PPR #11
Jakub Skurtys
Strona cyklu
PPRJakub Skurtys
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).
Przedostatni odcinek cyklu prawie zamyka rok, ale tak naprawdę cały czas zmaga się jeszcze z przejściem lata w jesień, z zaległościami z sierpnia, okolic września i października (pierwsze dni listopada, kiedy piszę te słowa, to kolejny wysyp nowości poetyckich, które zaczynają się piętrzyć w coraz bardziej doskwierających mi stosach – na zdjęciu); są też wersje ebookowe, chociaż o tych to nawet strach wspominać (nie narzekam, usprawiedliwiam się tylko). Będzie zatem inaczej, niż w odsłonie z poprzedniego miesiąca – zamiast eseju lista wyliczeń, zamiast rozległych rozważań – wiersz na twarz. Ale zacznijmy od „listy”, bo może ona uświadomi nam, co zostało „na potem” – a wymieniam tylko rzeczy będące w moim bezpośrednim horyzoncie zainteresować i zasięgów. Najpierw debiuty nieodrobione, a wciąż czekające na słów kilka: Kamil Kawalec Wieża gabba (FDF) i Marta Szumna-Mitek Nagrody pocieczenia (FDF) jako pokłosie konkursu na debiut w wydawnictwie Fundacja Duży Format; Jakub Sęczyk Święta pracy (Dom Literatury w Łodzi/IL) i Anouk Niko Herman right into pod tramwaj (Dom Literatury w Łodzi/IL) jako wynik kolejnej odsłony konkursu Instytutu Literatury „Nowy dokument tekstowy”. Papierwdole, już bez pokłosia: Paweł Stasiewicz Oprawa skórzana, Paweł Kusiak Grypsy proroków, Monika Maciasz Kraj oka. Efektem konkursu im. Anny Świrszczyńskiej jest tom Dużo drobnych Kariny Caban (Universitas), a dziady ojce córy Justyny Nawrockiej (czAR(T) Krzywogońca) pojawiają się jako rozstrzygnięcie piątego już konkursu „O Złotą Pszczołę”. Ukazał się też pierwszy z trzech debiutów w ramach pracowni pierwszej książki w Biura Literackiego: Marlena Niemiec i jej cierpkie (tu akurat więcej w osobnej recenzji z tego numeru „biBLioteki”). Dalej: Maja Demska Udawanie ludzi (kolektyw Girls* To The Font), Zu Witkowska Fluid (WBPiCAK), Tomasz Berrached manowce (Dom Literatury w Łodzi), Kalina Jaglarz Gościć sójki (Biblioteka Śląska), Weronika Machała bieguny (FDF). Drugie książki: Agata Puwalska Paranoia bebop i Janek Rojewski Ocalałe 2030 (oboje w bibliotece „Kontentu”), Maciej Bobula Pustko (Warstwy), Agnieszka Kłos Ciało poetyckie (Wydawnictwo J), Maja Baczyńska Ojcowizna (FDF), Grzegorz Marcinkowski Cudze pieśni (FDF), Aleksandra Majówka Znużenie materiału (FDF), Jakub Pszoniak Lorem ipsum (BL), Krzysztof Muszyński Po lekku (Biblioteka Śląska). Oraz książki kolejne, czasem wyczekane od bardzo dawna: Edward Pasewicz, Marcin Czerkasow, Anna Matysiak, Sylwia Jaworska, Roman Honet, Grzegorz Wróblewski, Beata Patrycja Klary, Joanna Lewandowska, Samantha Kitsch, Anna Dwojnych, Katarzyna Fetlińska, Radek Wiśniewski, Czesław Markiewicz, Dominik Żyburtowicz, Karol Maliszewski, Janusz Radwański, Krzysztof Siwczyk, Marcin Zegadło, Anna Augustyniak. Lada moment pojawią się też nowe tomy Darka Foksa, Natalii Malek, Miłosza Biedrzyckiego, Roberta Rybickiego, Piotra Sobolczyka, Żanety Gorzkiej i legendarne 10 poematów elementarnych dla dzieci Krzysztofa Jaworskiego (to tak z kampowym kluczem). Wymieniać dalej? Adam Wiedemann ułożył Grochowiaka (PIW), Andrzej Lam zebrał swoje przekłady Gotrfieda Benna Jakoś to będzie. 248 wierszy (Aspra), w BL wyszedł nowy, krótki Larkin w przekładach Jacka Dehnela (Śnieg w kwietniową niedzielę), Austeria wydała Algometrię Iryny Wikyrczak (oczywiście by Aneta Kamińska), w a5 kolejny tom Luise Gluck (Zimowe przepisy naszej wspólnoty od Krystyny Dąbrowskiej), a w Ossolineum lada moment Nicanor Parra w przekładach Aleksandra Trojanowskiego. Na dokładniejszą lekturę wciąż czeka też Histeria Yideum Kim (BL, od Ewy i Lynna Suh oraz Katarzyny Szuster-Tardi) i Powroty z księżyca Dursa Grünbeina (w przekładach Andrzeja Kopackiego). Dalej już tylko, jak pisał Sosnowski:
