17/10/22

PPR #10: Męski-klęski

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Zale­gły, wrze­śnio­wo-paź­dzier­ni­ko­wy „PPR”, z racji gonią­cych ter­mi­nów i bra­ku cza­su, tyl­ko w poło­wie zaspo­ka­ja moje ocze­ki­wa­nia wobec tego cyklu. A poło­wa ta pole­ga na tym, że chciał­bym ten odci­nek wyjąt­ko­wo poświę­cić z jed­nej stro­ny kon­kret­nej pro­ble­ma­ty­ce, z dru­giej nie­co bar­dziej pew­ne­mu wydaw­nic­twu, ale z trze­ciej (bo są zawsze trzy stro­ny, nie?) czu­ję, że nie jestem w sta­nie domknąć teraz tema­tu ani nawet zbu­do­wać mu wła­ści­wych ram. Pozo­sta­je więc zary­so­wa­nie wąt­ków. Ale do rze­czy: będzie wyjąt­ko­wo o face­tach i tyl­ko z face­ta­mi, a ponad­to w nie­co innej for­mu­le, niż dotych­czas, bo tyl­ko czte­ry książ­ki.

Naj­now­szy, jak­że nie­spo­dzie­wa­ny lau­re­at nagro­dy lite­rac­kiej Nike za tom Mon­do cane, Jerzy Jar­nie­wicz (moja recen­zja tutaj), nie mógł oczy­wi­ście za wie­le poopo­wia­dać na łamach „Gaze­ty Wybor­czej” o poezji, bo nie są to dobre łamy do takich roz­mów, cho­ciaż i tak tym razem były wyjąt­ko­wo gościn­ne. Uda­ło mu się za to coś inne­go: ukrad­kiem wpro­wa­dził na salo­ny temat, któ­ry w naszej liry­ce gotu­je się od jakie­goś cza­su, a któ­ry jest wła­śnie tema­tem lirycz­nym i to na tyle chwy­tli­wym, że moż­na go pod­rzu­cić mediom. Zaczął histo­rycz­nie, mówiąc Iza­bel­li Adam­czew­skiej w wywia­dzie dla łódz­kie­go wyda­nia, że „męskość jest prze­re­kla­mo­wa­na”: „W nowej, potrans­for­ma­cyj­nej lite­ra­tu­rze pol­skiej lat 90. pano­wa­ło prze­ko­na­nie: poezja nale­ży do chło­pa­ków, a powieść do kobiet. Widzia­łem, jak trud­no było moim piszą­cym wier­sze kole­żan­kom prze­bić się przez ten ste­reo­typ, sły­sza­łem komen­ta­rze pada­ją­ce pod ich adre­sem ze stro­ny moich, skąd­inąd zasłu­żo­nych i nie­głu­pich, kole­gów”. Jar­nie­wicz nazy­wa wprost spo­rą część ówcze­snej poezji sek­si­stow­ską (choć gdy jesz­cze nie­daw­no robi­ła to Maja Staś­ko, uzna­no to za wybryk), by przejść do aktu­aliów i tema­tów bar­dziej go inte­re­su­ją­cych lub wprost doty­czą­cych: w pisa­niu trze­ba skom­pro­mi­to­wać męż­czy­znę w sobie, odsło­nić się z tej for­my, przy­wi­le­ju i zara­zem maski, co oczy­wi­ście nie zna­czy, że wystar­czy w miej­sce bra­ku­ją­ce­go toż­sa­mo­ścio­we­go rdze­nia pod­sta­wić jakiś alter­na­tyw­ny model sta­wa­nia się mniej­szym, np. nie-męż­czy­zną, kobie­tą lub zwie­rzę­ciem. W pew­nym sen­sie wina bowiem nigdy nie zosta­nie zdję­ta z naszych ramion, a przy­wi­lej i tak pozo­sta­nie przy­wi­le­jem. Nie może to też dopro­wa­dzić do sytu­acji, w któ­rej cały kon­strukt spo­łecz­ny roz­sy­pie się z powo­du nie­spła­cal­ne­go, sym­bo­licz­ne­go dłu­gu.

Jar­nie­wicz, od lat pró­bu­ją­cy odzy­skać kon­fe­syj­ność męskiej poezji, może ucho­dzić za lirycz­ne­go patro­na tej „nowej męsko­ści” – onto­lo­gicz­nie słab­szej, nie­ufun­do­wa­nej już na binar­nej ilu­zji ist­nie­nia dwóch płci i ich konfliktu/przylegania, sta­wia­ją­cej sobie wyzwa­nia w posta­ci prze­war­to­ścio­wa­nia samej sie­bie; noszą­cej jesz­cze winę kon­kwi­sta­do­ra, ale pró­bu­ją­cej za nią prze­pra­szać lub uczy­nić ją w wier­szu czę­ścią wła­sne­go, spo­łecz­ne­go usy­tu­owa­nia (czy zawsze uda­je się to same­mu auto­ro­wi Pustych nocy, poecie do gra­nic ero­tycz­ne­mu, to już inna spra­wa). Nie cho­dzi więc wca­le o kre­acje: zim­nych detek­ty­wów czy wraż­li­wych chłop­ców w rur­kach prze­ciw­sta­wia­nych ince­lom znad kla­wia­tur, ani o rów­nie wyobra­żo­ny, fan­ta­zma­tycz­ny wręcz wzo­rzec pol­skie­go Seby-patrio­ty, miło­śni­ka lokal­nej dru­ży­ny pił­kar­skiej, ani też o poetę-alko­ho­li­ka, któ­ry upi­ja się tak pięk­nie (epic­ko!), że dzień póź­niej ma prze­cież pra­wo nie pamię­tać swo­ich wszyst­kich – eufe­mi­stycz­nie pisząc – nie­tak­tów. Jar­nie­wicz mówi o czymś waż­niej­szym i bar­dziej ogól­nym, co doty­czy­ło w pierw­szej kolej­no­ści jego poko­le­nia, a więc pisa­rzy z oko­lic „Bru­lio­nu”, zawie­szo­nych mię­dzy mode­lem szorst­kie­go chło­pa­ka, z jego urze­ka­ją­cą chło­pac­ko­ścią i pra­wem do „uro­czych potknięć”, a poprze­dza­ją­cą go kil­ka lat nową pry­wat­no­ścią, a więc wraż­li­wo­ścią inte­lek­tu­ali­sty, szu­ka­ją­ce­go abs­trak­cyj­nej trans­gre­sji. Mówi o pono­sze­niu ryzy­ka, zwią­za­ne­go z otwie­ra­niem, napo­czy­na­niem i roz­gry­wa­niem w wier­szu tego męskie­go gło­su.

