ści­li, bo ja im odpusz­czam…”.

 O wie­le wię­cej było jed­nak elek­tro­nicz­nych roz­mów, za któ­re wypa­da podzię­ko­wać.

Tak zwa­ne śro­do­wi­sko przez wie­le lat było dla mnie prze­strze­nią nie­zna­ną – aż nagle przy­szło mi kore­spon­do­wać z tymi, któ­rych zna­łem wyłącz­nie z ksią­żek. Nie będę ukry­wał – stre­so­wa­łem się, mimo tego, że czę­sto moi kore­spon­den­ci byli o deka­dę (albo i wię­cej) ode mnie młod­si. Dla­te­go zawsze czu­łem naj­szczer­szą wdzięcz­ność za otwar­tość, życz­li­wość, przy­chyl­ność, dystans. Kasia Fetliń­ska, Oli­wia Bet­cher, Gosia Kolan­kow­ska, Wio­la Grze­go­rzew­ska, Szy­mon Słom­czyń­ski, Rafał Gawin, Jerzy Jar­nie­wicz, Dawid Mate­usz, Michał Doma­gal­ski, Andrzej Sosnow­ski, Mar­cin Sen­dec­ki, Tade­usz Pió­ro, Darek Foks, Zbi­gniew Machej, Piotr Czer­ski, ostat­nio – na kil­ka tyl­ko słów, ale tyle wystar­czy­ło – Jako­be Mansz­tajn (i wiele/wielu innych, wybacz­cie, że Was nie wymie­niam), Wasze maile zawsze spra­wia­ły, że pra­co­wa­ło się po pro­stu łatwiej; zwłasz­cza wte­dy, gdy syn­drom wypa­le­nia zawo­do­we­go zawie­szał mi pal­ce nad kla­wia­tu­rą w bez­rad­no­ści i dzi­kiej nie­chę­ci.

Były też kore­spon­den­cje abso­lut­nie wyjąt­ko­we: z Ada­mem Popra­wą, z któ­rym raz czy dru­gi przez pół dnia pro­wa­dzi­li­śmy listow­nie wca­le roz­le­głe lite­ra­tu­ro­znaw­cze dys­pu­ty (zapew­ne dłuż­sze niż sam tekst Ada­ma, któ­ry sta­no­wił punkt wyj­ścia wymia­ny listów); z Bogu­sła­wem Kier­cem, naj­więk­szym mistrzem kore­spon­den­cyj­nych dobrych manier i ucie­le­śnie­niem naj­wyż­szej życz­li­wo­ści; z Paw­łem Tań­skim, z któ­rym zupeł­nie spon­ta­nicz­nie prze­szli­śmy na naj­bar­dziej wymyśl­ny język sta­chu­row­skiej eks­ta­zy. No i ostat­nio: jeden z tych momen­tów, kie­dy fizy­ka kore­spon­do­wa­nia odsła­nia swą meta­fi­zycz­ną pod­szew­kę, czy­li kil­ka maili od Irit Amiel – tak bar­dzo peł­nych siły i jed­no­cze­śnie ema­nu­ją­cych tak nie­zwy­kłym cie­płem, humo­rem, spo­ko­jem…