(…) aż po eksterminację liter i terminów, zachód słońca nad marami głosek i miejsc. Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağūrrah, Szoa (Shewa, Shoa), Herer, Berbera, Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina, Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden. Tekst raczej czytelny, a nikt chyba nie miał za tobą nigdy trafić. „Wyruszę do Zanzibaru, skąd przedsięwziąć można długie podróże po Afryce”.
Tak… A teraz do konkretów – kilka z debiutów, żeby wprowadzić w obieg jeszcze więcej poezji.
Anouk Herman, right into pod tramwaj, Instytut Literatury/SPP Oddział w Łodzi, Łódź-Kraków 2022, s. 84
Mam z tym tomem różne przejścia od momentu, gdy Anouk było (był/a) w „Połowie” BL, a potem, gdy – z Moniką Glosowitz – postanowiliśmy wyróżnić to zgłoszenie w Konkursie im. Jacka Bierezina, choć nagroda główna powędrowała wówczas gdzie indziej. Ale liczyłem, że trochę jak kiedyś w przypadku Ilony Witkowskiej, również i tu droga do wydania nie będzie długa. I rzeczywiście – wystarczył konkurs Instytutu Literatury, w którym w jury był tym razem Rafał Gawin, żeby Bierezinowych formalności stało się zadość. Ta książka po prostu musiała się ukazać i to w nieodległym czasie, dlatego dobrze się stało, że pojawiły się fundusze (ostatecznie pomógł jej jeszcze redakcyjnie Michał Mytnik; jest w tym zresztą pewien paradoks, że IL finansuje jedną z bardziej kłirowych, przegiętych i wyzywających książek, jakie ostatnimi czasy u nas wyszły). Anouk Niko Herman to niebinarna osoba pisząca, „redaktorze, pisarcze, poetko, autorze” (jak możemy przeczytać w jednym z biogramów), metrykalnie reprezentująca jeszcze roczniki 90. (ur. ‘98), ale językowo, emocjonalnie i światopoglądowo zdecydowanie już te 2000. I chyba właśnie ta „dwutysięczność” bycia kłirem na Śląsku mnie w tej książce od początku urzekła najbardziej – że mamy tu do czynienia z mocnym wejściem w literaturę wrażliwości pokolenia, którego sposoby porozumiewania się, problemy tożsamościowe i walki polityczne mają zupełnie odmienny charakter niż to, co przedstawiły nam w poezji roczniki 80. i 90. – mniej więcej rozumiejące się ze sobą, z ewentualnym pęknięciem na atrakcyjności/nieatrakcyjności figur Derridy czy Foucaulta. Dobrze widać to w blurbie Ł.K., również niebinarnej osoby piszącej – to nie kwestia tożsamości jest w right into pod tramwaj problemem, tylko pokoleniowa przepaść w doznawaniu świata i w bezpośredniości nazywania tych doznań. Język jest tu wulgarny, czasem wręcz turpistyczny, czasem rozkołysany jak w popowych refrenach lub trapowych wstawkach, brokatowy, zaśmiecony anglicyzmami, rozedrgany od konfesyjnych i konwulsyjnych spazmów, pozwalający sobie czasem na swobodę i żart, ale wystrzegający się ironii i cynizmu. Pozostaje przy tym bardzo blisko związany z „ja” i jego sposobami przepracowywania traum (co nie jest tu wadą). Obraca się jednak z zupełnie inną prędkością i w innych trybach, niż jeszcze kilka lat temu w debiutach pokrewnych czasowo tym lirykom (od stricte śląskiego Jakuba Pszoniaka sprzed kilku lat, metrykalnie pamiętającego ejtisy, po „mikołowskiego” Michała Krawczyka, debiutanta zeszłorocznego).
