PPR (#1)
Jakub Skurtys
Strona cyklu
PPRJakub Skurtys
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).
Na początek: wyjaśnienia, spoilery
Pierwszy odcinek tego cyklu ma wjechać już w styczniowym numerze biBLioteki, więc nie dostałem zbyt wiele czasu na jego otwarcie, ot, kilka dni. Ale pomysły – z których zaraz spróbuję się wytłumaczyć – pojawiły się kilka miesięcy temu, więc dalej powinno pójść gładko.
Korzystając z mojego hobbystycznego podejścia do pisania o poezji, Artur Burszta zaproponował mi kiedyś cykl oparty na skrótowym omawianiu nowości, a potem zostawił mi wolną rękę, na ile będzie to afirmacyjne, a na ile krytyczne, ile zdań i ile pozycji książkowych uda się w danym odcinku zawrzeć. Jemu chodziło przede wszystkim o aspekt marketingowo-polecający, o ułatwienie czytelnikom wyborów lekturowych, jakąś formę przewodnika, mnie o walor kronikarski, o coś w rodzaju dziennika lub stałej kolumny dla wierszy i kilku zdań o nich. Nie chcę oczywiście, żeby te opowiastki pojawiały się „zamiast” podsumowań roku, ale może rzeczywiście okażą się dla kogoś przydatne na długo przed tym, zanim o takim podsumowaniu w ogóle pomyślę.
Samo pojęcie „nowości” jest oczywiście w poezji znacznie bardziej problematyczne niż w prozie. Tomy ukazują się zwykle grupowo, w najbardziej gorących okresach, na ogół związanych z dopełnianiem i rozliczaniem wniosków o dofinansowania. Nie zawsze udaje się też szybko wejść w ich posiadanie, a o zawodności polskiej poczty na linii: autor lub wydawca – krytyk nie będę nawet wspomniał. O ile kategoria „nowości” dla prozy zaczęła się kurczyć do około dwóch tygodni obecności na Instagramie i w innych mediach społecznościowych, o tyle w poezji wciąż jeszcze obowiązuje wiara w przynajmniej kilkumiesięczną „świeżość” książki, którą nagrody literackie i prasa wolnego reagowania (czyli wszystkie drukowane czasopisma) podbijają nawet do roku. Ten kilkumiesięczny margines zamierzam wykorzystać i odpowiednio ponaginać. Będę się oczywiście starał za każdym razem zaproponować coś młodszego i starszego, coś z literackiego offu i coś z centrum, coś eksperymentalnego oraz coś, co operuje spokojną, nastrojową frazą i porusza się w rejonach zwiększonej komunikatywności. Zobaczymy jednak, na ile rzeczywiście uda się tego założenia trzymać. Czy będą się tu pojawiać nowości z Biura Literackiego? Oczywiście, na tych samych zasadach, co inne wydawnictwa.
Na otwarcie – rzut oka na końcówkę 2021 roku albo na rzeczy, które jeszcze w tej końcówce zdobyłem. Wyjątkowo pozwolę sobie w pierwszym odcinku na nieco większy rozrzut czasowy, bo rozpoczynam nowy rok z poczuciem, że ten poprzedni nie został wystarczająco zgłębiony poetycko i wiele rzeczy po prostu nam wszystkim „pouciekało”. Mam pod ręką taki stosik, przyjemny i przytłaczający, z którego w trybie polecającym wybieram pięć książek, w większości na razie przeoczonych lub pozbawionych krytycznej recepcji, może poza nowym poematem Tomka Bąka, który stał się już głównym bohaterem grudniowo-styczniowych omówień.
I jeszcze jedno wyjaśnienie: skrót nazwy tego cyklu – PPR, czyli Poetycki Przegląd Roku – dedykuję przyjaciołom z Mikołowa, którym różne rzeczy nieustannie kojarzą się z innymi rzeczami, więc może i ta im się skojarzy. Oni na pewno również w tym cyklu zagoszczą. A potem nadejdzie neomarksizm, komunizm i koniec świata, wiadomo. A tak poza żartami: koniec (świata, światów) okazał się przypadkowo tematem łączącym tę pierwszą odsłonę.