Im star­szy się robię, tym czę­ściej cenię sobie w ludziach coś, co moż­na chy­ba nazwać mądro­ścią. Nie wie­dzą, eru­dy­cją, bły­sko­tli­wo­ścią, inte­li­gen­cją – ale wła­śnie mądro­ścią: splo­tem trzeź­we­go oglą­du świa­ta, wywa­że­nia, zde­cy­do­wa­nia; czymś, cze­go chy­ba naby­wa się żyjąc z ponad­prze­cięt­ną świa­do­mo­ścią, doświad­cza­jąc sie­bie, innych i wszyst­kie­go naoko­ło moc­no i zawsze po coś. Nie potra­fię tego pre­cy­zyj­nie zde­fi­nio­wać, tak jak nie umiem dokład­nie powie­dzieć, cze­mu aku­rat w tym a nie innym kore­spon­den­cie zaczy­nam tę wła­śnie mądrość wyczu­wać… No ale są, są też tacy. Asia Muel­ler, cho­dzą­ca łagod­ność, któ­rej Powle­kać rosną­ce prze­pro­wa­dzi­ło mnie przez nie­wy­ra­żal­ne doświad­cze­nie cią­ży mojej żony, a któ­ra musi mieć taką wła­śnie mądrość, bo mądra musi być mat­ka czwor­ga dzie­ci, któ­ra dodat­ko­wo tak nie­by­wa­le potra­fi o swo­im macie­rzyń­stwie i o swo­jej kobie­co­ści pisać; Filip Zawa­da, naj­bar­dziej nie­do­ce­nio­ny pol­ski pisarz, któ­ry dzię­ki swe­mu Pod słoń­ce było pod­jął ze mną dro­gę bycia ojcem w momen­cie, w któ­rym pozo­sta­wi­ła mnie Joan­na – Filip, wiel­ki ducho­wy podróż­nik, któ­ry w swym łucz­nic­twie odna­lazł to, cze­go ja wciąż poszu­ku­ję (takoż ten sam Filip, któ­ry kie­dyś, w wigi­lię 2014 roku, tele­fo­nicz­nie, znad – o ile dobrze pamię­tam – garncz­ka z barsz­czem, doga­dy­wał ze mną, kle­ją­cym trzy­sta kilo­me­trów dalej uszka, szcze­gó­ły jed­nej z naj­bar­dziej obłęd­nych roz­mów, jakie uda­ło mi się zamie­ścić w Przy­sta­ni); Grze­gorz Wró­blew­ski, jeden z nie­licz­nych w pol­skiej sztu­ce nie­ściem­nia­nych oby­wa­te­li świa­ta, z któ­re­go listów, wier­szy i publi­ko­wa­nych w biBLio­te­ce cyklicz­nie tek­stów tak moc­no prze­zie­ra doświad­cze­nie cze­goś naj­bar­dziej kosmicz­ne­go, astral­ne­go i abso­lut­ne­go; Radek Wiśniew­ski, bez­względ­ny (ale pozba­wio­ny okru­cień­stwa, cyni­zmu, małost­ko­wo­ści i zadę­cia) tro­pi­ciel non­sen­sów nasze­go życia lite­rac­kie­go; zaiste, praw­dzi­wy juro­di­wy: bła­zen, sza­le­niec i mędrzec w jed­nym, patrzą­cy na świat czu­le, choć z ozdro­wień­czym dystan­sem, facet, któ­re­mu napraw­dę o coś cho­dzi; no więc Wiśniew­ski, z któ­rym o róż­nych (nie tyl­ko lite­rac­kich) Spra­wach, spra­wach i spraw­kach myśli­my tak bar­dzo podob­nie, że aż cza­sem, gdy nie chce mi się o czymś tam pisać, spo­koj­nie sobie cze­kam, aż gdzieś napi­sze to Radek. No i wresz­cie ta, któ­ra parę wie­ków temu zamó­wi­ła u mnie pierw­szy mój tekst dla Biu­ra Lite­rac­kie­go – Mar­ta Pod­gór­nik, któ­rej zawdzię­czam parę soczy­stych (i słusz­nych!) opier­do­leń, z któ­rą mia­łem jeden czy dwa nie­po­trzeb­ne (i wyja­śnio­ne) zatar­gi, ale któ­rej zawdzię­czam bodaj naj­wię­cej abso­lut­nie bez­cen­nych, prak­tycz­nych rad obsłu­gi tak zwa­ne­go śro­do­wi­ska i wska­zó­wek pomoc­nych w tym moim pożal się Boże redak­to­ro­wa­niu – rad i wska­zó­wek tym cen­niej­szych, że poma­ga­ją­cych unik­nąć zawłasz­cze­nia życia przez pra­cę… Ostat­ni mail od Mar­ty – tak wyszło – wpi­sał się w moje roz­ter­ki zwią­za­ne z porzu­ca­niem biBLio­te­ki i sta­no­wił odbi­cie tego, w jaki spo­sób pró­bo­wa­łem sam dla sie­bie porzu­ce­nie to uza­sad­nić; i jest w tym coś sym­bo­licz­ne­go, że ta sama oso­ba, któ­ra mnie na Biu­ro­wą dro­gę wpu­ści­ła, pomo­gła mi zamknąć za sobą drzwi.