Złośliwie określa się to wstępujące pokolenie, rzekomą generację Z, mianem „płatków śniegu” (ostatnia retrospektywa na American Film Festiwal poświęciła im nawet całą filmową sekcję, więc mamy najwyraźniej do czynienia ze zjawiskiem już na tyle widzialnym i obecnym w kulturze, że może ono zyskać swoją krytyczną refleksję). Pod tą etykietą kryje się jednak pewien rodzaj wyższościowej pogardy ze strony poprzednich generacji – wobec rzekomych pragnień indywidualności oraz słabości psychicznej i straumatyzowania lub delikatności i nadwrażliwości jej reprezentantów, którzy nie potrafią sobie poradzić w tzw. „prawdziwym życiu” (hard life) – w warunkach opresji zawodowej, prekarności, ekonomicznych kryzysów i filozofii ogólnego zapierdolu (a to chyba boli najbardziej pracodawców). Moim zdaniem radzą sobie doskonale, a right into pod tramwaj jest trochę świadectwem takiego doświadczenia „radzenia sobie”, ale spisanym od wewnątrz – żaden negatywny znak wartościowania nie zostaje tu dostawiony, żadna generalizująca ocena nie jest wydana. Przeciwnie: wiersze Anouk doskonale pokazują, że zety mają do siebie wielki dystans, że ich język pełen jest humorystycznych wstawek, ale też coraz bardziej wychylony w stronę inkluzji i wyczulony na przemoc, manipulację i ukryte praktyki władzy ekonomicznej biopolitycznej i religijnej. Mówi się o tym wprost, jak choćby w „nie chcą mnie przyjąć do pracy mamo zapytaj u siebie w zakładzie”:
ktoś wyrwał karuzelę z tartanu pod blokiem
zostało po niej tylko wielkie czarne dziursko
lej po bombie złodziejskiej czadowym zajściu
w nocy z niedzieli na dzień roboczy
słyszeliśmy krzyki pod oknem
nic więcej nie wiem
a w poniedziałek nie było pracy
mam zerowy kapitał zerową zdolność
tyję od tłustej sadzy i dlatego wyglądam
jakbym mogła coś ze sobą robić
jakbym mogła myśleć o jutrach
jestem z mięsa
z kości
ze skóry
(zasoby których nie umiem zastawić)
to sprawy widm bezrobocia i kryzysu bezdomności
jak ten chłopak który czasem przysypia na klatce
to stanie się udziałem przyjaciół (moich i twoich)
to sprawy widm bezrobocia i kryzysu bezdomności
Może nie jest to język kantowskiej obróbki imperatywem kategorycznym, ale na pewno stara się on pomieścić w sobie ogrom dziwacznego doświadczenia czasu kupionego na klimatyczny kredyt, przemocy spakowanej i ucukrowanej w konwencji kawaii oraz życia w warunkach globalnej bessy i zwijania się możliwości, które zostały im kiedyś obiecane, a które wydają się dzisiaj dość nierealną, futurystyczną fantazją. Anouk zajmuje się artykulacją w najbardziej pierwotnej postaci – nadaje formę tym podstawowym emocjom, udziela sobie głosu, ale robiąc to, mówi w imieniu jakiejś wspólnoty: matek bez ojców, tęczowych kłirów, osiedlowych wyrzutków, bulimiczek i anorektyków, osób niebinarnych, młodego prekariatu, śląskiego gówna z kuczokowych piwnic i katowickich blokowisk oraz wszystkich martwych myszek, które nie pójdą do mysiego raju. Czasem mówi w religijnych, wręcz profetycznych zdaniach, a czasem w rytmie typowej dla zetów rymowanki, w trybie overdose: nadmiaru, przedawkowania substancji i bodźców, aż do wypalenia i katatonii, gdy „słońce nad miastem/ leżymy jaśniej/ oddechy freonu/ robią nam dziury”. Jest w tym buncie i wyczerpaniu jakaś revange’owa fantazja, podobna do tej, którą zachodni krytycy chcieli zobaczyć w pełnometrażowym debiucie Any Lily Amirpour O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (2014) – choć tutaj na razie ciała „złych panów (dobrych ojców)” jeszcze nie znikają bez śladu.