Dziś, gdy Net­flix dyk­tu­je ramy poli­tycz­nej i toż­sa­mo­ścio­wej sto­sow­no­ści, cho­dzi­ło­by więc rów­nież o kon­fron­ta­cję z poczu­ciem, że bycie męż­czy­zną gwa­ran­tu­je pra­wo do uni­wer­sal­no­ści sądów, a więc uwia­ry­gad­nia rów­nież miej­sce pod­mio­tu lirycz­ne­go i jego spo­sób ist­nie­nia w wier­szu (owo gra­nie „zawsze na wła­snych zasa­dach”), a przede wszyst­kim pakt komu­ni­ka­cyj­ny z czy­tel­ni­kiem, na któ­rym opar­te jest dzia­ła­nie takie­go wier­sza. Może kon­fe­syj­ność nie jest wca­le cechą liry­ki kobiet, a kon­fe­sja poetyc­ka  – któ­rą na róż­ne spo­so­by od daw­na ogry­wa prze­cież Jar­nie­wicz, a od któ­rej pró­bo­wa­ła uciec więk­szość naszej poprze­ło­mo­wej poezji – zmu­sza tych faj­nych, dobrze osa­dzo­nych w swo­ich rolach face­tów i ich chło­pac­kie wier­sze do jakie­goś nie­bez­piecz­ne­go dla nich samych, ale korzyst­ne­go este­tycz­nie, otwar­cia? Myślę, że to wła­śnie za to, spo­łecz­nie na ogół ukie­run­ko­wa­na nagro­da Nike powę­dro­wa­ła tym razem do poety. Choć jury wca­le nie musi rozu­mieć, jaka bata­lia roz­gry­wa się np. w „Łabę­dzim śpie­wie poezji kon­fe­syj­nej w Euro­pie Wschod­niej” – że nie doty­czy ona tyl­ko tema­ty­ki, ale też same­go rdze­nia rela­cji mię­dzy pod­mio­tem wier­sza i czy­tel­ni­kiem.

Tak napraw­dę jed­nak zada­nie wyj­ścia poza archa­icz­ną, skost­nia­łą męską for­mę „ja”, a tym samym stwo­rze­nia nowej męsko­ści, nowe­go spo­so­bu bycia, nie­ko­niecz­nie opar­te­go na jakiejś mistycz­nie poję­tej róż­ni­cy płcio­wej ani tym bar­dziej na kon­struk­ty­wi­stycz­nie uję­tej kon­cep­cji ról spo­łecz­nych, bar­dziej nawet niż na poetach rocz­ni­ków 50. i 60., jak Jar­nie­wicz, Sośnic­ki czy Grze­bal­ski, spo­czę­ło na rocz­ni­kach 80. (bo te 70. nie­ja­ko prze­ga­pi­ły spra­wę, cho­ciaż nie spo­sób prze­oczyć, że pro­blem bycia face­tem dzi­siaj – synem, ojcem, pra­cow­ni­kiem – jest jed­nym z węzło­wych tema­tów twór­czo­ści np. Ada­ma Kacza­now­skie­go i Macie­ja Rober­ta). Tymi rocz­ni­ka­mi 80., w ich nie­co spóź­nio­nych debiu­tach, chciał­bym się na chwi­lę zająć, spła­ca­jąc rów­no­cze­śnie zapo­wie­dzia­ny try­but wobec wydaw­nic­twa papierw­do­le.

Swo­iste trio lirycz­ne z ostat­nie­go roku – Tomek Gro­mad­ka (Komu­nizm, gów­no i może cię kocham), wyda­ny jako lau­re­at Poło­wu i pierw­szej książ­ki w Biu­rze Lite­rac­kim, oraz Andrzej Woź­niak (aiki­do) i Ivan Davy­den­ko (Halal), obaj rów­nież fina­li­ści Poło­wu, ale z debiu­ta­mi już we wro­cław­skim papie­rze… – two­rzy dla mnie naj­lep­sze wierz­choł­ki tego „nowo­mę­skie­go” trój­ką­ta (być może ich oso­bi­sta zna­jo­mość i wza­jem­ne adre­so­wa­nie do sie­bie wier­szy też nie jest tu bez wpły­wu). O wszyst­kich tych książ­kach moż­na opo­wia­dać jako o pew­nych warian­tach nowej męsko­ści, któ­rej nośni­kiem sta­je się spre­ka­ry­zo­wa­ne cia­ło, odkry­wa­ne na nowo i tera­peu­tycz­ne wręcz oczysz­cza­ne z kul­tu­ro­wo zwią­za­nych z nim mitów pręż­no­ści, siły czy ero­ty­zmu. To cia­ło spra­co­wa­ne i pra­cu­ją­ce, męskie, a zara­zem deli­kat­ne i kru­che, jak to z pro­za­tor­skie­go Niżu Mać­ka Topol­skie­go, cia­ło kon­su­mu­ją­ce i będą­ce przed­mio­tem kon­sump­cji. Wszyst­kie te książ­ki są ponad­to debiu­ta­mi dość póź­ny­mi, co wca­le nie zna­czy, że spóź­nio­ny­mi. Powie­dział­bym, że poja­wia­ją się aku­rat na czas, gdy podej­mo­wa­na przez nie pro­ble­ma­ty­ka może wybrzmieć, nie nara­ża­jąc się na zbyt­nie utoż­sa­mie­nie z roz­po­zna­nia­mi z cza­sów pierw­szej fali poezji zaan­ga­żo­wa­nej i jej bez­par­do­no­wej kry­ty­ki kapi­ta­li­zmu.

