10/01/22

PPR (#1)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Na począ­tek: wyja­śnie­nia, spo­ile­ry

Pierw­szy odci­nek tego cyklu ma wje­chać już w stycz­nio­wym nume­rze biBLio­te­ki, więc nie dosta­łem zbyt wie­le cza­su na jego otwar­cie, ot, kil­ka dni. Ale pomy­sły – z któ­rych zaraz spró­bu­ję się wytłu­ma­czyć – poja­wi­ły się kil­ka mie­się­cy temu, więc dalej powin­no pójść gład­ko.

Korzy­sta­jąc z moje­go hob­by­stycz­ne­go podej­ścia do pisa­nia o poezji, Artur Bursz­ta zapro­po­no­wał mi kie­dyś cykl opar­ty na skró­to­wym oma­wia­niu nowo­ści, a potem zosta­wił mi wol­ną rękę, na ile będzie to afir­ma­cyj­ne, a na ile kry­tycz­ne, ile zdań i ile pozy­cji książ­ko­wych uda się w danym odcin­ku zawrzeć. Jemu cho­dzi­ło przede wszyst­kim o aspekt mar­ke­tin­go­wo-pole­ca­ją­cy, o uła­twie­nie czy­tel­ni­kom wybo­rów lek­tu­ro­wych, jakąś for­mę prze­wod­ni­ka, mnie o walor kro­ni­kar­ski, o coś w rodza­ju dzien­ni­ka lub sta­łej kolum­ny dla wier­szy i kil­ku zdań o nich. Nie chcę oczy­wi­ście, żeby te opo­wiast­ki poja­wia­ły się „zamiast” pod­su­mo­wań roku, ale może rze­czy­wi­ście oka­żą się dla kogoś przy­dat­ne na dłu­go przed tym, zanim o takim pod­su­mo­wa­niu w ogó­le pomy­ślę.

Samo poję­cie „nowo­ści” jest oczy­wi­ście w poezji znacz­nie bar­dziej pro­ble­ma­tycz­ne niż w pro­zie. Tomy uka­zu­ją się zwy­kle gru­po­wo, w naj­bar­dziej gorą­cych okre­sach, na ogół zwią­za­nych z dopeł­nia­niem i roz­li­cza­niem wnio­sków o dofi­nan­so­wa­nia. Nie zawsze uda­je się też szyb­ko wejść w ich posia­da­nie, a o zawod­no­ści pol­skiej pocz­ty na linii: autor lub wydaw­ca – kry­tyk nie będę nawet wspo­mniał. O ile kate­go­ria „nowo­ści” dla pro­zy zaczę­ła się kur­czyć do oko­ło dwóch tygo­dni obec­no­ści na Insta­gra­mie i w innych mediach spo­łecz­no­ścio­wych, o tyle w poezji wciąż jesz­cze obo­wią­zu­je wia­ra w przy­naj­mniej kil­ku­mie­sięcz­ną „świe­żość” książ­ki, któ­rą nagro­dy lite­rac­kie i pra­sa wol­ne­go reago­wa­nia (czy­li wszyst­kie dru­ko­wa­ne cza­so­pi­sma) pod­bi­ja­ją nawet do roku. Ten kil­ku­mie­sięcz­ny mar­gi­nes zamie­rzam wyko­rzy­stać i odpo­wied­nio pona­gi­nać. Będę się oczy­wi­ście sta­rał za każ­dym razem zapro­po­no­wać coś młod­sze­go i star­sze­go, coś z lite­rac­kie­go offu i coś z cen­trum, coś eks­pe­ry­men­tal­ne­go oraz coś, co ope­ru­je spo­koj­ną, nastro­jo­wą fra­zą i poru­sza się w rejo­nach zwięk­szo­nej komu­ni­ka­tyw­no­ści. Zoba­czy­my jed­nak, na ile rze­czy­wi­ście uda się tego zało­że­nia trzy­mać. Czy będą się tu poja­wiać nowo­ści z Biu­ra Lite­rac­kie­go? Oczy­wi­ście, na tych samych zasa­dach, co inne wydaw­nic­twa.

Na otwar­cie – rzut oka na koń­ców­kę 2021 roku albo na rze­czy, któ­re jesz­cze w tej koń­ców­ce zdo­by­łem. Wyjąt­ko­wo pozwo­lę sobie w pierw­szym odcin­ku na nie­co więk­szy roz­rzut cza­so­wy, bo roz­po­czy­nam nowy rok z poczu­ciem, że ten poprzed­ni nie został wystar­cza­ją­co zgłę­bio­ny poetyc­ko i wie­le rze­czy po pro­stu nam wszyst­kim „poucie­ka­ło”. Mam pod ręką taki sto­sik, przy­jem­ny i przy­tła­cza­ją­cy, z któ­re­go w try­bie pole­ca­ją­cym wybie­ram pięć ksią­żek, w więk­szo­ści na razie prze­oczo­nych lub pozba­wio­nych kry­tycz­nej recep­cji, może poza nowym poema­tem Tom­ka Bąka, któ­ry stał się już głów­nym boha­te­rem gru­dnio­wo-stycz­nio­wych omó­wień.

I jesz­cze jed­no wyja­śnie­nie: skrót nazwy tego cyklu – PPR, czy­li Poetyc­ki Prze­gląd Roku – dedy­ku­ję przy­ja­cio­łom z Miko­ło­wa, któ­rym róż­ne rze­czy nie­ustan­nie koja­rzą się z inny­mi rze­cza­mi, więc może i ta im się sko­ja­rzy. Oni na pew­no rów­nież w tym cyklu zagosz­czą. A potem nadej­dzie neo­mark­sizm, komu­nizm i koniec świa­ta, wia­do­mo. A tak poza żar­ta­mi: koniec (świa­ta, świa­tów) oka­zał się przy­pad­ko­wo tema­tem łączą­cym tę pierw­szą odsło­nę.