Pewnie niewiele rozumiem z tej formy odczuwania świata, składającej się na tom Anouk – śledzę momenty konfesyjne i ucieczki od nich, zgrywę i powagę („mogę mieć oczy wielkie jak denka/ z puszek monsterka/ i wciąż będą mniejsze/ niż ich gdy się czają”), falowanie „ja” w czymś, co możemy potraktować nawet jako rozłożony (a może rozłożysty? przestrzenny?) poemat. Widzę zastosowania figur, a zarazem jako czytelnik czuję się z tego świata trochę wyobcowany, jak z forów młodzieżowych fantasy, osób matchujących bohaterów popularnych uniwersów, graczy w LOLa czy fandomów japońskich albo – szerzej – azjatyckich dram telewizyjnych. Przelewają się tam emocje, strategie identyfikacji, kotłują się problemy społeczne i tożsamościowe, ale wszystko to wymyka się moim zdolnościom odczuwania, jakby były w jakiś sposób wybrakowane, pozbawione tego elementu emocjonalności. I na tym poczuciu obcości funduję również swoją lekturę right into pod tramwaj, książki wydrukowanej w całości na jaskrawym, różowym papierze, pięknej w swojej kampowej pinky formie, tak bardzo bezpretensjonalnej i turpistycznej, że aż irytującej. To nie jest spotkanie przypominające pierwszą, młodzieńczą konfrontację z liryką Andrzeja Sosnowskiego – gdy czujemy, że brak nam jakiejś elementarnej wiedzy o kontekstach, a przez ten brak nie możemy się oddać zmysłowemu doznawaniu wiersza. Tu jest właśnie na odwrót: można poznać konteksty, bo nie są one przepastne, a zarazem dystans między odczuwaniem świata, które prezentuje Anouk, a moim – i mam wrażenie, że również wielu moich rówieśników – jest pięknie przepastny. Nie muszę chyba ukrywać, że ta przepaść bywa tyleż męcząca, co inspirująca. Lubię takie przepaście, w które jestem wrzucany z pytaniem: jak przebiegać ma dalsza rozmowa?