Z jed­nej stro­ny wszy­scy Ci poeci podej­mu­ją bowiem po Nowej Fali wła­śnie sta­ry pro­blem zaan­ga­żo­wa­nia spo­łecz­ne­go, tro­chę nawet w duchu wcze­sne­go Kon­ra­da Góry, a więc liry­ki kan­cia­stej i tur­pi­stycz­nej,  for­mal­nie wycy­ze­lo­wa­nej, żują­cej swój wła­sny język, z dru­giej zaś pod­no­szą bagaż dru­go­fa­lo­we­go femi­ni­zmu i jego pozy­tyw­ne­go dzie­dzic­twa. Slo­gan „pry­wat­ne jest poli­tycz­ne” sta­je się rów­nież hasłem pod­mio­tów męskich, mówią­cych: moje cia­ło, moje wnę­trze, moja intym­ność i prze­ży­cia, a nawet spo­so­by poru­sza­nia się czy oddy­cha­nia – nie nale­żą już do mnie i są opre­syj­nie zarzą­dza­ne z zewnątrz; ja rów­nież zosta­łem odse­pa­ro­wa­ny od same­go sie­bie, wyalie­no­wa­ny. Robią to oczy­wi­ście bez sztu­bac­kie­go nar­cy­zmu i iro­nicz­ne­go pokle­py­wa­nia się po plec­kach. I to chy­ba jest pierw­sza zmia­na, któ­ra rzu­ca się w oczy, gdy mówi­my o pra­cy z języ­kiem tej nowej, for­mu­ją­cej się wła­śnie, inklu­zyw­nej męsko­ści: iro­nia się dla niej nie tyle zuży­ła, ile prze­sta­ła peł­nić funk­cje ochron­ne i wspól­no­to­twór­cze; prze­sta­ła być „bro­nią sła­bych” – naj­pierw opo­zy­cyj­nych inte­lek­tu­ali­stów II obie­gu, a potem poetów, cha­rak­te­ry­stycz­ną jesz­cze dla cza­sów Wier­szy o fry­zje­rach Fok­sa czy Mar­le­wa Sośnic­kie­go. Ale po niej zużył się rów­nież pewien rodzaj inte­lek­tu­al­ne­go dystan­su, opar­ty na spo­łecz­nym gnie­wie i impul­sie kry­tycz­nym, typo­wy choć­by dla wier­szy Szcze­pa­na Kopy­ta, Micha­ła Czai czy nawet debiu­tanc­kiej Kana­dy Tom­ka Bąka. Zmian i zna­mion pęk­nię­cia może­my moim zda­niem doszu­ki­wać się tym­cza­sem już w tych bar­dziej kon­fe­syj­nych, sen­ty­men­tal­nie naiw­nych par­tiach Uty­li­za­cji. Pęt miast, opo­wia­da­ją­cych o nasto­let­nim zako­cha­niu. Ale Bąk od począt­ku gra o nie­co inną staw­kę. Jego wiersz prze­twa­rza róż­no­ra­kie pod­mio­to­wo­ści i sca­la je w post­kry­tycz­ne hybry­dy, ale nie jest dobrą prze­strze­nią samo­iden­ty­fi­ka­cji dla jakie­goś kon­kret­ne­go „ja”.

Co zastę­pu­je zatem iro­nię i kry­tycz­ny, inte­lek­tu­al­ny gest w nowej, chło­pac­kiej poezji? Być może jakiś modus wraż­li­wo­ści, przy­zna­nia się do nie­mo­cy, któ­ry spra­wia, że wiersz wytra­ca swo­je „meta­li­te­rac­kie” nad­dat­ki i prze­sta­je być grą tek­sto­wych figur. Prze­sta­je też być posztur­chi­wa­niem się z samą histo­rią lite­ra­tu­ry, z inny­mi kole­ga­mi i z samym „ja” jako pozo­sta­ło­ścią po nowo­cze­snym pra­gnie­niu auto­no­mii. Nie uby­wa jed­nak przez to moż­li­wo­ści ana­li­zo­wa­nia tego, co się w nim dzie­je z pod­mio­tem, choć być może pew­ne narzę­dzia – pokro­ju der­ri­diań­skich rekon­fi­gu­ra­cji i jego tro­po­lo­gicz­nych szyfrów/szwów toż­sa­mo­ści – prze­sta­ją wów­czas dawać inte­re­su­ją­ce efek­ty inter­pre­ta­cyj­ne. Nasza uwa­ga kie­ru­je się raczej w stro­nę socjo­lo­gicz­nych kon­fi­gu­ra­cji. Pod­mio­ty te są bowiem uwi­kła­ne w róż­no­ra­kie maszy­ne­rie spo­łecz­nie, któ­re tra­cą swój tek­stu­al­ny cha­rak­ter. Musi­my uwie­rzyć, że ist­nie­je nie­ro­ze­rwal­na rela­cja mię­dzy nimi – gło­sa­mi mówią­cy­mi i sygnu­ją­cy­mi komu­ni­ka­cyj­ny pakt z czy­tel­ni­kiem, a nami – ludź­mi ze świa­ta tu i teraz. W tym sen­sie są to zawsze wier­sze doraź­ne i inter­wen­cyj­ne. Mate­ria­li­zu­ją się i mają swo­je usy­tu­owa­nie, takie samo, o jakie przez lata wal­czy­ły poet­ki (sze­rzej: pisar­ki), pod­kre­śla­jąc miej­sce, z któ­re­go zabie­ra­ją głos i jego ści­sły zwią­zek z bio­gra­ficz­nym byciem w świe­cie (choć­by Joan­na Muel­ler w lek­tu­rach Kata­rzy­ny Szo­py).

W tym sen­sie cyto­wa­ny ostat­nio wszę­dzie wiersz Jar­nie­wi­cza o tym, że ma poran­ną erek­cję i cia­ło było dla nie­go szczo­dre („Pusty pokój”; aż pro­si się o odbi­cie wier­szem Mał­go­si Leb­dy „Z cia­ła: sześć”: „Dzi­siaj było posłusz­ne”), wca­le nie jest kolej­nym fal­licz­nym gestem, aktem pod­bo­ju i ozna­cze­nia tery­to­rium (te zresz­tą Jar­nie­wicz zde­kon­stru­ował w dosko­na­łej „Ciszy w namio­tach polar­ni­ków”), a raczej wła­śnie odsło­nię­ciem sła­bo­ści, wyeks­po­no­wa­niem tkan­ki mięk­kiej. Ta szczo­drość jest czymś, o czym poeta chce jesz­cze opo­wie­dzieć, bo jego sta­rze­ją­ca się sek­su­al­ność i coraz bar­dziej odma­wia­ją­ce udzia­łu cia­ło spo­ty­ka­ją się w języ­ku. Chce więc pozwo­lić wier­szo­wi, żeby je afir­mo­wał, choć jest to raczej wsty­dli­we, niż try­um­fal­ne. Przez to nie ma też cha­rak­te­ru uża­la­nia się nad sobą ani prze­no­sze­nia wła­snych lęków na fan­ta­stycz­ne obra­zy nie­do­stęp­nych już mło­dych kobiet, jak to czę­sto mia­ło miej­sce w senil­nej poezji eja­ku­la­cyj­nej, do cze­go zresz­tą patriar­chal­ny obraz naszej lite­ra­tu­ry nas przy­zwy­cza­ił (każ­dy star­szy poeta ma nie­pi­sa­ne pra­wo wspo­mi­nać, pożą­dać i pro­jek­to­wać swo­je fan­ta­zje, a potem dzie­lić się nimi, bo prze­cież in Freud we trust).