Tomasz Bąk, Nagi wod­nik w śród­mie­ściu, WBPi­CAK, Poznań 2021

Zaczy­na­my od zapo­wie­dzia­ne­go już poema­tu o utop­cach, zor­ga­ni­zo­wa­ne­go wokół auto­te­ma­tycz­nej fra­zy: „już czas, by wkro­czy­ło real­ne jak fala powo­dzio­wa”, i XXI wier­szy-listów apo­stol­skich do dzie­więt­na­stu miast świa­ta w XXI wie­ku. Mia­ło być w kil­ku sło­wach, ale tu się chy­ba nie da. Z trzech zeszło­rocz­nych ksią­żek Bąka, wszyst­kich gło­śnych i komen­to­wa­nych, a nawet tro­chę (wybacz­cie angli­cyzm) prze­haj­po­wa­nych, ta uka­za­ła się naj­póź­niej, jest też naj­krót­sza i naj­mniej zobo­wią­zu­ją­ca, ale to tyl­ko pozo­ry. W rze­czy­wi­sto­ści Bąk się­ga tam, gdzie wzrok nie się­ga (a nie, to nie ten cytat…); się­ga tam, gdzie od począt­ku zaglą­dał tro­chę z ukry­cia, a o czym pisa­li już nie­któ­rzy kry­ty­cy z dobrym nosem – w stro­nę histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go futu­ry­zmu. Tym razem jed­nak to nie Bru­no Jasień­ski, tyl­ko Ana­tol Stern i jego Nagi czło­wiek w śród­mie­ściu patro­nu­je tym poema­to­wym eska­pa­dom. Ponad­to toma­szow­ski poeta robi to, o czym sam kie­dyś snu­łem final­ny wątek jed­ne­go ze szki­ców: sta­ra się wyjść poza kapi­ta­li­stycz­ny realizm, testu­je dys­kur­syw­ne spię­cia, żeby ufun­do­wać nam sady­stycz­ną opo­wieść o uto­pio­nej uto­pii, o para­dyg­ma­cie Atlan­ty­dy jako futu­ry­stycz­nej waria­cji na temat klę­ski kapi­ta­li­zmu i klę­ski nas samych.

Niby to nic nowe­go, bo Atlan­ty­da poja­wia się za każ­dym razem, kie­dy kata­stro­fi­stycz­na opo­wieść musi zmie­nić uto­pię w dys­to­pię (jej aktu­ali­za­cje znaj­dzie­my i w słyn­nych Ani­ma­liach Ada­mo­wicz, i w Gam­ro­to­wych ćwi­cze­niach na ogień i wie­lo­ry­by). Bąk posta­wił jed­nak tym razem na wyobraź­nię, a nie wyłącz­nie dys­kurs, na impet obra­zów, reto­ry­kę kazań i sen­ty­men­tal­ny liryzm sty­li­zo­wa­nych quasi-wyznań. Jeśli więc Bailo­ut był poema­tem w grun­cie rze­czy dydak­tycz­nym, skła­da­ją­cym się z (nie­spe­cjal­nie zaska­ku­ją­cej) kry­ty­ki dogma­tów neo­li­be­ral­nej eko­no­mii poprzez juk­sta­po­zy­cyj­ne zde­rze­nia ich z dogma­ta­mi lite­rac­ki­mi, a Play­bo­ok książ­ką wyni­ka­ją­cą z tak­tycz­nej pasji koszy­kar­skiej (nie­ste­ty byłem raczej nało­go­wym gra­czem w Foot­ball Mana­ge­ra), to Nagi wod­nik… jest speł­nie­niem futu­ry­stycz­nych fan­ta­zji o fla­ne­rze, któ­ry kre­śli psy­cho­ge­ogra­ficz­ną mapę skraw­ków lądów wyła­nia­ją­cych się wła­śnie spod tafli oce­anu. Astro­lo­gicz­ne, horo­sko­po­we bred­nie wspa­nia­le prze­pla­ta­ją się z tech­no­kra­tycz­nym, języ­ko­wym fety­szy­zmem i ude­rza­ją w podob­ny fun­da­ment, w któ­ry bęb­ni­ła już Kana­da: irra­cjo­nal­nej wręcz wia­ry w racjo­na­li­zu­ją­ce dys­kur­sy póź­nej nowo­cze­sno­ści. Bąk w typo­wy dla sie­bie spo­sób, z nie­skry­wa­ną iro­nią i zara­zem powa­gą, zde­rza ostrze­że­nia i pro­roc­twa, wytycz­ne i poety­zmy, spe­ku­la­cje i ana­li­zy. Od typo­wo mło­do­pol­skie­go: „Otę­czo­nych nie­bios śniąc błękitnienie,/ gotów był­bym zapo­mnieć błę­kit roz­le­glej­szy” potra­fi prze­sko­czyć do dzien­ni­kar­skiej pouczaj­ki i zno­wu osu­nąć się w kata­stro­fi­stycz­ny poetyzm: „Nowo­cze­sna szko­ła powin­na przy­go­to­wać młodzież/ do roli uchodź­ców i topiel­ców – budo­wy społeczeństwa/ na kamie­niu wysta­ją­cym z bez­mia­ru. Zamiast tego// wod­nik prze­ką­sza ryba­mi, jak to ma w zwyczaju/ – świat trak­tu­jąc jak przy­łów, jak przyłów/ wyrzu­ca­jąc za bur­tę”.