Tomasz Bąk, Nagi wodnik w śródmieściu, WBPiCAK, Poznań 2021
Zaczynamy od zapowiedzianego już poematu o utopcach, zorganizowanego wokół autotematycznej frazy: „już czas, by wkroczyło realne jak fala powodziowa”, i XXI wierszy-listów apostolskich do dziewiętnastu miast świata w XXI wieku. Miało być w kilku słowach, ale tu się chyba nie da. Z trzech zeszłorocznych książek Bąka, wszystkich głośnych i komentowanych, a nawet trochę (wybaczcie anglicyzm) przehajpowanych, ta ukazała się najpóźniej, jest też najkrótsza i najmniej zobowiązująca, ale to tylko pozory. W rzeczywistości Bąk sięga tam, gdzie wzrok nie sięga (a nie, to nie ten cytat…); sięga tam, gdzie od początku zaglądał trochę z ukrycia, a o czym pisali już niektórzy krytycy z dobrym nosem – w stronę historycznoliterackiego futuryzmu. Tym razem jednak to nie Bruno Jasieński, tylko Anatol Stern i jego Nagi człowiek w śródmieściu patronuje tym poematowym eskapadom. Ponadto tomaszowski poeta robi to, o czym sam kiedyś snułem finalny wątek jednego ze szkiców: stara się wyjść poza kapitalistyczny realizm, testuje dyskursywne spięcia, żeby ufundować nam sadystyczną opowieść o utopionej utopii, o paradygmacie Atlantydy jako futurystycznej wariacji na temat klęski kapitalizmu i klęski nas samych.
Niby to nic nowego, bo Atlantyda pojawia się za każdym razem, kiedy katastrofistyczna opowieść musi zmienić utopię w dystopię (jej aktualizacje znajdziemy i w słynnych Animaliach Adamowicz, i w Gamrotowych ćwiczeniach na ogień i wieloryby). Bąk postawił jednak tym razem na wyobraźnię, a nie wyłącznie dyskurs, na impet obrazów, retorykę kazań i sentymentalny liryzm stylizowanych quasi-wyznań. Jeśli więc Bailout był poematem w gruncie rzeczy dydaktycznym, składającym się z (niespecjalnie zaskakującej) krytyki dogmatów neoliberalnej ekonomii poprzez jukstapozycyjne zderzenia ich z dogmatami literackimi, a Playbook książką wynikającą z taktycznej pasji koszykarskiej (niestety byłem raczej nałogowym graczem w Football Managera), to Nagi wodnik… jest spełnieniem futurystycznych fantazji o flanerze, który kreśli psychogeograficzną mapę skrawków lądów wyłaniających się właśnie spod tafli oceanu. Astrologiczne, horoskopowe brednie wspaniale przeplatają się z technokratycznym, językowym fetyszyzmem i uderzają w podobny fundament, w który bębniła już Kanada: irracjonalnej wręcz wiary w racjonalizujące dyskursy późnej nowoczesności. Bąk w typowy dla siebie sposób, z nieskrywaną ironią i zarazem powagą, zderza ostrzeżenia i proroctwa, wytyczne i poetyzmy, spekulacje i analizy. Od typowo młodopolskiego: „Otęczonych niebios śniąc błękitnienie,/ gotów byłbym zapomnieć błękit rozleglejszy” potrafi przeskoczyć do dziennikarskiej pouczajki i znowu osunąć się w katastrofistyczny poetyzm: „Nowoczesna szkoła powinna przygotować młodzież/ do roli uchodźców i topielców – budowy społeczeństwa/ na kamieniu wystającym z bezmiaru. Zamiast tego// wodnik przekąsza rybami, jak to ma w zwyczaju/ – świat traktując jak przyłów, jak przyłów/ wyrzucając za burtę”.