Jar­nie­wicz podej­mu­je tym­cza­sem spro­ble­ma­ty­zo­wa­ne kie­dyś przez Pio­tra Som­me­ra „nie­dy­skre­cje” i zamiast potwier­dzać, że jeste­śmy zawsze w „mię­dzy­sen­sach”, na co oczy­wi­ście też skrzęt­nie przy­sta­je, doda­je, że naj­peł­niej jeste­śmy raczej w prze­świ­tach i zgęst­kach mate­rii, w momen­tach, gdy świa­tło roz-pozna­nia prze­szy­wa na wylot nasze cia­ła. W podob­nym zna­cze­niu, gdy czy­tam u Tom­ka Gro­mad­ki w wier­szu otwie­ra­ją­cym jego debiu­tanc­ki Komu­nizm, gów­no i może cię kocham: „nie syn robot­ni­ka ale niedoszły/  samo­bój­ca a w oczach swoich/ wier­szyn nie syn chłop­ki a doszły/ samo­jeb­ca a w oczach swych/ gno­jek (…)” – nie jest to dla mnie wyłącz­nie per­for­ma­tyw­ne zary­so­wy­wa­nie sce­ny poezji i obsi­ki­wa­nie gra­nic, żeby dać efek­tow­ny występ „chło­pac­kie­go ja”, bun­tow­ni­ka, kro­czą­ce­go dwa kro­ki po Rim­bau­dzie i Wojacz­ku, jak jesz­cze robił to mło­dy Góra.

Zacho­dzi tu inny pro­ces: wiersz sta­je się dla auto­ra prze­strze­nią re-aran­żo­wa­nej tera­pii rodzin­nej, w któ­rej musi się on otwo­rzyć i tym samym roz­mon­to­wać kolej­ne sta­dia wła­snej męsko­ści, i tej dzie­dzi­czo­nej bio­lo­gicz­nie (wnuk, jesz­cze nie ojciec, ale już zwra­ca­ją­cy się do taty syn mar­no­traw­ny czy też zmar­no­tra­wio­ny), i tej spo­łecz­nie kon­stru­owa­nej w posta­ci kon­kret­nych ról. Musi nazwać warun­ki swo­jej poraż­ki, aż po sta­tus „popy­cha­dła pani od języ­ka”, co z miej­sca usta­wia rów­nież jego sła­bą pozy­cję w liry­ce: to nie on będzie tu pano­wał, roz­da­wał kar­ty, ści­gał się na bon moty i wal­czył o czy­stość gło­su. Zro­bi tym­cza­sem coś inne­go: spró­bu­je w sze­re­gu apo­fa­tycz­nych nega­cji przy­znać się do same­go sie­bie, wyko­nu­jąc bar­dzo nie­bez­piecz­ny, dekon­stru­ują­cy gest: pro­wo­ku­jąc rodzin­ną roz­mo­wę mię­dzy męż­czy­zna­mi wła­śnie o byciu męż­czy­zną, tj. o poszu­ki­wa­niu sie­bie w obrę­bie roli spo­łecz­nej, któ­rej nie jest w sta­nie spro­stać i któ­rej nie wypeł­nia żad­ną tre­ścią. Samo­bój­czy zwor­nik, doty­czą­cy nie­uda­nej pró­by tar­gnię­cia się na wła­sne życie, zosta­nie domknię­ty wca­le nie iro­nicz­ną, choć jak naj­bar­dziej lite­rac­ką klam­rą z wier­sza „temu co padł”:

moja nie­śmier­tel­ność przyj­mie też cie­bie
zabi­ja­ją­ce­go się gdy skoń­czy czy­tać
nasto­let­nie­go tom­ka

ale w porę nie zabił się tomek
doży­wa­jąc tego wer­su
ej to jest hymn mar­twe­mu z wybo­ru
ej nie­wy­trwa­nie jest chwa­łą bio­lo­gii.

Ale to wca­le nie samo­bój­stwo jest głów­nym pro­ble­mem tomu (wów­czas mie­li­by­śmy post-puł­ko­wy Rewers-bis), a wła­śnie pró­ba skon­stru­owa­nia nowej jako­ści, zbu­do­wa­nia takiej wizji „ja” i takiej męsko­ści, któ­ra mimo wszyst­kich tych pora­żek, mimo świa­do­mo­ści, że wraż­li­wy chło­piec i poeta-samo­bój­ca idą w kul­tu­ro­wej szta­fe­cie ramię w ramię, pozwo­li funk­cjo­no­wać dalej, budo­wać odpo­wie­dzial­ne rela­cje, kochać, być dobrym, doj­rza­łym czło­wie­kiem i wywią­zy­wać się z róż­nych spo­łecz­nych ról, któ­re go cze­ka­ją. Warun­kiem jest jed­nak gest zdję­cia maski, pozba­wio­na hamul­ców hiper­kon­fen­sja, któ­ra jesz­cze nie­daw­no była­by po pro­stu nie do stra­wie­nia w wier­szu, a teraz sta­je się jego fun­da­men­tem, rodza­jem pak­tu, jaki zawie­ra­my z mówią­cym auto­rem, pozwa­la­jąc mu na kolej­ne akty obna­ża­nia się:

nie będę uda­wał kogoś kogo nie jestem
jak migrant nie jestem kogoś uchodź­cą
jak kogoś przed­się­bior­ca nie jestem kogoś pra­cow­ni­kiem
jak facet nie jestem trans­fa­ce­tem kto

utra­ta pozy­cji spo­łecz­nej tego boję się
utra­ty przy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji spo­łecz­nej
wyż­szo­ne­go miej­sca na grzę­dach
zawa­le­nia się nie­pra­wie­dli­wych kon­struk­cji
uno­szą­cych mnie nad resz­tę połe­czeń­stwa