Paweł Stasiewicz, Oprawa skórzana, wydawnictwo papierwdole/K.I.T Stowarzyszenie Żywych Poetów, Ligota Mała-Brzeg 2022, s. 64
O tej książce już wspominałem – że czeka na moje zmierzenie się z nią i chociaż dobrze by wyglądała w eseistycznym przebiegu po nowych męskościach, równie dobrze można o niej pomyśleć w kategoriach wizualnych i w jej relacji do tradycji poezji konkretnej (bo Stasiewicz jest przecież grafikiem, ale też kuratorem, artystą wizualnym, performerem, twórcą obiektów artystycznych i obrazów wideo, licznie zresztą nagradzanych). Na tle różnych dotychczasowych propozycji papieruwdole ten debiutancki tom wyróżnia się precyzyjnym projektem, sposobem połączenia kroju, okładki, formatu i materialności książki z podejmowanymi w niej zagadnieniami. W pewnym sensie Stasiewicz, który stanął również za wizualną stroną Oprawy skórzanej, skłania nas więc do starych, awangardowych praktyk przekraczania medium i kontemplowania również wizualnych aspektów swojego projektu. W melancholijnym podejściu do samego siebie i własnej cielesności, do jej przygód, które wydarzają się zawsze „na tle” czegoś, przypomina trochę Pablopavo (smutny kolekcjoner widoków i powidoków zdarzeń), natomiast w konstruktywistycznym ujęciu wiersza znacznie bliżej mu do tradycji Przyboś-Strzemiński, tylko nieco zgaszonej, pozbawionej fundamentalnej dla autora „Sponad” metafory solarnej i związanej z nią nadziei. Zamiast w górę, w metafizyczną pustkę, tutaj patrzy się w głąb i w dół, pod nogi:
Las mi się zbiera w oku
cała ściana i wszystkie drogi
po linii zbiegu się pomniejsza
ścieśnia widoki że w końcu mieści
w czarnym punkcie
Zbieram wszystkie takie miejsca
i wspominam głęboko powietrze
odświeżacza sosnowego
Rośnie pełny wzrok lasu
w płucach pełne oczy
I runo w stopach
(„Skrót lasu”)
Stasiewicz podsuwa nam pewne metafory autotematyczne, z których można by skorzystać przy głębszej refleksji nad tomem, i to takiej refleksji, która płaszczyznę reprezentacji i tematów łączy bezpośrednio z namysłem poetologicznym. Tak też wiersz biały okazuje się u niego „białym wierszem” (w ogóle symbolika bieli jest w tym tomie bardzo istotna), a ponadto jest to „krótkie pisanie/ mało linii wersów”, co z kolei przekłada się na puentę: „Ledwo dycha”. Z tego ściągnięcia, wyzbycia się rozlewności, przesuwa poeta naszą uwagę na materialność procesu czytania i na kategorię oddechu, która po pandemicznych przygodach nigdy już nie będzie tak niewinna. A jest to po części również tom o tym właśnie „ciężkim oddechu” oraz o „Głębokim patrzeniu” – „Noszę okulary głęboko w oczach/ że widzę łączenie komórek w twojej cerze”. Taką metaliteracką funkcję pełni też spostrzeżenie: „Widać u pana uziemienie środka/ łączenia się na chwilę/ z ziemią żyłką błyszczącą”, bo właśnie pytanie o uziemienie i związane z tym centrum, raczej o punkt podparcia (gdzie stoją stopy i w czym osiada duch), niż metafizyczny środek, przecina wiele z tych tekstów i jako problem organiczności, i jako temat widzenia, punktu ogniskowania wzroku lub ślepej plamki (dlatego doskonale wgrywa się w tom wiersz „Białe nic”, wydrukowany na środku strony: „Popatrz w prawy górny róg obfitości// Tam nie ma nic”).