Warto przeczytać Nagiego wodnika… dla jego językowej energii, a nie tylko dystopijnych fantazji, bo poeta pozwala sobie na różne zabawy formalne – gry z konwencjami, z rytmami i historycznymi modelami wiersza (sonetem, oktawą), a całość wypełnia niezliczoną liczbą figur topielców, niejako w odpowiedzi na inicjalne i zarazem finalne pytanie: „kiepsko pływam, a ty?”. Era Wodnika nie nadeszła, kapitalizm fala za falą podmywa swojego brzegi, za to w kontekście ocieplenia klimatu bardzo prawdopodobne jest, że – jak śpiewało Lao Che – w pewnej chwili jakaś wyższa siła utopi tę naszą utopię w potopie. W eseju dla „Nowej Dekady Krakowskiej”, komentującym i zarazem zapowiadającym ten poemat, Bąk pisał: „Jesteśmy ugotowani, zresztą zgodnie z przepisem: zalani wodą, przykryci dystrakcyjną pokrywką świata. Możliwe, że wykipimy, i nie będzie już nikogo, kto mógłby podnieść pokrywkę, ale na razie wolimy to wykpić – bo problem wydaje się odległy, bo być może wcale nie będzie nas dotyczył, bo jesteśmy zarobieni, a po pracy musimy odpisać na maile i zapętlić serial”. Podobny tryb „egzystencjalnej pewności” i pogodzenia się z tym, co nieuchronne, towarzyszy też Nagiemu wodnikowi w śródmieściu. Być może to sprawia, że nowy poemat Bąka jest bardziej wynikającą z niewiary analizą dyskursów katastrofistycznych niż kolejnym karmiącym się naszymi nadziejami i lękiem widowiskiem apokaliptycznym. „Na balu na Titanicu nie może zabraknąć ubogich,/ choć ich rola nie została jeszcze jasno zdefiniowana” – to przecież o nas. Potraktujcie ten tom jako zdrową, pełną oceanicznego jodu odtrutkę na Don’t look up.
Karola Zielińska, Powodzenia z czaszką, Convivo, Warszawa 2021
Convivo wydało w minionym roku kilkanaście książek, w większości bardzo dobrych, a wśród nich jeden z najlepszych tomów roku 2021, ale to nie o nich, tylko o debiucie Karoli Zielińskiej, której umiejętności literackie jeszcze przed wydaniem książki sygnalizował huraoptymistycznie w Biurze Literackim Grzegorz Wróblewski. „Talent oczywisty” – pisał wówczas w swoim cyklu poeta. „Autorka jeszcze przed debiutem książkowym, coś w końcu inaczej napisanego, bez kopiowania Cummingsa czy naszego ulubionego Williama C. Williamsa (o lokalnych Norwidach/Herbertach nie wspominając). Jeśli już koniecznie jakieś ‘classics’ odnośniki, to być może imagizm i Louis Zukofsky. Albo Larry Fagin z NYC czy James Wright”. O tak, wreszcie jakiś inny minimalizm, inni obiektywiści, bez podlizywania się „Literaturze na Świecie”. Czytałem te wiersze na stronach Wydawnictwa J, Plaży.Ciemni (inicjatywa dawnej „Rity Baum”), chyba gdzieś w „Stonerze”, na pewno w „Drobiazgach” i „Helikopterze”. Gdzieś się to już pojawiało – zawsze sprasowane, w kilku słowach, skondensowane do granic, jak pocisk, w jednej kolumnie, jakby teksty te miały w sobie coś z kipu, ze światłem pomiędzy strofoidami jako odpowiednikiem węzłów.
Na co dzień autorka zajmuje się fotografią i videoartem, i robi to świetnie. I znowu taka refleksja, która towarzyszyła mi również przy okazji wierszy Natalii Malek – że dobry minimal musi do naszej poezji przyjść skądinąd, z języków sztuk plastycznych, muzycznych, teatralnych, a nie z samej literatury. Nie wiem, jak autorka trafiła akurat do Convivo, ale trafiła idealnie. Wraz z wydanym w tym samym mniej więcej czasie tomem 1,1 Szymona Biry (albo po prostu z „tą książką z gorylem na okładce”) tworzy estetyczne połączenia, kordy, pozornie spójne linie, odpowiadające unikalnej wrażliwości wydawczyni.