Zamknąć?… Bar­dzo ponu­ro to brzmi: nale­ża­ło­by raczej mówić o przy­mknię­ciu, o pozo­sta­wie­niu na mikro­uchył. Bo prze­cież jest ileś tych roz­grze­ba­nych spraw, któ­re trze­ba będzie poza­mia­tać. Są tek­sty do napi­sa­nia i roz­mo­wy do prze­pro­wa­dze­nia – o któ­rych cicho i sza, bo to aku­rat jed­nak tajem­ni­ca zawo­do­wa jest… No i – nade wszyst­ko – jest to wła­śnie miej­sce, z któ­re­go piszę, Wie­ża Osob­na Mistrza Imion, Kur­rem­kar­mer­ru­ka.

„W pro­mie­niu całych mil od Wie­ży nie było żad­nej zagro­dy ani domu miesz­kal­ne­go. Groź­nie wzno­si­ła się Wie­ża ponad pół­noc­ny­mi urwi­ska­mi, sza­re były chmu­ry nad zimo­wym morzem”. Lubię to miej­sce, jego dają­cą mi peł­nię wol­no­ści pisa­nia osob­ność. Ten mój Kur­rem­kar­mer­ruk osie­dlił się w Biu­rze Lite­rac­kim na chwi­lę przed tym, zanim Artur zapro­po­no­wał mi pierw­szą sta­łą pra­cę, w Tawer­nie – więc zaraz też przy­szło mu na ten trzy­let­ni czas redak­to­ro­wa­nia opu­ścić swo­ją samot­nię. Ale prze­cież Mistrz Imion z rzad­ka zosta­wiał Wie­żę – tyl­ko spra­wy naj­wyż­szej wagi były w sta­nie zmu­sić go do uda­nia się już to do Thwil, głów­ne­go mia­sta Roke, gdzie mie­ścił się Wiel­ki Dom, szko­ła czar­no­księż­ni­ków, już to do Wewnętrz­ne­go Lasu, gdzie wraz z ośmio­ma inny­mi Mistrza­mi Magii wybie­ra­no Arcy­ma­ga; zaraz potem powra­cał nad swo­je pół­noc­ne urwi­ska owie­wa­ne sza­ry­mi chmu­ra­mi nad­cią­ga­ją­cy­mi znad morza, by czu­wać nad „nie­skoń­czo­ny­mi spi­sa­mi, sze­re­ga­mi i cią­ga­mi imion” zapi­sa­ny­mi w Daw­nej Mowie, w któ­rej zawie­ra się praw­dzi­wa isto­ta każ­dej nazwa­nej rze­czy.

Kur­rem­kar­mer­ruk wra­ca zatem do swej Osob­nej Wie­ży, by odda­wać się stu­diom nad prze­dziw­ną wła­dzą Daw­nej Mowy poezji. Cze­ka­ją na nie­go roz­grze­ba­ne rok temu reflek­sje snu­te nad Cię-mno­ścią Bra­ta Bogu­sła­wa od Eks­ta­zy, cze­ka­ją obmy­ślo­ne, acz nie­spi­sa­ne roz­my­śla­nia o jed­nym frag­men­cie ze Sta­rej kobie­ty Pana Tade­usza i o dwóch Świę­tych Janach od Krzy­ża – poecie i komen­ta­to­rze sie­bie same­go piszą­ce­go wier­sze. Cze­ka­ją kolej­ne Pol­ski – bo była ta Świę­tej Sabi­ny Szopf de domo Koziuk, a nie było jesz­cze ani tej Sio­stry Marii od Mat­ki Boskiej Odpę­dza­ją­cej Wil­ki, ani tej Bra­ta Jerze­go od Cyga­nów. Cze­ka­ją inne księ­gi Daw­nej Mowy doma­ga­ją­ce się obja­śnie­nia: Prze­trwal­nik Wald­ka Joche­ra, Rap­tu­larz Adria­na Sin­kow­skie­go.

Wiel­ka prze­strzeń do ogar­nię­cia. „Zanim…

…atra­ment zblak­nie o pół­no­cy, pozo­sta­wia­jąc znów czy­sty per­ga­min.”