Wiersze mają dwa punkty zaczepienia: proces widzenia powierzchni („Wysokie ciśnienie wylewa/ treści z głowy w niską/ rozdzielczość mówienia”) i pracę tego, co przed widzeniem ukryte: oddechu, organów, sfery wewnętrznej. W ten sposób zaczynają w Oprawie skórzanej grać ze sobą dwa wnętrza – to mięsne w samym poecie i to, w którym podmiot się akurat znajduje i wobec którego określa swoje położenie: wnętrze mieszkania, czasem sklepu, czasem okoliczne podwórka. Organy pracują w tym tomie jak maszyny, które bezpośrednio projektują wyniki swojej pracy „na zewnątrz”, i których celem jest jakoby nadpisanie powierzchni. Zarazem nieustannie powtarza się w wierszach proces jedzenia, pochłaniania i trawienia (łącznie z całkiem zabawnym tekstem, przepisującym telewizyjne reklamy środków na problemy gastryczne). Określam takie wiersze mianem „fagicznych” (w przeciwieństwie do tych „bulimicznych” – jak choćby u Anouk), bo motywuje je wszystkożerny ruch w głąb, pewien rodzaj fenomenologicznego zasysania świata do wiersza, a samego wiersza do wnętrza organizmu (połykam, osadza się we mnie, trawię to). Słusznie w blurbie pisze Agnieszka Wolny-Hamkało, że „te kameralne wiersze to przemiana materii, w której wnętrze i zewnętrzne staje się widzialne, a czytelnik zaczyna myśleć o swoich przeziębionych kolanach, jelitach, śliniankach”. Stasiewicz rzuca wyzwanie nie nam, pewnej strukturze podmiotowej, ale naszym poszczególnym, oddzielonym od siebie organom i jakby mimochodem stawia pytania o to, jak wygląda relacja między tym materialnym, organicznym i przeciekającym istnieniem, a podmiotem i nabudowaną na nim koncepcją transcendencji, np. duszy czy jaźni (por. „Bezszwowe kołdry”, wspaniały wiersz). Gdybym z tej „jesiennej kolekcji” miał polecić tylko jedną książkę, byłaby nią na pewno Oprawa skórzana, debiut dojrzały i po prostu gotowy. Na koniec jeden jeszcze wiersz, w całości, żeby pokazać te mikroruchy metaforyzacji, dzięki którym u Stasiewicza zanoty ulotnych stanów materii zaczynają przechodzić w filozoficzny namysł :
Mam na końcu języka
szybki oddech ze zdążenia
na autobus
i pożegnanie z tobą
A tu wszędzie żółte rurki
do trzymania pamięci
z ciepłym kaszlem
na ręce
i kasowniki
(„Zdążenie do siebie”)
Maja Demska, udawanie ludzi, Girls* to the Front, Warszawa 2022, s. 60.
Drugi tęczowy debiut – tym razem ze znacznie bardziej niszowego projektu niż w przypadku Anouk, bo mamy do czynienia z oddolnym dziewczyńskim kolektywem feministyczno-queerowym DIY, od wielu lat wydającym zina i na razie mogącym się pochwalić tylko kilkoma „tomami” (np. poematem Ady Rączki, trochę też przeoczonym). Ale przecież cykl, jeszcze w swojej historycznej formie podsumowań roku, miał również na te niszowe projekty zwracać uwagę, więc to chyba właściwe miejsce dla udawania ludzi. Nie wiem, na ile G*TTF aspirują do grania w poetycką grę (rzecz zredagowała Maria Halber, więc trochę na pewno), ale chyba nie muszą – bo przecież nie gra się tu o literaturę i eksperyment ponad głowami ostatniej awangardy, a o prawo do widzialności i wypracowywania własnych sposobów ekspresji, które tak czy tak pozostają jakoś marginalne, alternatywne, a których celem jest przede wszystkim tworzenie bezpiecznej przestrzeni dla całej tęczowej gromady. Rzecz w tym, że debiut Demskiej to dobrze zrobione wiersze, czasem celowo psute, które spokojnie odnalazłyby się w wielu innych, lepiej widocznych wydawnictwach (choć pewnie ze szkodą dla idei). Z tego co wiem, autorka jest dyplomowaną artystką wizualną, niespecjalnie zresztą zgłaszającą asumpt do gry w literaturę rozumianą jako instytucjonalne utrwalanie norm estetycznych (nagrody, krytyka, wydawnictwa, akademia). Raczej stawia się tu na „naiwność”, na pojawienie się w środowisku niejako z zewnątrz, jako naturszczyk, który zostawia sobie prawo do niezgrabności, do potknięć warsztatowych, co przypomina strategię innej artystki wizualnej – Zuzanny Bartoszek.