(„błę­dy języ­ko­we”)

Gro­mad­ka korzy­sta oczy­wi­ście ze skła­dnio­wych wymy­ków, bo siłą jego poezji nie jest wyłącz­nie kon­fe­syj­ność i auto­te­ra­peu­tycz­ność, ale też błąd – jako figu­ra dora­sta­nia i jako figu­ra języ­ka. Zapew­ne bez eks­pe­ry­men­tal­ne­go podej­ścia do zda­nia i skład­ni, któ­ra nie­jed­no­krot­nie gubi kohe­ren­cję lub wpro­wa­dza zmył­ki, mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z nie­zno­śnym mono­lo­giem lirycz­nym. A prze­cież nie mamy, prze­cież całe wią­za­nie jest tu zawie­szo­ne na źró­dło­wej nie-do-obec­no­ści, na obec­no­ści, któ­ra zawsze jest nie-dość-inten­syw­na i nie-dość-sta­bil­na, żeby ugrun­to­wać goto­wą toż­sa­mość. A mimo to wal­czy się o ten błęd­ny i zbłą­dzo­ny język – wyj­ścia z chło­pię­co­ści w męskość i z mitu lite­rac­kie­go w rze­czy­wi­stość. Ten rodzaj odsło­nię­cia, któ­ry u Jar­nie­wi­cza mie­wa jesz­cze cha­rak­ter ero­tycz­ny i per­wer­syj­ny, u Gro­mad­ki jest już tyl­ko por­no­gra­ficz­nym, emo­cjo­nal­nym otwar­ciem – jego staw­ką nie jest więc ero­tycz­na gra z czy­tel­ni­kiem w kot­ka i mysz­kę (ta sama, w któ­rą lubią gry­wać też Sosnow­ski czy Tka­czy­szyn-Dyc­ki), ale uzgod­nie­nie wspól­ne­go punk­tu wyj­ścia, stwo­rze­nie sce­ny dla kon­fe­sji i tym samym stwo­rze­nie swo­istej afek­tyw­nej, strau­ma­ty­zo­wa­nej wspól­no­ty z czy­ta­ją­cym (jak nie­gdyś dzia­ło się to – z prze­ciw­nej stro­ny – w tek­stach Joan­ny Lech, a póź­niej Pau­li­ny Pidzik czy obec­nie u Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej).

Ta „nowa męskość” nie tyl­ko opo­wia­da więc w liry­ce o czymś nowym, odzie­ra­jąc chło­pac­kie poraż­ki z magicz­nej aury dozwo­lo­no­ści i nie­win­no­ści, nie tyl­ko odsła­nia zmie­nia­ją­ce się kon­fi­gu­ra­cje spo­łecz­ne i spo­so­by rozu­mie­nia gen­de­ru, i nie tyl­ko dekon­stru­uje te figu­ry, na któ­re i tak jeste­śmy ska­za­ni, bo są po pro­stu pew­ny­mi uni­wer­sal­ny­mi rola­mi spo­łecz­ny­mi w bio­po­li­tycz­nym porząd­ku repro­duk­cyj­nym (syna, ojca, wnu­ka, ucznia, pra­cow­ni­ka, part­ne­ra, męża, kochan­ka… itd.). Waż­niej­sze wyda­je się to, że prze­su­wa ona spo­sób zawią­zy­wa­nia rela­cji z czy­tel­ni­kiem w poezji pisa­nej przez face­tów: z zim­nej, iro­nicz­nej i zdy­stan­so­wa­nej, wyma­ga­ją­cej kry­tycz­nej oraz inte­lek­tu­al­nej pra­cy, na cie­płą, bli­ską, opar­tą na wza­jem­nym zaufa­niu i pozwo­le­niu sobie na akcep­ta­cję i emo­cjo­nal­ność. Docho­dzi w niej raczej do trans­mi­sji ener­gii i współ­czu­cia niż prze­my­tu idei. Inten­syw­ność doświad­cze­nia wypie­ra tym samym inten­syw­ność komu­ni­ka­tu. Inny­mi sło­wy: poezja ta otwie­ra się przed nami jako sce­na kon­fe­syj­na, na któ­rej roz­gry­wa się pry­wat­ne trau­my jako pro­ble­my spo­łecz­ne (bo pry­wat­ne jest poli­tycz­ne), ale też aura­tycz­nie zabez­pie­cza się w ten spo­sób pewien rodzaj afek­tyw­nej wspól­no­ty czy­ta­ją­cych jako upraw­nio­nych do prze­pra­co­wy­wa­nia tych pro­ble­mów. Z jed­nej stro­ny więc jest to już nie­co inna wraż­li­wość, czy w ogó­le wal­ka o pra­wo do innej wraż­li­wo­ści w wier­szu i w zakre­sie poru­sza­nych tema­tów, z dru­giej zaś wal­ka w samych gra­ni­cach pak­tu komu­ni­ka­cyj­ne­go, w spo­so­bach czy­ta­nia liry­ki quasi-auto­bio­gra­ficz­nej, wyma­ga­ją­cych post­kry­tycz­no­ści zamiast kry­ty­cy­zmu: zre­zy­gno­wa­nia z dystan­su, zwie­sze­nia scep­ty­cy­zmu, jak­by­śmy jako czy­tel­ni­cy znaj­do­wa­li się w sytu­acji zapro­szo­ne­go do gru­py wspar­cia, choć wspar­cie to wca­le nie jest kie­ro­wa­ne ku auto­ro­wi, tyl­ko ku nam samym. Piszę to z oba­wą i fascy­na­cją, bo mam wra­że­nie, że wraz z takim ruchem – a jest to podob­ne do wyma­gań wspól­not femi­ni­stycz­nych, fan­do­mów i grup LGBTQ+, ale tak­że czy­tel­ni­czych grup poezji insta­gra­mo­wej, oczy­wi­ście wów­czas w spłasz­czo­nej i moc­no uto­wa­ro­wio­nej, a więc szko­dli­wej wer­sji – coś tra­ci­my z inte­lek­tu­al­nej pra­cy nad wier­szem, ale zara­zem na coś się otwie­ra­my, zysku­jąc pewien rodzaj etycz­ne­go i emo­cjo­nal­ne­go zobo­wią­za­nia. Bo taki wiersz rów­nież wyma­ga pra­cy, tyl­ko odby­wa się ona wów­czas raczej wokół emo­cji i umie­jęt­no­ści ich nazwa­nia.