War­to prze­czy­tać Nagie­go wod­ni­ka… dla jego języ­ko­wej ener­gii, a nie tyl­ko dys­to­pij­nych fan­ta­zji, bo poeta pozwa­la sobie na róż­ne zaba­wy for­mal­ne – gry z kon­wen­cja­mi, z ryt­ma­mi i histo­rycz­ny­mi mode­la­mi wier­sza (sone­tem, okta­wą), a całość wypeł­nia nie­zli­czo­ną licz­bą figur topiel­ców, nie­ja­ko w odpo­wie­dzi na ini­cjal­ne i zara­zem final­ne pyta­nie: „kiep­sko pły­wam, a ty?”. Era Wod­ni­ka nie nade­szła, kapi­ta­lizm fala za falą pod­my­wa swo­je­go brze­gi, za to w kon­tek­ście ocie­ple­nia kli­ma­tu bar­dzo praw­do­po­dob­ne jest, że – jak śpie­wa­ło Lao Che – w pew­nej chwi­li jakaś wyż­sza siła uto­pi tę naszą uto­pię w poto­pie. W ese­ju dla „Nowej Deka­dy Kra­kow­skiej”, komen­tu­ją­cym i zara­zem zapo­wia­da­ją­cym ten poemat, Bąk pisał: „Jeste­śmy ugo­to­wa­ni, zresz­tą zgod­nie z prze­pi­sem: zala­ni wodą, przy­kry­ci dys­trak­cyj­ną pokryw­ką świa­ta. Moż­li­we, że wyki­pi­my, i nie będzie już niko­go, kto mógł­by pod­nieść pokryw­kę, ale na razie woli­my to wykpić – bo pro­blem wyda­je się odle­gły, bo być może wca­le nie będzie nas doty­czył, bo jeste­śmy zaro­bie­ni, a po pra­cy musi­my odpi­sać na maile i zapę­tlić serial”. Podob­ny tryb „egzy­sten­cjal­nej pew­no­ści” i pogo­dze­nia się z tym, co nie­uchron­ne, towa­rzy­szy też Nagie­mu wod­ni­ko­wi w śród­mie­ściu. Być może to spra­wia, że nowy poemat Bąka jest bar­dziej wyni­ka­ją­cą z nie­wia­ry ana­li­zą dys­kur­sów kata­stro­fi­stycz­nych niż kolej­nym kar­mią­cym się naszy­mi nadzie­ja­mi i lękiem wido­wi­skiem apo­ka­lip­tycz­nym. „Na balu na Tita­ni­cu nie może zabrak­nąć ubogich,/ choć ich rola nie zosta­ła jesz­cze jasno zde­fi­nio­wa­na” – to prze­cież o nas. Potrak­tuj­cie ten tom jako zdro­wą, peł­ną oce­anicz­ne­go jodu odtrut­kę na Don’t look up.

Karo­la Zie­liń­ska, Powo­dze­nia z czasz­ką, Convi­vo, War­sza­wa 2021

Convi­vo wyda­ło w minio­nym roku kil­ka­na­ście ksią­żek, w więk­szo­ści bar­dzo dobrych, a wśród nich jeden z naj­lep­szych tomów roku 2021, ale to nie o nich, tyl­ko o debiu­cie Karo­li Zie­liń­skiej, któ­rej umie­jęt­no­ści lite­rac­kie jesz­cze przed wyda­niem książ­ki sygna­li­zo­wał hura­op­ty­mi­stycz­nie w Biu­rze Lite­rac­kim Grze­gorz Wró­blew­ski. „Talent oczy­wi­sty” – pisał wów­czas w swo­im cyklu poeta. „Autor­ka jesz­cze przed debiu­tem książ­ko­wym, coś w koń­cu ina­czej napi­sa­ne­go, bez kopio­wa­nia Cum­ming­sa czy nasze­go ulu­bio­ne­go Wil­lia­ma C. Wil­liam­sa (o lokal­nych Norwidach/Herbertach nie wspo­mi­na­jąc). Jeśli już koniecz­nie jakieś ‘clas­sics’ odno­śni­ki, to być może ima­gizm i Louis Zuko­fsky. Albo Lar­ry Fagin z NYC czy James Wri­ght”. O tak, wresz­cie jakiś inny mini­ma­lizm, inni obiek­ty­wi­ści, bez pod­li­zy­wa­nia się „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”. Czy­ta­łem te wier­sze na stro­nach Wydaw­nic­twa J, Plaży.Ciemni (ini­cja­ty­wa daw­nej „Rity Baum”), chy­ba gdzieś w „Sto­ne­rze”, na pew­no w „Dro­bia­zgach” i „Heli­kop­te­rze”. Gdzieś się to już poja­wia­ło – zawsze spra­so­wa­ne, w kil­ku sło­wach, skon­den­so­wa­ne do gra­nic, jak pocisk, w jed­nej kolum­nie, jak­by tek­sty te mia­ły w sobie coś z kipu, ze świa­tłem pomię­dzy stro­fo­ida­mi jako odpo­wied­ni­kiem węzłów.

Na co dzień autor­ka zaj­mu­je się foto­gra­fią i vide­oar­tem, i robi to świet­nie. I zno­wu taka reflek­sja, któ­ra towa­rzy­szy­ła mi rów­nież przy oka­zji wier­szy Nata­lii Malek – że dobry mini­mal musi do naszej poezji przyjść skąd­inąd, z języ­ków sztuk pla­stycz­nych, muzycz­nych, teatral­nych, a nie z samej lite­ra­tu­ry. Nie wiem, jak autor­ka tra­fi­ła aku­rat do Convi­vo, ale tra­fi­ła ide­al­nie. Wraz z wyda­nym w tym samym mniej wię­cej cza­sie tomem 1,1 Szy­mo­na Biry (albo po pro­stu z „tą książ­ką z gory­lem na okład­ce”) two­rzy este­tycz­ne połą­cze­nia, kor­dy, pozor­nie spój­ne linie, odpo­wia­da­ją­ce uni­kal­nej wraż­li­wo­ści wydaw­czy­ni.

Te wier­sze mają swo­ich „sta­łych” boha­te­rów, o któ­rych w sumie wie­my bar­dzo nie­wie­le, poza tym, że noszą ame­ry­kań­skie imio­na. Przede wszyst­kim jest John­ny i M., jest Micha­el, T.G., cała lista ini­cja­łów z nie­wy­sła­nych listów, poja­wia się na chwi­lę Jeff, no i jest oczy­wi­ście pod­miot­ka, któ­ra opo­wia­da strzę­py swo­ich rela­cji towa­rzy­skich, odczuć, snów czy wspo­mnień. Ale to nie są po pro­stu wyzna­nia, roz­bi­te frag­men­ty, okru­chy, a raczej to, co zosta­ło z dłu­gie­go pro­ce­su wymy­wa­nia kon­tu­rów i tra­ce­nia barw. Foto­gra­fia, zro­bio­na zupeł­nie pospiesz­nie pola­ro­idem w trak­cie upal­nych waka­cji, zbla­kła, aż zosta­ły na niej dość przy­pad­ko­we linie, zary­so­wa­nia, cza­sem coś z inne­go porząd­ku. Jest więc w tomie Powo­dze­nia z czasz­ką jakaś nie­uda­na histo­ria miło­sna, a wła­ści­wie ramy wzię­te wprost z ame­ry­kań­skich roman­sów, czu­łe, ale i sche­ma­tycz­ne, prze­ży­te, lecz też od razu ska­za­ne na fil­mo­wą kli­szę, spra­so­wa­ne, bo John­ny to taki chło­pak z gita­rą i dale­kie echo Jame­sa Deana, w sam raz na nie­koń­czą­ce się waka­cje oraz moto­ro­we wypa­dy w góry. Moż­na się w nim zatra­cić, wyśnić go sobie, i moż­na się bole­śnie roz­cza­ro­wać, gdy w sfe­rę fan­ta­zji wkra­cza rze­czy­wi­stość (zacho­wam w cyta­cie „sznu­recz­ko­wość” tek­stu):