Te wiersze mają swoich „stałych” bohaterów, o których w sumie wiemy bardzo niewiele, poza tym, że noszą amerykańskie imiona. Przede wszystkim jest Johnny i M., jest Michael, T.G., cała lista inicjałów z niewysłanych listów, pojawia się na chwilę Jeff, no i jest oczywiście podmiotka, która opowiada strzępy swoich relacji towarzyskich, odczuć, snów czy wspomnień. Ale to nie są po prostu wyznania, rozbite fragmenty, okruchy, a raczej to, co zostało z długiego procesu wymywania konturów i tracenia barw. Fotografia, zrobiona zupełnie pospiesznie polaroidem w trakcie upalnych wakacji, zblakła, aż zostały na niej dość przypadkowe linie, zarysowania, czasem coś z innego porządku. Jest więc w tomie Powodzenia z czaszką jakaś nieudana historia miłosna, a właściwie ramy wzięte wprost z amerykańskich romansów, czułe, ale i schematyczne, przeżyte, lecz też od razu skazane na filmową kliszę, sprasowane, bo Johnny to taki chłopak z gitarą i dalekie echo Jamesa Deana, w sam raz na niekończące się wakacje oraz motorowe wypady w góry. Można się w nim zatracić, wyśnić go sobie, i można się boleśnie rozczarować, gdy w sferę fantazji wkracza rzeczywistość (zachowam w cytacie „sznureczkowość” tekstu):
krążyliśmy
mieszaliśmy się
to było
w górach
a teraz
odwrotnie
Potem nadmorski kurort, wakacyjna wyprawa, wspólne noce z alkoholem i rozmowami do rana. Może. Wokół mężczyźni, wielu. Koledzy? Potencjalni kochankowie? Chyba by chcieli. I to natarczywe, lepkie pytanie, przyklejone do języka, a może tylko wątpliwość, nigdy niewypowiedziana myśl: „dlaczego/ Michael/ został w hotelu”, „dlaczego/ jednego dnia/ jeff/ wszedł do rzeki/ ostatni raz”? „[N]ie chcemy się/ dobrze bawić/ co z nami?” Jest tu jakaś tajemnica – śmierć, rozstanie, katastrofa, a może to tylko gorączkowe fantasmagorie schyłku lata? Przepływają pory roku. W przedostatnim wierszu bohaterka stwierdza kategorycznie: „lepiej nic nie mówić”, ale ta zdolność/chęć/wybór natychmiast zostaje wplątana w dynamikę relacji towarzyskich, napięć męsko-żeńskich, wyższości i niższości, ekstrawersji i introwersji, a wreszcie również władzy, bo jednym z nasuwających się pytań jest właśnie to, na ile podmiotka „ma władzę” nad całym procesem pamiętania i wydobywania detali, na ile jeszcze „panuje nad sytuacją”, a na ile poddaje się jej kaprysom. Nie można tego tomu przeczytać na głos. Nie można go przeczytać raz, choć całość zajmuje kilkanaście minut. Dopiero któryś powrót odsłania strukturę tego węzełkowego pisma.
Mateusz Andała, Surfując po księżycowych morzach, MBP im. C.K. Norwida w Świdnicy, Świdnica 2021
Ten poeta i slamer (rocznik ‘81) ma na koncie kilka zwycięstw w konkursach i kilka nominacji, ważne kooperacje i wydawnictwa, ogólnie – same sukcesy. Ale zapewne niewiele albo wręcz nic o nim dotąd nie słyszeliście, a przecież nominowany był nawet do Silesiusa za debiutanckie Światło w lodówce (2016) wydane nakładem warszawskiego SDK. Tutaj wspomnę o nowej książce: Surfując po księżycowych morzach, która jest pierwszą nagrodą w świdnickim Ogólnopolskim Konkursie na Autorską Książkę Literacką. Imprezę rozstrzygnięto jakoś w połowie czerwca 2021, ale czapki z głów przed tymi, którzy zdołali ten tom w porę nabyć i przeczytać (polecam tymczasem zestaw z „Frazy”, jeszcze jako krótkie formy poematu prozą, które teraz zyskały wierszową formę).
Książka jest rzeczywiście pięknie zaprojektowana (przez Maksa Andałę) i przypomina raczej powieść graficzną niż zbiór wierszy. Ma w sobie wizualną nostalgię z czerni i złota oraz delikatność, która kojarzy mi się z japońskimi artbookami, a że wiersze Andały są niespieszne i raczej z pewnym smutkiem przesuwają się po wyimaginowanej powierzchni księżycowych obiektów, to rzecz idealnie zgrywa aspekt wizualny z poetyckim.