Podob­ne mecha­ni­zmy i ruchy widzę wła­śnie w bar­dzo cie­ka­wych tomach Davy­den­ki (’88) i Woź­nia­ka (‘84). Halal tego pierw­sze­go, na co dzień redak­to­ra cenio­ne­go w śro­do­wi­sku zina „Mal­kon­ten­ty”, moż­na potrak­to­wać jako pró­bę syn­te­tycz­nej odpo­wie­dzi na dwie figu­ra­tyw­nie poję­te kre­acje męsko­ści: wyrzut­ka z cza­sów „bru­lio­no­wych” w mie­lą­cym wszyst­ko, miej­skim węźle/gardle w sty­lu Świe­tlic­kie­go, z męsko­ścią upo­ko­rzo­ną, ale nie dają­ca się upo­ko­rzyć, bo obu­do­wa­ną w figu­rze oddol­ne­go bun­tow­ni­ka, kwe­stio­nu­ją­ce­go kie­ru­nek prze­bie­gu spo­łecz­nej dra­bi­ny, jakie­go budo­wał Góra jesz­cze w Poko­ju widzeń (podob­ne zde­rze­nie, rów­nież opar­te o kru­che cia­ło męskie, war­to by prze­śle­dzić choć­by u Jaku­ba Pszo­nia­ka). Pod­miot Davy­den­ki jest raczej wychodź­cą niż uchodź­cą: opu­ścił Ukra­inę na tyle daw­no, że zdą­żył już w Pol­sce zapu­ścić korze­nie i zbu­do­wać rela­cje. A jed­nak pozo­sta­je noma­dą – i to nie w sen­sie geo­po­li­tycz­nym, jako ucie­ki­nier przed woj­ną czy wędro­wiec nie­ustan­nie naru­sza­ją­cy gra­ni­ce, ale w sen­sie kla­so­wym: pre­kar­na kon­dy­cja uchodź­cy, a więc kogoś, kto podej­mie się każ­dej pra­cy, na ogół w gastro­no­mii, bo tam naj­szyb­ciej i naj­ła­twiej zna­leźć zacze­pie­nie, spra­wia, że więź z jakim­kol­wiek kra­jem i miej­scem jest wię­zią pozor­ną i dość nie­sta­bil­ną („Pozo­sta­wie­ni przed skle­pem jak kundle,/ cie­ka­wi, co spad­nie na spo­co­ne łby,/ cio­sa­my kije z leszczyny,/ ryje­my zie­mian­ki”). To samo mógł­by zapew­ne napi­sać teraz o swo­jej ukra­iń­sko­ści, co napi­sze o pol­sko­ści: każ­dy kraj prze­twa­rza go i tra­wi w podob­ny spo­sób, trak­tu­jąc jako siłę robo­czą, jako bio­po­li­tycz­ną masę na usłu­gach pro­duk­cji i aku­mu­la­cji, cze­go sym­bo­lem sta­ją się uno­szą­ce się wokół „opa­ry fry­tu­ry” („Junk­fo­od”).

Ten bio­po­li­tycz­ny gest – połą­czo­ny w Halal z całą gamą potraw, z zaspo­ka­ja­niem swo­je­go i cudze­go gło­du, oraz z otwie­ra­niem się nasze­go „ryn­ku gastro­no­micz­ne­go” na regio­nal­ne spe­cja­ły, któ­rych rewer­sem jest zwy­kle wyzysk i sub­sum­cja „pery­fe­rii”, raczej odbie­ra­nie im toż­sa­mo­ści, niż umac­nia­nie nasze­go sza­cun­ku do kry­ją­cej się za cha­cza­pu­ri kul­tu­ry – Davy­den­ko wyko­rzy­stu­je wła­śnie jako ele­ment kry­tycz­ny. Sprze­ci­wia się, cho­ciaż jego sprze­ciw to wła­śnie pró­ba arty­ku­la­cji wła­snej kon­dy­cji, poka­za­nia warun­ków uciecz­ki w wiersz jako prze­strzeń, w któ­rej moż­na tej arty­ku­la­cji doko­ny­wać, ale w któ­rej nie nasy­ci się gło­du. I tu wcho­dzi dru­gi temat, czy­li wła­śnie męskość i jej podat­ność na kon­fe­sję, na liry­kę rozu­mia­ną jako tera­peu­tycz­ne otwie­ra­nie się, a potem zary­so­wy­wa­nie bez­piecz­nej prze­strze­ni. To np. wier­sze „Łzy mi pocie­kli”, „Za PO nie rucha­łem”, „Krzy­siek nie oddy­cha”, „Oży­wie­nie rela­cji”, „Chło­pa­ku z ocza­mi wdo­wy”, „Powiedz gdzie”, ale przede wszyst­kim „Cia­ło to sło­wo któ­re­go nie moż­na uży­wać w tym wier­szu”:

dopó­ki ktoś
spra­wia że tań­czysz
jak nikt cię nie widzi
to sło­wo nie musi
być ci zna­ne

dopó­ki tań­czysz
oddy­chasz
to sło­wo jest
miłym flir­tem
z odde­chem

a raz uży­te
roz­le­wa się
try­ska
prze­sta­je być
tyl­ko two­ją wyciecz­ką

Dwu­krot­nie przy­po­mi­na się w tym tomie o pom­pu­ją­cym krew ser­cu jako sil­nicz­ku, i to raczej iro­nicz­nie (bo przy­po­mi­na o tym coś z zewnątrz, coś z prze­strze­ni afek­tyw­nych maszy­ne­rii spo­łecz­nych i sys­te­mów opre­sji), wska­zu­jąc na łatwość, z jaką cia­ło sta­je się czę­ścią bio­po­li­tycz­nej masy spad­ko­wej – zosta­je uwspól­nio­ne jako urzą­dze­nie pro­du­ku­ją­ce, i zara­zem zatra­co­ne jako prze­strzeń opo­ru i eks­pre­sji. Takie cia­ło trze­ba odzy­skać: od pał­ki i algo­ryt­mu, od mitu i poczu­cia klę­ski, w myśl, że „cze­kać na rady­kal­ny wpier­dol nie zna­czy spa­so­wać” („Rady­kal­ny moment”). W innych warian­tach zosta­je mu przy­zna­nie się do sła­bo­ści, kru­cho­ści i łez, do por­no­gra­ficz­nych wręcz, kon­fe­syj­nych pęk­nięć, wysta­ją­cych zza kolej­nych masek. To wszyst­ko dzie­je się oczy­wi­ście z uwzględ­nie­niem pier­wiast­ka kobie­ce­go, z odda­niem mu należ­ne­go miej­sca w struk­tu­rze spo­łecz­nej i afek­tyw­nej, bo ina­czej mie­li­by­śmy wła­śnie do czy­nie­nia z nar­cy­stycz­nym tri­pem. Ale o nim i o jego roli w tym wszyst­kim – trze­ba sobie doczy­tać.