krą­ży­li­śmy
mie­sza­li­śmy się
to było
w górach
a teraz

odwrot­nie

Potem nad­mor­ski kurort, waka­cyj­na wypra­wa, wspól­ne noce z alko­ho­lem i roz­mo­wa­mi do rana. Może. Wokół męż­czyź­ni, wie­lu. Kole­dzy? Poten­cjal­ni kochan­ko­wie? Chy­ba by chcie­li. I to natar­czy­we, lep­kie pyta­nie, przy­kle­jo­ne do języ­ka, a może tyl­ko wąt­pli­wość, nigdy nie­wy­po­wie­dzia­na myśl: „dlaczego/ Michael/ został w hote­lu”, „dlaczego/ jed­ne­go dnia/ jeff/ wszedł do rzeki/ ostat­ni raz”? „[N]ie chce­my się/ dobrze bawić/ co z nami?” Jest tu jakaś tajem­ni­ca – śmierć, roz­sta­nie, kata­stro­fa, a może to tyl­ko gorącz­ko­we fan­ta­sma­go­rie schył­ku lata? Prze­pły­wa­ją pory roku. W przed­ostat­nim wier­szu boha­ter­ka stwier­dza kate­go­rycz­nie: „lepiej nic nie mówić”, ale ta zdolność/chęć/wybór natych­miast zosta­je wplą­ta­na w dyna­mi­kę rela­cji towa­rzy­skich, napięć męsko-żeń­skich, wyż­szo­ści i niż­szo­ści, eks­tra­wer­sji i intro­wer­sji, a wresz­cie rów­nież wła­dzy, bo jed­nym z nasu­wa­ją­cych się pytań jest wła­śnie to, na ile pod­miot­ka „ma wła­dzę” nad całym pro­ce­sem pamię­ta­nia i wydo­by­wa­nia deta­li, na ile jesz­cze „panu­je nad sytu­acją”, a na ile pod­da­je się jej kapry­som. Nie moż­na tego tomu prze­czy­tać na głos. Nie moż­na go prze­czy­tać raz, choć całość zaj­mu­je kil­ka­na­ście minut. Dopie­ro któ­ryś powrót odsła­nia struk­tu­rę tego węzeł­ko­we­go pisma.

Mate­usz Anda­ła, Sur­fu­jąc po księ­ży­co­wych morzach, MBP im. C.K. Nor­wi­da w Świd­ni­cy, Świd­ni­ca 2021

Ten poeta i sla­mer (rocz­nik ‘81) ma na kon­cie kil­ka zwy­cięstw w kon­kur­sach i kil­ka nomi­na­cji, waż­ne koope­ra­cje i wydaw­nic­twa, ogól­nie – same suk­ce­sy. Ale zapew­ne nie­wie­le albo wręcz nic o nim dotąd nie sły­sze­li­ście, a prze­cież nomi­no­wa­ny był nawet do Sile­siu­sa za debiu­tanc­kie Świa­tło w lodów­ce (2016) wyda­ne nakła­dem war­szaw­skie­go SDK. Tutaj wspo­mnę o nowej książ­ce: Sur­fu­jąc po księ­ży­co­wych morzach, któ­ra jest pierw­szą nagro­dą w świd­nic­kim Ogól­no­pol­skim Kon­kur­sie na Autor­ską Książ­kę Lite­rac­ką. Impre­zę roz­strzy­gnię­to jakoś w poło­wie czerw­ca 2021, ale czap­ki z głów przed tymi, któ­rzy zdo­ła­li ten tom w porę nabyć i prze­czy­tać (pole­cam tym­cza­sem zestaw z „Fra­zy”, jesz­cze jako krót­kie for­my poema­tu pro­zą, któ­re teraz zyska­ły wier­szo­wą for­mę).

Książ­ka jest rze­czy­wi­ście pięk­nie zapro­jek­to­wa­na (przez Mak­sa Anda­łę) i przy­po­mi­na raczej powieść gra­ficz­ną niż zbiór wier­szy. Ma w sobie wizu­al­ną nostal­gię z czer­ni i zło­ta oraz deli­kat­ność, któ­ra koja­rzy mi się z japoń­ski­mi art­bo­oka­mi, a że wier­sze Anda­ły są nie­spiesz­ne i raczej z pew­nym smut­kiem prze­su­wa­ją się po wyima­gi­no­wa­nej powierzch­ni księ­ży­co­wych obiek­tów, to rzecz ide­al­nie zgry­wa aspekt wizu­al­ny z poetyc­kim.