Księżycowa geografia jest tu oczywiście pretekstem do kontemplacji w skali mikro – pyłu, okruchów wspomnień, codzienności, z pozoru banalnych scenek, katalogowego opisywania rzeczywistości składającej się z nieprzystających do siebie fragmentów i sytuacji. Andała trochę relacjonuje, daje nam takie wiersze-pocztówki z raczej nieprzychylnej, industrialnej okolicy, dobrze wszystkim znanej, by zaraz poprowadzić nas obok, na manowce, w sny lub surrealne obrazy: „kojący widok fabryki na horyzoncie/ jasny dym i migające światełka/ podobnie jak autostrada na pustyni zero zieleni/ i kwilenia ptactwa najwyżej pomruki linii wysokiego napięcia/ a potem sen o pilocie bombowca/ patrzącym z góry na płonące miasto/ i o ludzkiej pochodni która milczy” („morze spokoju”). Naddatek rozbudowanych opisów generujących efekt rzeczywistości zderza się w tych wierszach z lakonicznym brakiem, z jakimś niedopowiedzeniem, które ma właściwości odrealniające lub całkowicie przearanżowujące sytuację liryczną. Czytamy to, brodząc w księżycowym pyle, zestawiając swoje poczucie lekkości, zmniejszonej grawitacji, z ogólną powolnością lub wręcz unieruchomieniem postaci w kadrze. Może nie bez powodu pojawia się w „zatoce sukcesu” Rafael Santi w wariancie surferskim… Andała w podobny malarski sposób zdaje się studiować sytuację, a potem nakładać werniks, aż wszystko zyska głębię i polor. Robi to zawsze trochę mimochodem, obok głównego nurtu zdarzeń, jakby rzeczywiście wykonywał przymiarki, studia pomocnicze do przyszłego pejzażu lub portretu.
Zostawiam jako przykład wiersz „jezioro śmierci”, w całej jego rozpiętości przestrzennej, w nieskończoności procesu „kontemplowania detalu”, sunięcia po tafli zdarzeń:
mistrz ceremonii który pozostałością ręki
odciętej lokomotywą powyżej łokcia
przytrzymywał pod pachą ramkę fajek i śpiewał w kaplicy
tak że wszyscy skręcali się ze śmiechu
serce kociaka szybkie jak wskazówka
srebrnego stopera i młotek dla niepoznaki
zawinięty w strój sportowy
ruchomy cień drzewa na ścianie
pustej sali gimnastycznej i odgłos piłki
uderzającej o parkiet
Dla takich pocztówek z nierzeczywistości warto znaleźć miejsce nie tylko na półce. Tu by się przydały ramka na zdjęcia i specjalnie wyznaczony kawałek ściany.
Kinga Skwira, Wszystko już było dotykane, WBPiCAK, Poznań 2021
239. tom Biblioteki Poezji Współczesnej (dla porównania – Nagi wodnik… Bąka miał numer 230). Debiut autorki urodzonej (według noty na skrzydełku) w 1996 roku. Mamy już oczywiście młodszych poetów i poetki, ale na razie ten schyłek XX wieku w metryce jest nadal sygnaturą młodego, ba, najmłodszego pokolenia nowych wrażliwców, pokolenia, które w znacznie większym stopniu niż ironia i nihilizm cechuje czułość (tak, ta, za którą Tokarczuk dostała Nobla). Książka ukazała się dość dawno, bo mniej więcej w połowie minionego roku, a autorka miała chyba nawet spotkania, ale żadnych sensownych recenzji nie pamiętam, więc wydobywam ten tom na fali wspominków, szukając czegoś, co mnie ostatnio w młodej poezji pozytywnie zaskoczyło.
Skwira wykorzystuje na przemian motywy noli me tangere i fetysz froteryzacyjny, w ogóle dość bezczelnie pogrywa sobie z poezją religijną (ot, to jej „znowu piszę wiersze biblijne”), żeby zakreślać granice „ja” i nieustannie naruszać granice swojej cielesności („staram się nauczyć, że nic nie jest moje./ chociaż nadal martwię się, że należę do ulic, a nie one do mnie”). To jest taka liryka, w której podmiotka mówi w pierwszej osobie o różnych bolesnych doświadczeniach, somatycznych traumach, erotycznych odkryciach, elementach kultury gwałtu (np. „realizm dziewczyński”) i trudnym procesie dojrzewania, ale robi to otwarcie, prowokacyjnie, trochę nawet epatując i uprawiając turpistyczną maskaradę w stylu Grochowiaka:
i wypadły mi wnętrzności
podnoszę leniwe jelita obcinam włosy zawsze pamiętam tylko to
co na końcu resztę zapominam i nie mam czasu
(„od rana dzwonię do wszystkich rzeźni w warszawie”)
albo wykorzystując analogie w jakimś masochistycznym akcie emancypacyjnym:
październik. dziury i nadmiary,
w mojej rośnie jarzębina. widok: czekanie, szare niebo,
uczucia starzeją się szybciej niż obrazy
(„podduszanie”)
Mam jednak wrażenie, że stawką tych wierszy nie jest wcale odsłanianie traum, dokonywanie cielesnej wiwisekcji i późniejsza autoterapia poetycka, ani tym bardziej trupy i strupy, o które łatwo można by posądzić autorkę po kilku pierwszych wierszach (i takich wersach jak: „gnije ciepłe mięso lata” czy „przyklejamy do ran plastry miodu,/ parzymy herbatę ze skrzydeł pszczół”). Początek tomu może wywołać błędne wrażenie, że mamy do czynienia z czymś wtórnym, z dekadencją somatycznej poezji z przełomu wieków, która ponadto odtwarza honetowsko-lebdowskie ścieżki. Ale nie, to tylko zmyłka. Szybko orientujemy się, że te metafory-klucze są specjalnie „podrzucone” do wiersza i pozostawione z pytaniem, czy je tam zaakceptujemy czy odrzucimy, potraktujemy jako ciało własne czy obce. I to w ogóle jest jedno z ważniejszych zagadnień całego tomu, więc ta inkrustacja całkiem dobrze mu służy.