Z aiki­do Woź­nia­ka z pozo­ru jest nie­co ina­czej: wyda­je się, że roz­pi­sa­ny na wie­le boha­te­rek tom, poświę­ca­ją­cy mnó­stwo uwa­gi kul­tu­ro­wym tar­ciom i opre­sji wobec kobiet, jest przy­kła­dem raczej liry­ki inter­wen­cyj­nej, w któ­rej to „spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wa­ny” pier­wia­stek wybrzmie­wa naj­moc­niej. Ale cały tom pro­wa­dzi prze­cież do ostat­nie­go, tytu­ło­we­go wier­sza. Dzie­ją się w nim rze­czy podob­ne do tych z ksią­żek Gro­mad­ki i Davy­den­ki: nastę­pu­je kon­fe­syj­ne otwar­cie się i prze­pra­co­wa­nie męskie­go „ja”, któ­re w imie­niu auto­ra dekla­ru­je: oto jest cia­ło moje, musia­łem się go nauczyć od zera, musia­łem zacząć tań­czyć i medy­to­wać, żeby poznać sie­bie. Podob­ny zabieg znaj­dzie­my też w świet­nym debiu­cie Paw­ła Sta­sie­wi­cza Opra­wa skó­rza­na – prak­ty­ka oddy­cha­nia sta­je się tam nie­mal­że auto­afir­ma­cyj­nym ruchem prze­ciw­ko wszyst­kie­mu, co nas wywłasz­cza z samych sie­bie (ale o tym w kolej­nym odcin­ku). Moż­na powie­dzieć, że tak jak u Davy­den­ki pre­kar­ne cia­ło poszu­ku­je wspól­no­ty, żeby wspar­ła je wobec kolej­nych form wyzy­sku, a u Gro­mad­ki, żeby pomo­gła mu prze­pra­co­wać wła­sną auto­de­struk­cję, tak u Woź­nia­ka i Sta­sie­wi­cza oddech i ruch, zako­rze­nio­ne w medy­ta­cyj­nym samo­po­zna­niu, sta­ją się dro­gą do poro­zu­mie­nia z sobą i inny­mi.

Co cie­ka­we, taniec, o któ­rym opo­wia­da nam poeta (obaj poeci), nie ma w sobie nic z filo­zo­ficz­ne­go tań­ca Nie­tz­sche­go i myśli sła­bej, ani tym bar­dziej z jur­ne­go, wita­li­stycz­ne­go tań­ca Ska­man­dry­tów. Znacz­nie wię­cej w nim Luce Iri­ga­ray i jej reflek­sji o oddy­cha­niu jako akcie spo­łecz­nym i poli­tycz­nym albo nawet soma­este­ty­ki Richar­da Schu­s­ter­ma­na, a więc prak­ty­ki zawie­szo­nej mię­dzy ruchem i pozna­niem. W obu przy­pad­kach mamy jed­nak do czy­nie­nia z podob­nym gestem poetyc­kim, wykra­cza­ją­cym poza języ­ko­we figu­ry: męż­czy­zna musi od nowa poznać swo­je cia­ło, odzy­skać jego świa­do­mość, nie jako kon­struk­tu spo­łecz­ne­go, tyl­ko psy­cho­so­ma­tycz­nej cało­ści; musi doko­nać syn­te­zy, któ­ra odkry­wa przed nim, że to nie męskość/żeńskość go dziś defi­niu­je, ale akcep­tu­ją­ca rela­cja z sobą samym. I tu wcho­dzi wiersz, nie tyl­ko opo­wia­da­ją­cy o tej rela­cji i pra­cy nad nią, ale też pró­bu­ją­cy na powrót zwią­zać ją z języ­kiem:

żeby mieć o czym pisać nauczy­łem się ruszać
robiąc w ten spo­sób miej­sce świa­tłu
z pię­ty na pal­ce lub z kuch­ni do poko­ju
to się nazy­wa taniec

żeby mieć o czym pisać nauczy­łem się tań­czyć
żeby uwie­rzyć w sie­bie nauczy­łem się kła­mać
robiąc w ten spo­sób miej­sce odcie­niom
nie było łatwo raczej dro­go
to się nazy­wa zmia­na fon­tu

żeby uwie­rzyć w sie­bie pozna­łem sekre­ty zna­ków
żeby kochać owa­dy nauczy­łem się mantr
robiąc w ten spo­sób miej­sce na głód
z chi­ty­no­wej mąki chi­ty­no­wy chleb
to się nazy­wa przy­wi­lej

żeby kochać owa­dy nauczy­łem się nie doja­dać owo­ców
żeby odbez­pie­czyć gra­nat nauczy­łem się padów
robiąc w ten spo­sób miej­sce dla cia­ła
tułów wypy­cha tiszert jak odma
to się nazy­wa nabrzmie­wa­nie
żeby odbez­pie­czyć gra­nat wyklu­łem się z ramion

nie gesty są wytar­te a nie­ba

(„aiki­do”)