Księ­ży­co­wa geo­gra­fia jest tu oczy­wi­ście pre­tek­stem do kon­tem­pla­cji w ska­li mikro – pyłu, okru­chów wspo­mnień, codzien­no­ści, z pozo­ru banal­nych sce­nek, kata­lo­go­we­go opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści skła­da­ją­cej się z nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie frag­men­tów i sytu­acji. Anda­ła tro­chę rela­cjo­nu­je, daje nam takie wier­sze-pocz­tów­ki z raczej nie­przy­chyl­nej, indu­strial­nej oko­li­cy, dobrze wszyst­kim zna­nej, by zaraz popro­wa­dzić nas obok, na manow­ce, w sny lub sur­re­al­ne obra­zy: „koją­cy widok fabry­ki na horyzoncie/ jasny dym i miga­ją­ce światełka/ podob­nie jak auto­stra­da na pusty­ni zero zieleni/ i kwi­le­nia ptac­twa naj­wy­żej pomru­ki linii wyso­kie­go napięcia/ a potem sen o pilo­cie bombowca/ patrzą­cym z góry na pło­ną­ce miasto/ i o ludz­kiej pochod­ni któ­ra mil­czy” („morze spo­ko­ju”). Nad­da­tek roz­bu­do­wa­nych opi­sów gene­ru­ją­cych efekt rze­czy­wi­sto­ści zde­rza się w tych wier­szach z lako­nicz­nym bra­kiem, z jakimś nie­do­po­wie­dze­niem, któ­re ma wła­ści­wo­ści odre­al­nia­ją­ce lub cał­ko­wi­cie prze­aran­żo­wu­ją­ce sytu­ację lirycz­ną. Czy­ta­my to, bro­dząc w księ­ży­co­wym pyle, zesta­wia­jąc swo­je poczu­cie lek­ko­ści, zmniej­szo­nej gra­wi­ta­cji, z ogól­ną powol­no­ścią lub wręcz unie­ru­cho­mie­niem posta­ci w kadrze. Może nie bez powo­du poja­wia się w „zato­ce suk­ce­su” Rafa­el San­ti w warian­cie sur­fer­skim… Anda­ła w podob­ny malar­ski spo­sób zda­je się stu­dio­wać sytu­ację, a potem nakła­dać wer­niks, aż wszyst­ko zyska głę­bię i polor. Robi to zawsze tro­chę mimo­cho­dem, obok głów­ne­go nur­tu zda­rzeń, jak­by rze­czy­wi­ście wyko­ny­wał przy­miar­ki, stu­dia pomoc­ni­cze do przy­szłe­go pej­za­żu lub por­tre­tu.

Zosta­wiam jako przy­kład wiersz „jezio­ro śmier­ci”, w całej jego roz­pię­to­ści prze­strzen­nej, w nie­skoń­czo­no­ści pro­ce­su „kon­tem­plo­wa­nia deta­lu”, sunię­cia po tafli zda­rzeń:

mistrz cere­mo­nii któ­ry pozo­sta­ło­ścią ręki
odcię­tej loko­mo­ty­wą powy­żej łok­cia
przy­trzy­my­wał pod pachą ram­kę fajek i śpie­wał w kapli­cy
tak że wszy­scy skrę­ca­li się ze śmie­chu
ser­ce kocia­ka szyb­kie jak wska­zów­ka
srebr­ne­go sto­pe­ra i mło­tek dla nie­po­zna­ki
zawi­nię­ty w strój spor­to­wy
rucho­my cień drze­wa na ścia­nie
pustej sali gim­na­stycz­nej i odgłos pił­ki
ude­rza­ją­cej o par­kiet

Dla takich pocz­tó­wek z nie­rze­czy­wi­sto­ści war­to zna­leźć miej­sce nie tyl­ko na pół­ce. Tu by się przy­da­ły ram­ka na zdję­cia i spe­cjal­nie wyzna­czo­ny kawa­łek ścia­ny.

Kin­ga Skwi­ra, Wszyst­ko już było doty­ka­ne, WBPi­CAK, Poznań 2021

239. tom Biblio­te­ki Poezji Współ­cze­snej (dla porów­na­nia – Nagi wod­nik… Bąka miał numer 230). Debiut autor­ki uro­dzo­nej (według noty na skrzy­deł­ku) w 1996 roku. Mamy już oczy­wi­ście młod­szych poetów i poet­ki, ale na razie ten schy­łek XX wie­ku w metry­ce jest nadal sygna­tu­rą mło­de­go, ba, naj­młod­sze­go poko­le­nia nowych wraż­liw­ców, poko­le­nia, któ­re w znacz­nie więk­szym stop­niu niż iro­nia i nihi­lizm cechu­je czu­łość (tak, ta, za któ­rą Tokar­czuk dosta­ła Nobla). Książ­ka uka­za­ła się dość daw­no, bo mniej wię­cej w poło­wie minio­ne­go roku, a autor­ka mia­ła chy­ba nawet spo­tka­nia, ale żad­nych sen­sow­nych recen­zji nie pamię­tam, więc wydo­by­wam ten tom na fali wspo­min­ków, szu­ka­jąc cze­goś, co mnie ostat­nio w mło­dej poezji pozy­tyw­nie zasko­czy­ło.

Skwi­ra wyko­rzy­stu­je na prze­mian moty­wy noli me tan­ge­re i fetysz fro­te­ry­za­cyj­ny, w ogó­le dość bez­czel­nie pogry­wa sobie z poezją reli­gij­ną (ot, to jej „zno­wu piszę wier­sze biblij­ne”), żeby zakre­ślać gra­ni­ce „ja” i nie­ustan­nie naru­szać gra­ni­ce swo­jej cie­le­sno­ści („sta­ram się nauczyć, że nic nie jest moje./ cho­ciaż nadal mar­twię się, że nale­żę do ulic, a nie one do mnie”). To jest taka liry­ka, w któ­rej pod­miot­ka mówi w pierw­szej oso­bie o róż­nych bole­snych doświad­cze­niach, soma­tycz­nych trau­mach, ero­tycz­nych odkry­ciach, ele­men­tach kul­tu­ry gwał­tu (np. „realizm dziew­czyń­ski”) i trud­nym pro­ce­sie doj­rze­wa­nia, ale robi to otwar­cie, pro­wo­ka­cyj­nie, tro­chę nawet epa­tu­jąc i upra­wia­jąc tur­pi­stycz­ną maska­ra­dę w sty­lu Gro­cho­wia­ka:

i wypa­dły mi wnętrz­no­ści
pod­no­szę leni­we jeli­ta obci­nam wło­sy zawsze pamię­tam tyl­ko to
co na koń­cu resz­tę zapo­mi­nam i nie mam cza­su

(„od rana dzwo­nię do wszyst­kich rzeź­ni w war­sza­wie”)

albo wyko­rzy­stu­jąc ana­lo­gie w jakimś maso­chi­stycz­nym akcie eman­cy­pa­cyj­nym:

paź­dzier­nik. dziu­ry i nad­mia­ry,
w mojej rośnie jarzę­bi­na. widok: cze­ka­nie, sza­re nie­bo,
uczu­cia sta­rze­ją się szyb­ciej niż obra­zy