Jednym z problemów w udawaniu ludzi, oczywiście oprócz tytułowej metafory, która każe nam myśleć o teatralizacji życia codziennego i natychmiast przywołuje socjologiczne fantazje od Goffmana po Foucaulta (tu zwłaszcza: udawanie w barach, na imprezach, w rytuałach godowych – podobnie rozpisywała to kiedyś w lesbijskich rejestrach w prozie Agnieszka Kłos, por. Całkowity koszt wszystkiego), jest ciało i cielesność. Paradoksalnie, autorka mierzy trochę w posthumanistyczne rejestry, bo to „udawanie” nie jest w tym wypadku wyłącznie odgrywaniem kogoś wobec innych ludzi, ale w ogóle odgrywaniem człowieczeństwa, ubieraniem się w nie, „zakładaniem ciał”. Nie idzie o szczerość i możliwość wyrazu „ja”, o ekspresję swojej własnej podmiotowości, ale właśnie o pytanie o różnicę antropologiczną: gdzie zaczyna się człowiek i na ile sama cielesność jest w tym pytaniu istotna (przecież – historycznie – zwykle właśnie ciało wiązało nas ze zwierzęcą naturą, a dusza/umysł/jaźni z bytami wyższymi). Ale w samej metaforze „udawania” jest też jakiś element kłirowej karnawalizacji – ta wizja, która podpowiadała, że dopiero przepuszczone przez banał (to akurat Kopyt), przez filtr nieautentycznego i skomodyfikowanego, życie może powrócić w formie odsłoniętej, wolnej, choć już właśnie wtórnie przetworzonej. Gra nie toczyłaby się więc o źródło, o odkrycie jakiejś esencji człowieczeństwa, tylko o wybiegnięcie w przód, gdzie – właśnie w zgodzie z posthumanistycznymi koncepcjami epoki postmodernistycznego święta – zaczyna się plastyczne tworzenie „nowego człowieka”, również takiego, który jest otwarty na swobodną grę tożsamości płciowych, orientacji seksualnych i ról społecznych. To oczywiście plan fantazji (który na różnych poziomach zapomina o ekonomicznych i biologicznych ograniczeniach), a na razie Demska zdaje raczej relację z tego, jak jest, podkręcając to właśnie „wyemancypowanym spojrzeniem”, dzięki któremu niektóre doświadczenia i wglądy w społeczność LBGT+, w jej ograniczenia i działania, odklejają się i pokazują złudność naszych humanistycznych sposobów myślenia. Bohaterka, bo jednak tom próbuje powołać do życia jakąś postać, jest obserwatorką wielu sytuacji, posiadaczką spojrzenia z zewnątrz, ale ta funkcja sporo mówi też o niej samej – o jej pasywności, o niezdolności wchodzenia w interakcje, o swoistym „taksowaniu spojrzeniem”, które wcale nie odbiega tak daleko od słynnego male gaze, choć pada z innej strony. To chyba efekt zamierzony przez autorkę, żeby swojej podmiotki nie idealizować w tym tropieniu człowieczeństwa, żeby i ona mogła trochę „poudawać” przed czytelnikami:
świetnie nam idzie udawanie ludzi
wszystkimi częściami ciała
wysyłamy sobie śmieszne wiadomości
dotykamy się językami
które są miłe i precyzyjne jak palce
którymi piszemy wiadomości z emotkami
(buźki są żółte, łzy są niebieskie, serca gorące)
przy uśmiechu pamiętamy o zwężeniu źrenic
nasze rzęsy są dobrze ukorzenione
– jak stare fikusy które rosną zamiast nas
w mieszkaniach rodziców
(po przełożeniu do większej doniczki
korzenie długo zachowują poprzedni kształt)
kiedy się spotykamy, siadamy na czymkolwiek
tyłkami czujemy zimne metalowe ławki i ciepłą ziemię
tyłkami ogrzewamy metalowe ławki
ziemia pozostaje obojętna na naszą temperaturę
tak się odczuwa ciało
w cieplejszych porach roku
na niedługo przed tym
kiedy ciała będą zbędne
(„Świetnie nam idzie”)
Tomasz Berrached, manowce, SPP Oddział w Łodzi/Instytut Literatury, Łódź 2022