Nie wiem, na ile Skwira jest oczytana w ostatnich nastu latach poezji, ale świetnie porusza się pomiędzy konwencjami: wyobraźniową dezynwolturą i podlotkową niesfornością wiersza Bargielskiej (np. taki wers „boję się, że rzeczy przestaną mi się wydarzać”), ekologiczną nadwrażliwością Witkowskiej (świetny wiersz „pogniły mi szklanki w pokoju”!), lunarną somatycznością Klickiej i jeszcze kilkoma młodszymi estetykami, tzw. zaangażowanymi społecznie. Nie chodzi mi oczywiście o sprowadzenie nieznanego do znanego i wskazanie wpływów. Raczej o to, że autorka Wszystko już było dotykane znajduje swój styl, specyficzny głos, gdzieś pomiędzy dobrze rozpoznanymi już językami, i wcale nie musi się w tym celu rozpychać czy toczyć bloomowskich walk o władzę z innymi poetkami. Po prostu się zjawia, o, w całej swojej dziewczyńskości i odczuwaniu świata, ze wszystkimi nierozwiązanymi i nierozwiązywalnymi „dziewczęcymi kłopotami” („wymaz”).
Są w tym tomie wiersze słabsze, nad których zasadnością można by się zastanowić. Ale weźmy taki „czy ja już mogę do końca życia tak leżeć”:
idź do sklepu po mleko. nigdzie nie pójdę,
bo jeszcze rano nie widziałam kolorów.
spałam do piętnastej, nie chcę tak.
koty jedzą frytki. W metrze (metal, czerwień) chodzi za mną mężczyzna,
który potrafi zmieniać wygląd i chce,
żebym rodziła mu dzieci.
rodzę je ze złamanymi twarzami.
Co ta puenta tu robi? Dokąd ten wiersz nagle zmierza? Co to za kubistyczny niepokój się w niego wkrada pod koniec? Przeskakują tu konwencje przemocowe, od rodzicielskiego nakazu, banalnego wysłania do sklepu „po mleko”, przez thrillerowe napięcie związane ze śledzącym mężczyzną, aż po horrorowy wręcz element zemsty. Ten ostatni wers to właściwie klątwa, reakcja na patriarchalną przemoc, przechwycenie, dzięki któremu podmiotka przejmuje władzę – zrobię to, czego ode mnie chcecie, ale na własnych zasadach, i będzie to pęknięte, naznaczone, ułomne.
Kreację liryczną Skwiry dobrze oddaje tytuł pierwszego wiersza w tomie: „zawsze mam wrażenie, że dopiero przed chwilą zaczęłam życie”. Chociaż nieuchronnie kończy się czas, kończy się dzieciństwo, „lato umiera jak owady”, a „niebo ma kolor surowego mięsa”, a więc wokół trwa turpistyczny proces gnicia i rozkładu, którego nie powstydziłby się Francis Bacon, to wszystko jest jakieś niedokonane, ledwie napoczęte, jakby nie zdążyło bohaterce spowszednieć. Nawet umieranie ma tu wymiar spontanicznego, wielokrotnie powtarzającego się aktu, z którym trzeba się dopiero oswoić, a przecież oswoić się nie da, się nie chce.