(„pod­du­sza­nie”)

Mam jed­nak wra­że­nie, że staw­ką tych wier­szy nie jest wca­le odsła­nia­nie traum, doko­ny­wa­nie cie­le­snej wiwi­sek­cji i póź­niej­sza auto­te­ra­pia poetyc­ka, ani tym bar­dziej tru­py i stru­py, o któ­re łatwo moż­na by posą­dzić autor­kę po kil­ku pierw­szych wier­szach (i takich wer­sach jak: „gni­je cie­płe mię­so lata” czy „przy­kle­ja­my do ran pla­stry miodu,/ parzy­my her­ba­tę ze skrzy­deł psz­czół”). Począ­tek tomu może wywo­łać błęd­ne wra­że­nie, że mamy do czy­nie­nia z czymś wtór­nym, z deka­den­cją soma­tycz­nej poezji z prze­ło­mu wie­ków, któ­ra ponad­to odtwa­rza hone­tow­sko-leb­dow­skie ścież­ki. Ale nie, to tyl­ko zmył­ka. Szyb­ko orien­tu­je­my się, że te meta­fo­ry-klu­cze są spe­cjal­nie „pod­rzu­co­ne” do wier­sza i pozo­sta­wio­ne z pyta­niem, czy je tam zaak­cep­tu­je­my czy odrzu­ci­my, potrak­tu­je­my jako cia­ło wła­sne czy obce. I to w ogó­le jest jed­no z waż­niej­szych zagad­nień całe­go tomu, więc ta inkru­sta­cja cał­kiem dobrze mu słu­ży.

Nie wiem, na ile Skwi­ra jest oczy­ta­na w ostat­nich nastu latach poezji, ale świet­nie poru­sza się pomię­dzy kon­wen­cja­mi: wyobraź­nio­wą dezyn­wol­tu­rą i pod­lot­ko­wą nie­sfor­no­ścią wier­sza Bar­giel­skiej (np. taki wers „boję się, że rze­czy prze­sta­ną mi się wyda­rzać”), eko­lo­gicz­ną nad­wraż­li­wo­ścią Wit­kow­skiej (świet­ny wiersz „pogni­ły mi szklan­ki w poko­ju”!), lunar­ną soma­tycz­no­ścią Klic­kiej i jesz­cze kil­ko­ma młod­szy­mi este­ty­ka­mi, tzw. zaan­ga­żo­wa­ny­mi spo­łecz­nie. Nie cho­dzi mi oczy­wi­ście o spro­wa­dze­nie nie­zna­ne­go do zna­ne­go i wska­za­nie wpły­wów. Raczej o to, że autor­ka Wszyst­ko już było doty­ka­ne znaj­du­je swój styl, spe­cy­ficz­ny głos, gdzieś pomię­dzy dobrze roz­po­zna­ny­mi już języ­ka­mi, i wca­le nie musi się w tym celu roz­py­chać czy toczyć blo­omow­skich walk o wła­dzę z inny­mi poet­ka­mi. Po pro­stu się zja­wia, o, w całej swo­jej dziew­czyń­sko­ści i odczu­wa­niu świa­ta, ze wszyst­ki­mi nie­roz­wią­za­ny­mi i nie­roz­wią­zy­wal­ny­mi „dziew­czę­cy­mi kło­po­ta­mi” („wymaz”).

Są w tym tomie wier­sze słab­sze, nad któ­rych zasad­no­ścią moż­na by się zasta­no­wić. Ale weź­my taki „czy ja już mogę do koń­ca życia tak leżeć”:

idź do skle­pu po mle­ko. nigdzie nie pój­dę,
bo jesz­cze rano nie widzia­łam kolo­rów.
spa­łam do pięt­na­stej, nie chcę tak.
koty jedzą fryt­ki. W metrze (metal, czer­wień) cho­dzi za mną męż­czy­zna,
któ­ry potra­fi zmie­niać wygląd i chce,
żebym rodzi­ła mu dzie­ci.
rodzę je ze zła­ma­ny­mi twa­rza­mi.

Co ta puen­ta tu robi? Dokąd ten wiersz nagle zmie­rza? Co to za kubi­stycz­ny nie­po­kój się w nie­go wkra­da pod koniec? Prze­ska­ku­ją tu kon­wen­cje prze­mo­co­we, od rodzi­ciel­skie­go naka­zu, banal­ne­go wysła­nia do skle­pu „po mle­ko”, przez thril­le­ro­we napię­cie zwią­za­ne ze śle­dzą­cym męż­czy­zną, aż po hor­ro­ro­wy wręcz ele­ment zemsty. Ten ostat­ni wers to wła­ści­wie klą­twa, reak­cja na patriar­chal­ną prze­moc, prze­chwy­ce­nie, dzię­ki któ­re­mu pod­miot­ka przej­mu­je wła­dzę – zro­bię to, cze­go ode mnie chce­cie, ale na wła­snych zasa­dach, i będzie to pęk­nię­te, nazna­czo­ne, ułom­ne.

Kre­ację lirycz­ną Skwi­ry dobrze odda­je tytuł pierw­sze­go wier­sza w tomie: „zawsze mam wra­że­nie, że dopie­ro przed chwi­lą zaczę­łam życie”. Cho­ciaż nie­uchron­nie koń­czy się czas, koń­czy się dzie­ciń­stwo, „lato umie­ra jak owa­dy”, a „nie­bo ma kolor suro­we­go mię­sa”, a więc wokół trwa tur­pi­stycz­ny pro­ces gni­cia i roz­kła­du, któ­re­go nie powsty­dził­by się Fran­cis Bacon, to wszyst­ko jest jakieś nie­do­ko­na­ne, led­wie napo­czę­te, jak­by nie zdą­ży­ło boha­ter­ce spo­wsze­dnieć. Nawet umie­ra­nie ma tu wymiar spon­ta­nicz­ne­go, wie­lo­krot­nie powta­rza­ją­ce­go się aktu, z któ­rym trze­ba się dopie­ro oswo­ić, a prze­cież oswo­ić się nie da, się nie chce.