Przy­wo­łu­ję ten świet­ny, tytu­ło­wy tekst w cało­ści dla tych kil­ku meta­fo­rycz­nych momen­tów, któ­re sku­pia­ją moim zda­niem reflek­sję o nowej męsko­ści jako już nie-chło­pac­kiej i nie-iro­nicz­nej, ale wciąż zwią­za­nej z jakimś bil­dung, z pro­ce­sem wycho­waw­czo-roz­wo­jo­wym oraz nazy­wa­niem rze­czy na nowo (pamię­ta­my ten aspekt „Oca­lo­ne­go” Róże­wi­cza). „Przy­wi­lej”, „kłam­stwo” (i samo­okła­my­wa­nie się), „robie­nie miej­sca” (ustę­po­wa­nie – na rzecz świa­tła, gło­du, cia­ła), ale też powra­ca­ją­ce „nauczy­łem się” (lub wciąż „uczę się”) – to pod­sta­wo­we figu­ry tej nowo­mę­skiej opo­wie­ści, któ­re prze­kie­ro­wu­ją wek­tor z opre­syj­nej peda­go­gi­ki, sku­pio­nej na trans­mi­sji wie­dzy i spo­łecz­nie apro­bo­wa­nych mode­lach zacho­wań, na auto­pe­da­go­gicz­ne aspek­ty sta­wa­nia się na powrót sobą, bo staw­ką jest prze­cież aiki­do, naucze­nie sie­bie i swo­je­go cia­ła har­mo­nij­nej koeg­zy­sten­cji ze świa­tem. Tro­chę dosztu­ko­wa­ną puen­tę trze­ba by więc odczy­tać nie jako kry­ty­kę tego kon­struk­ty­wi­stycz­ne­go, pio­no­we­go mode­lu wycho­waw­cze­go (i gestu jako czę­ści spo­łecz­ne­go przed­sta­wie­nia), lecz jako soma­este­tycz­ny zwrot ku imma­nen­cji.

Gior­gio Agam­ben, pole­mi­zu­jąc z kon­cep­cją „śmier­ci auto­ra” Foucaul­ta, napi­sał kie­dyś, że „jeśli nazwie­my gestem to, co w każ­dym akcie eks­pre­sji pozo­sta­je nie­wy­ra­żo­ne, może­my stwier­dzić, że autor – tak jak czło­wiek nie­go­dzi­wy – jest obec­ny w tek­ście jedy­nie jako gest, któ­ry umoż­li­wia eks­pre­sję, usta­na­wia­jąc w niej wyróż­nio­ną pust­kę. (…) Autor wyzna­cza punkt, w któ­rym życie roz­gry­wa się w dzie­le. Roz­gry­wa, a nie wyra­ża; roz­gry­wa, nie zaś speł­nia” (przeł. M. Kwa­ter­ko). Gest pozo­sta­je nie­czy­tel­ny – nie jest wytar­ty, lecz zatar­ty na tyle, by nie komu­ni­ko­wał, lecz ini­cjo­wał komu­ni­ka­cję. W tym sen­sie oczy­wi­ście Woź­niak „roz­gry­wa” w „aiki­do” sie­bie i swo­je życie. Inte­re­su­ją­cy go w całej książ­ce ludzie pokro­ju „chłop­ca z wio­ski ajn asz sza­ra” kopią­ce­go pił­kę czy szwedz­kiej stu­dent­ki Elin Ers­son, blo­ku­ją­cej w samo­lo­cie depor­ta­cję Afgań­czy­ka (a więc wła­ści­wie cały cykl „spo­łecz­ne­go opo­ru” i „oby­wa­tel­skie­go nie­po­słu­szeń­stwa”, zło­żo­ny z pro­za­tor­skie­go, gaze­to­we­go opi­su i krót­kie­go poetyc­kie­go komen­ta­rza), funk­cjo­nu­ją podob­nie do wspo­mnia­nych przez Agam­be­na Żywo­tów ludzi nie­go­dzi­wych – są tu nie dla­te­go, że popeł­ni­li wykro­cze­nie (choć popeł­ni­li), a dla­te­go, że w kro­ni­kar­skiej funk­cji wier­sza zosta­je po nich wła­śnie gest, jakiś gry­mas. A teraz spójrz­my na poetyc­ki komen­tarz do inne­go tek­stu, a więc repor­ta­żo­we­go wręcz spra­woz­da­nia z gło­dów­ki (tu raczej jako tor­tu­ry, niż aktu opo­ru):

jeże­li mniej to wię­cej
a wię­cej to siła

wyrze­kam się siła

żeby moje kości kłu­ły wasze oczy
żeby moje oczy kłu­ły wasze kości

Niby mamy tu to czy­nie­nia z uni­wer­sa­li­za­cją bar­dzo kon­kret­nej sytu­acji oraz jej poetyc­ką inten­sy­fi­ka­cją. Coś, co było obiek­tyw­nym, pro­za­tor­skim opi­sem doświad­cze­nia gło­do­wa­nia, teraz sta­je się nie­mal­że mani­fe­stem, i to mani­fe­stem bar­dzo lirycz­nym, inten­syw­nym, skon­den­so­wa­nym i gra­nym przez pod­mian­kę dopeł­nia­cza na mia­now­nik. A jed­nak klu­czo­wa oka­zu­je się nie ta wymia­na, a wła­śnie zmia­na per­spek­ty­wy. Woź­niak wca­le nie uni­wer­sa­li­zu­je bowiem gło­dów­ki jako ale­go­rycz­nej tor­tu­ry (to dzie­je się już w opi­sie), lecz pry­wa­ty­zu­je ją i inkor­po­ru­je, bie­rze do sie­bie, nie­ja­ko testu­je przez wła­sne cia­ło. Wszyst­kie te foucaul­tiań­skie gesty: akty prze­mo­cy, nie­spra­wie­dli­wo­ści, spo­łecz­ne­go poświę­ce­nia, odmo­wy udzia­łu lub wła­śnie wzię­cia w czymś udzia­łu, wraz z ponie­sie­niem ryzy­ka, powró­cą prze­cież wła­śnie w final­nym wier­szu, któ­ry jest swo­istą pró­bą syn­te­zy i pyta­nia, ile z tego może przy­jąć „moje” poetyc­kie cia­ło, zanim eks­plo­du­je? Nie­cier­pli­wie cze­kam, co z tym tań­czą­cym, pre­kar­nym męskim cia­łem na gra­ni­cy eks­plo­zji zro­bi w lorem ipsum Jakub Pszo­niak („szliśmy przez mia­sto z obojętnością ciem/ szliśmy przez mia­sto za papie­ro­so­wym żarem/ szliśmy przez mia­sto w kana­bi­no­lo­wy dym”), a co np. Kamil Bre­wiń­ski, gdy w koń­cu powró­ci z dru­gą książ­ką („do łez najeść się sobą by zebrać się w sobie/ żeby jeść już od wewnątrz to co z nas zosta­ło”).