Robert Król, Dixieland. Widzenia beskidzko-nowojorskie, Mikrooficyna Ówże, Kraków, Kliny Borkowskie, 2021
Tym razem to rzeczywiście była końcówka roku, bo Król od pewnego czasu gra w poetycką grę na własnych zasadach, trochę jak kiedyś Darek Foks, wydając tomy „obok” głównych wydawnictw i samemu zajmując się ich dystrybucją oraz marketingiem, ale nie rezygnując przy tym z prób dotarcia do krytyki i mediów. Dixieland opatrzone jest kilkoma patronatami, z których najciekawszym i najzabawniejszym wydaje się konstrukcja z odautorskiego listu – „Książką opiekuje się: Zdaniem Szota”. Wyobraziłem sobie tę sytuację i jakoś nie mogę już usunąć tego obrazu z głowy; biedna książka… Ba, znany influencer zdążył już nawet wspomnieć w poście, że „za patronat nie wziął ani grosza, gdyby ktoś pytał”! To jakiś inny, smutny świat, ale rozumiem, że Król – który wydaje wiersze bez wsparcia, a mimo to chce być zauważony i doceniony – musi wchodzić w różne dziwaczne sojusze, zwłaszcza z liberalną centralą (i tą młodą – tak postrzegam blurb od Maćka Libicha i patronat „Wizji”, i tą nieco starszą – bo z pewnością książka dotrze też do „Polityki” oraz Justyny Sobolewskiej). Poprzednia taka próba była udana – depresyjny, niezwykle przygnębiający i trochę autobiograficzny, ale świetnie poprowadzony poemat Polka przyniósł autorowi nominację do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i tym samym ekspozycję w wielu ważnych miejscach, a zapewne przełożył się też jakoś na Stypendium Twórcze Miasta Krakowa, z którego Król korzystał podczas prac nad książką Dixieland.
Tytuł tomu, poprzez genologiczny motyw „widzeń”, w pierwszej kolejności wywołuje skojarzenia z Czesławem Miłoszem i jego Widzeniami nad Zatoką San Francisco. I jakby wbrew Miłoszowi oraz jego epifaniom (przypomnijmy – pierwsze zdania i kartezjański fundament tamtych esejów to: „Jestem tu. Dwa te słowa zawierają wszystko, co można powiedzieć, od nich się zaczyna, do nich się wraca”) Król zaczyna zdaniem negującym: „Świata nie ma i nigdy nie było. Nie było ziemi, nieba, zwierząt,/ ale i ludzi. Myślę tak sobie za każdym razem, kiedy czuję nadciągającą/ wilgoć, słone powietrze. Lepkość, oceaniczny zapach. Jakby jesień,/ ale wczesną”. Oj tak, zdecydowanie jesteśmy tu wewnątrz literackiego dialogu z wysokim modernizmem i powracającymi tam pytaniami o status rzeczywistości, rolę wyznania, autentyzmu i epifanii, ale też pytaniami etycznymi: o cnotę, odpowiedzialność, wspólnotę oraz współodczuwanie z drugim człowiekiem.
Król pisze ten tom niebywale długimi, prawie że regularnymi wersami, stosując zawsze ten sam układ trzech pięciowersowych strof. Mogłaby to być proza, gdyby nie fakt, że wyczuwa się rytmiczne połączenie tych wersów, jakiś podtrzymywany beat, może szum fal miarowo uderzających o brzeg, wszechobecność wody, „tej, która płynie,/ i tej, która z natury jest nieruchoma”, „jakbyśmy od zawsze tkwili w akwarium”. Czy to będzie spoiler, jeśli napiszę, że popękana, katalogowa końcówka tomu, który można pewnie przeczytać jako dość spójną opowieść, robi niebywałe wrażenie właśnie w zestawieniu z pierwszymi wersami pierwszego wiersza „Sobie, sobie”? Zacytuję „Życzenia” w całości, żeby pokazać – również w kontekście wcześniej prezentowanego Mateusza Andały – jak różne mogą być „katalogi rzeczywistości”, jak odmienna może być dynamika obrazu, w którym ruch został ograniczony do minimum. Zwalniamy:
Mgła witająca podróżnych. Łodzie o białych burtach, parterowe
domy o stromych dachach. Wymarzone, ale cudze. Zapach pieczonych
jabłek. Sroga twarz ojca na tle śnieżnego krajobrazu. Dzikie i wolne
zwierzęta. Kutry przycumowane do nabrzeża. Woda, podmywająca
skalisty brzeg. Jedzenie serwowane zgodnie z odwiecznymi
przyzwyczajeniami, zawsze na zewnątrz budynku, transportowane
pod baldachim na drewnianej desce. Niemiecki samochód z automatyczną
skrzynią biegów, popsutą zresztą na amen. Folder z ważnymi plikami,
przenoszony jak kontynent w kąt monitora. Niewybuchy w barku,
wystrzały w kolanie. Pszczoły i ser. Serce na dłoni. Płacz dziecka
w sypialni. Głodni, zziębnięci ludzie na polsko-białoruskiej granicy.