Robert Król, Dixie­land. Widze­nia beskidz­ko-nowo­jor­skie, Mikro­ofi­cy­na Ówże, Kra­ków, Kli­ny Bor­kow­skie, 2021

Tym razem to rze­czy­wi­ście była koń­ców­ka roku, bo Król od pew­ne­go cza­su gra w poetyc­ką grę na wła­snych zasa­dach, tro­chę jak kie­dyś Darek Foks, wyda­jąc tomy „obok” głów­nych wydaw­nictw i same­mu zaj­mu­jąc się ich dys­try­bu­cją oraz mar­ke­tin­giem, ale nie rezy­gnu­jąc przy tym z prób dotar­cia do kry­ty­ki i mediów. Dixie­land opa­trzo­ne jest kil­ko­ma patro­na­ta­mi, z któ­rych naj­cie­kaw­szym i naj­za­baw­niej­szym wyda­je się kon­struk­cja z odau­tor­skie­go listu – „Książ­ką opie­ku­je się: Zda­niem Szo­ta”. Wyobra­zi­łem sobie tę sytu­ację i jakoś nie mogę już usu­nąć tego obra­zu z gło­wy; bied­na książ­ka… Ba, zna­ny influ­en­cer zdą­żył już nawet wspo­mnieć w poście, że „za patro­nat nie wziął ani gro­sza, gdy­by ktoś pytał”! To jakiś inny, smut­ny świat, ale rozu­miem, że Król – któ­ry wyda­je wier­sze bez wspar­cia, a mimo to chce być zauwa­żo­ny i doce­nio­ny – musi wcho­dzić w róż­ne dzi­wacz­ne soju­sze, zwłasz­cza z libe­ral­ną cen­tra­lą (i tą mło­dą – tak postrze­gam blurb od Mać­ka Libi­cha i patro­nat „Wizji”, i tą nie­co star­szą – bo z pew­no­ścią książ­ka dotrze też do „Poli­ty­ki” oraz Justy­ny Sobo­lew­skiej). Poprzed­nia taka pró­ba była uda­na – depre­syj­ny, nie­zwy­kle przy­gnę­bia­ją­cy i tro­chę auto­bio­gra­ficz­ny, ale świet­nie popro­wa­dzo­ny poemat Polka przy­niósł auto­ro­wi nomi­na­cję do Nagro­dy im. Wisła­wy Szym­bor­skiej i tym samym eks­po­zy­cję w wie­lu waż­nych miej­scach, a zapew­ne prze­ło­żył się też jakoś na Sty­pen­dium Twór­cze Mia­sta Kra­ko­wa, z któ­re­go Król korzy­stał pod­czas prac nad książ­ką Dixie­land.

Tytuł tomu, poprzez geno­lo­gicz­ny motyw „widzeń”, w pierw­szej kolej­no­ści wywo­łu­je sko­ja­rze­nia z Cze­sła­wem Miło­szem i jego Widze­nia­mi nad Zato­ką San Fran­ci­sco. I jak­by wbrew Miło­szo­wi oraz jego epi­fa­niom (przy­po­mnij­my – pierw­sze zda­nia i kar­te­zjań­ski fun­da­ment tam­tych ese­jów to: „Jestem tu. Dwa te sło­wa zawie­ra­ją wszyst­ko, co moż­na powie­dzieć, od nich się zaczy­na, do nich się wra­ca”) Król zaczy­na zda­niem negu­ją­cym: „Świa­ta nie ma i nigdy nie było. Nie było zie­mi, nie­ba, zwierząt,/ ale i ludzi. Myślę tak sobie za każ­dym razem, kie­dy czu­ję nadciągającą/ wil­goć, sło­ne powie­trze. Lep­kość, oce­anicz­ny zapach. Jak­by jesień,/ ale wcze­sną”. Oj tak, zde­cy­do­wa­nie jeste­śmy tu wewnątrz lite­rac­kie­go dia­lo­gu z wyso­kim moder­ni­zmem i powra­ca­ją­cy­mi tam pyta­nia­mi o sta­tus rze­czy­wi­sto­ści, rolę wyzna­nia, auten­ty­zmu i epi­fa­nii, ale też pyta­nia­mi etycz­ny­mi: o cno­tę, odpo­wie­dzial­ność, wspól­no­tę oraz współ­od­czu­wa­nie z dru­gim czło­wie­kiem.

Król pisze ten tom nie­by­wa­le dłu­gi­mi, pra­wie że regu­lar­ny­mi wer­sa­mi, sto­su­jąc zawsze ten sam układ trzech pię­cio­wer­so­wych strof. Mogła­by to być pro­za, gdy­by nie fakt, że wyczu­wa się ryt­micz­ne połą­cze­nie tych wer­sów, jakiś pod­trzy­my­wa­ny beat, może szum fal mia­ro­wo ude­rza­ją­cych o brzeg, wszech­obec­ność wody, „tej, któ­ra płynie,/ i tej, któ­ra z natu­ry jest nie­ru­cho­ma”, „jak­by­śmy od zawsze tkwi­li w akwa­rium”. Czy to będzie spo­iler, jeśli napi­szę, że popę­ka­na, kata­lo­go­wa koń­ców­ka tomu, któ­ry moż­na pew­nie prze­czy­tać jako dość spój­ną opo­wieść, robi nie­by­wa­łe wra­że­nie wła­śnie w zesta­wie­niu z pierw­szy­mi wer­sa­mi pierw­sze­go wier­sza „Sobie, sobie”? Zacy­tu­ję „Życze­nia” w cało­ści, żeby poka­zać – rów­nież w kon­tek­ście wcze­śniej pre­zen­to­wa­ne­go Mate­usza Anda­ły – jak róż­ne mogą być „kata­lo­gi rze­czy­wi­sto­ści”, jak odmien­na może być dyna­mi­ka obra­zu, w któ­rym ruch został ogra­ni­czo­ny do mini­mum. Zwal­nia­my:

Mgła wita­ją­ca podróż­nych. Łodzie o bia­łych bur­tach, par­te­ro­we
domy o stro­mych dachach. Wyma­rzo­ne, ale cudze. Zapach pie­czo­nych
jabłek. Sro­ga twarz ojca na tle śnież­ne­go kra­jo­bra­zu. Dzi­kie i wol­ne
zwie­rzę­ta. Kutry przy­cu­mo­wa­ne do nabrze­ża. Woda, pod­my­wa­ją­ca
ska­li­sty brzeg. Jedze­nie ser­wo­wa­ne zgod­nie z odwiecz­ny­mi

przy­zwy­cza­je­nia­mi, zawsze na zewnątrz budyn­ku, trans­por­to­wa­ne
pod bal­da­chim na drew­nia­nej desce. Nie­miec­ki samo­chód z auto­ma­tycz­ną
skrzy­nią bie­gów, popsu­tą zresz­tą na amen. Fol­der z waż­ny­mi pli­ka­mi,
prze­no­szo­ny jak kon­ty­nent w kąt moni­to­ra. Nie­wy­bu­chy w bar­ku,
wystrza­ły w kola­nie. Psz­czo­ły i ser. Ser­ce na dło­ni. Płacz dziec­ka

w sypial­ni. Głod­ni, zzięb­nię­ci ludzie na pol­sko-bia­ło­ru­skiej gra­ni­cy.
Szmal w rulo­nie i zadar­ta kiec­ka. Peł­na lodów­ka. Zale­gły poda­tek.
Tęczo­wa fla­ga. Konie w galo­pie. Podar­te poń­czo­chy. Szy­dło i worek.
Chleb. Kłam­stwo księ­ży. Prze­bie­ra­nie w kobie­tach. Gorą­ca her­ba­ta z cytry­ną.
Wszyst­ko jest. Wszyst­ko zosta­ło nam dane. Wszyst­ko będzie zabra­ne.

Jak­że ina­czej wybrzmie­wa teraz to onto­lo­gicz­ne „wszyst­ko jest” wobec ini­cjal­ne­go „świa­ta nie ma”!

Trze­ba się, podob­nie jak przy Polce, przy­go­to­wać na kil­ka mrocz­nych dni/tygodni w gło­wie auto­ra. Moż­na do tego zapu­ścić dowol­ny zespół z lat dwu­dzie­stych minio­ne­go wie­ku, gra­ją­cy dixie­land, żeby dodat­ko­wo poczuć kli­mat nowo­or­le­ań­skich bagien oraz ten wszech­obec­ny schy­łek w ska­li mikro i makro, na któ­ry nakła­da­ją się jesz­cze w tomie pan­de­micz­na izo­la­cja i lock­down. Pró­bu­ję się przed tą depre­syj­ną aurą i poczu­ciem abso­lut­nej samot­no­ści i wyob­co­wa­nia bro­nić. Wiem, że u Kró­la to zakra­wa już na manie­ryzm, że te dekla­ra­cje bycia naj­sa­mot­niej­szą z ludz­kich wysp są poetyc­ką kon­struk­cją, zwa­li­stą i cięż­ką, ale jakoś wciąż nie potra­fię ich od sie­bie odsu­nąć i prze­zwy­cię­żyć iro­nicz­nym try­bem kry­ty­ka, któ­ry zbyt wie­le w życiu prze­czy­tał. I wra­cam do fraz, takie natręc­two, któ­re mi się udzie­la od poety: „Nadal jestem czymś wię­cej niż powie­trze. Czymś mniej niż brak/ powie­trza. A prze­cież nikt nie zasłu­gu­je na taką bezdomność,/ na ten bez­miar, na tyle róż­nych rodza­jów pust­ki, któ­re trud­no opi­sać”, „Mam takie/ drze­wo, któ­re odwie­dzam, za któ­rym wciąż tęsk­nię. Odwie­dzam je,/ kie­dy koń­czy się świat. A tak się skła­da, że wła­śnie się kończy./ I nie zli­czę, napraw­dę, nie mam poję­cia, któ­ry to już raz mnie spotyka.// Ale się koń­czy. Napi­sa­no o tym wie­le ksią­żek. Kil­ka z nich zgubiłem,/ kil­ka komuś odda­łem” („Drze­wo”).

Ten styl, któ­ry Król sobie wypra­co­wał przez ostat­nie lata, nie­sły­cha­nie mnie dołu­je, wywo­łu­je współ­czu­cie i poczu­cie osa­mot­nie­nia, zawie­sza moją nie­wia­rę w języ­ko­wą komu­ni­ka­cję. Autor Dixie­land nie opo­wia­da, nie pró­bu­je do nicze­go prze­ko­nać, nie roz­ma­wia, tak jak kon­wer­su­ją z nami nie­ustan­nie Tomek Bąk czy Kon­rad Góra. Raczej wywo­łu­je wra­że­nia, adre­su­je do kogoś dłu­gie mono­lo­gi. Tutaj odpo­wia­da za nie powtó­rze­nie – natręt­ne wra­ca­nie słów, potwier­dza­nie tego, co raz już zosta­ło powie­dzia­ne, bo prze­cież nie mówi się w tym tomie, żeby o czym­kol­wiek zako­mu­ni­ko­wać, ale żeby wywo­łać wid­ma i utrwa­lić powi­do­ki.

Król jest dziś jed­nym z naszych naj­lep­szych poetów kla­sy­cy­zu­ją­cych, kimś, kto nie potrze­bu­je uży­wać zgra­nych topo­sów i łech­tać ego meta­fi­zycz­ny­mi czy lite­rac­ki­mi ozdob­ni­ka­mi. Jego zda­nie jest jak black­me­ta­lo­wa solów­ka – roz­cią­gnię­ta w cza­sie, scho­dzą­ca coraz niżej. Dixie­land był dla mnie takim poetyc­kim odpo­wied­ni­kiem Exer­ci­ses in Futi­li­ty, że pozwo­lę sobie się­gnąć po porów­na­nie z ostat­nią Mgłą: darem­ność i roz­cza­ro­wa­nie, „mgła wita­ją­ca podróż­nych” i „Obie­cu­ją­ce słoń­ce. Nikt jesz­cze nie wie, że jutro nas zno­wu zawie­dzie”. Król wła­da tą mrocz­ną dome­ną, jak­by pozba­wił kra­inę Rom­ka Hone­ta wszyst­kich wyobraź­nio­wych, gotyc­kich i kam­po­wych deta­li, zosta­wia­jąc tyl­ko buja­ny fotel na gan­ku.