Szmal w rulonie i zadarta kiecka. Pełna lodówka. Zaległy podatek.
Tęczowa flaga. Konie w galopie. Podarte pończochy. Szydło i worek.
Chleb. Kłamstwo księży. Przebieranie w kobietach. Gorąca herbata z cytryną.
Wszystko jest. Wszystko zostało nam dane. Wszystko będzie zabrane.
Jakże inaczej wybrzmiewa teraz to ontologiczne „wszystko jest” wobec inicjalnego „świata nie ma”!
Trzeba się, podobnie jak przy Polce, przygotować na kilka mrocznych dni/tygodni w głowie autora. Można do tego zapuścić dowolny zespół z lat dwudziestych minionego wieku, grający dixieland, żeby dodatkowo poczuć klimat nowoorleańskich bagien oraz ten wszechobecny schyłek w skali mikro i makro, na który nakładają się jeszcze w tomie pandemiczna izolacja i lockdown. Próbuję się przed tą depresyjną aurą i poczuciem absolutnej samotności i wyobcowania bronić. Wiem, że u Króla to zakrawa już na manieryzm, że te deklaracje bycia najsamotniejszą z ludzkich wysp są poetycką konstrukcją, zwalistą i ciężką, ale jakoś wciąż nie potrafię ich od siebie odsunąć i przezwyciężyć ironicznym trybem krytyka, który zbyt wiele w życiu przeczytał. I wracam do fraz, takie natręctwo, które mi się udziela od poety: „Nadal jestem czymś więcej niż powietrze. Czymś mniej niż brak/ powietrza. A przecież nikt nie zasługuje na taką bezdomność,/ na ten bezmiar, na tyle różnych rodzajów pustki, które trudno opisać”, „Mam takie/ drzewo, które odwiedzam, za którym wciąż tęsknię. Odwiedzam je,/ kiedy kończy się świat. A tak się składa, że właśnie się kończy./ I nie zliczę, naprawdę, nie mam pojęcia, który to już raz mnie spotyka.// Ale się kończy. Napisano o tym wiele książek. Kilka z nich zgubiłem,/ kilka komuś oddałem” („Drzewo”).
Ten styl, który Król sobie wypracował przez ostatnie lata, niesłychanie mnie dołuje, wywołuje współczucie i poczucie osamotnienia, zawiesza moją niewiarę w językową komunikację. Autor Dixieland nie opowiada, nie próbuje do niczego przekonać, nie rozmawia, tak jak konwersują z nami nieustannie Tomek Bąk czy Konrad Góra. Raczej wywołuje wrażenia, adresuje do kogoś długie monologi. Tutaj odpowiada za nie powtórzenie – natrętne wracanie słów, potwierdzanie tego, co raz już zostało powiedziane, bo przecież nie mówi się w tym tomie, żeby o czymkolwiek zakomunikować, ale żeby wywołać widma i utrwalić powidoki.
Król jest dziś jednym z naszych najlepszych poetów klasycyzujących, kimś, kto nie potrzebuje używać zgranych toposów i łechtać ego metafizycznymi czy literackimi ozdobnikami. Jego zdanie jest jak blackmetalowa solówka – rozciągnięta w czasie, schodząca coraz niżej. Dixieland był dla mnie takim poetyckim odpowiednikiem Exercises in Futility, że pozwolę sobie sięgnąć po porównanie z ostatnią Mgłą: daremność i rozczarowanie, „mgła witająca podróżnych” i „Obiecujące słońce. Nikt jeszcze nie wie, że jutro nas znowu zawiedzie”. Król włada tą mroczną domeną, jakby pozbawił krainę Romka Honeta wszystkich wyobraźniowych, gotyckich i kampowych detali, zostawiając tylko bujany fotel na ganku.