Debiut Tomasza Berracheda (ur. ‘79), poety i muzyka, finalisty świdnickiego konkursu na książkę autorską z roku 2019 (wraz z Raczą dżumą Kajetana Herdyńskiego i Kwestią dotyku Anny Mizgajskiej), wydaje się wizualnie bardzo minimalistyczny: czarna okładka, tytuł na grzbiecie, z przodu w prawym dolnym rogu biały zarys ptaka (bociana? żurawia? czapli?), w środku równie ponure, czarnobiałe zdjęcia Krzysztofa Gładyska i brak numeracji stron. Pierwsze wiersze też nas nie rozpieszczają, bo Berrached rozgrywa całą książkę pomiędzy jedno-dwuwersowymi miniaturami, a nieco bardziej rozlewnymi tekstami o wyraźnie elegijnym tonie, ale z początku bardziej interesują go skrót i lakoniczność, jakby czekał na moment, aż podmiot może się trochę rozgadać, rozwiązać usta. To jest książka gorzka, funeralna, ufundowana w dużej mierze na doświadczeniu pandemii i wszystkich tych rzeczy, które nagle stały się obciążone znaczeniem: zamknięte pokoje, ciężkie oddechy („wiedz wreszcie, że od martwych odróżnia/ nas jedynie oddech. no może jeszcze ta/ przepływająca przez nas woda (…)”), szklane przegrody, wielka nieobecność i wszechobecna, dziwnie sterylna śmiertelność, którą teksty te próbują odtworzyć, zachować i równocześnie celebrować. W poetyckiej migawce czy gnomie, po które sięga często autor, nie ma więc przepastnego ciężaru znaczeń, jakby szła za nimi jakaś wielka, rozległa wiedza pokoleń czy wygłaszającego je mędrca. Jest raczej poczucie ostateczności, ostatniego słowa i ciszy, która po nim nastaje, jak w pozornie ironicznym, ale też bardzo rozpaczliwym „selfie na tle końca świata”: „mówi się, że jest mega.”.
Całe manowce to kontemplacja różnych wariantów i wcieleń tego końca, od zwyczajnej, jednostkowej śmierci, przez pandemię i wojnę, aż po katastrofę klimatyczną, której efektem będzie świat syntetyczny („interaktywne osy zbierają nektar/ z plastikowych kwiatów/ na sztuczny miód” – to wiersz „mocuję halogen w wyrwie po słońcu”) i takiż podmiot, przechadzający się po pustych miastach jakoby na ostatniej baterii, podmiot nie umarły, ale również nie obecny. Śmierć u Berracheda jest ściśle związana z przestrzenią, w której się odbywa lub w którą zostaje zepchnięta, bo o tym, jakże charakterystycznym dla naszej epoki, spychaniu jej poza pole widzenia manowce również opowiadają. Od pierwszego wiersza „recepcja”, o pokojach „od strony północnej, które/ można wynająć, w których/ się można powiesić albo/ po prostu siedzieć” do przedostatniego – „nie ma już miejsca na nowe kwatery na naszych cmentarzach” („więc umieramy tymczasowo każdej nocy w kapsułach hostelowych” – to pierwszy wers), ta przestrzeń charakteryzuje się swoją towarową formą i materialną pustką (nie ma w niej ciał, przedmiotów ani jakiegokolwiek innego życia), ale też jakby nadmiarem nieobecności, wręcz namacalnie doznawanym przez podmiot. Nie można w niej zamieszkać, nie da się jej oswoić – można ją co najwyżej kupić lub wynająć. Pozostaje nam zachowywanie pozorów, reklamowe nadpisywanie rzeczywistości, przesadne zachwalanie jej i chwytanie się syntetycznych zamienników, wszak „głośniki w koronach drzew wspaniale się sprawdzają”. A jednak wizja końca, która wyłania się z manowców, to wcale nie wizja pandemicznej zagłady czy klimatycznego usmażenia się/utopienia ludzkości. Można powiedzieć, że na obu tych katastroficznych lękach została ona ufundowana, że stanowią dla niej swoisty katalizator, ale ostatecznie idzie po prostu o oddzielenie – o wielki ruch alienacji życia od niego samego. Tym byłyby syntetyczne formy zwierząt, robotyczne podmioty i samotni, wpatrzeni w ekrany koderzy/klienci, siedzący w swoich osobnych pokojach jak widma. Można powiedzieć, że ta alienacja zaczyna się już w pierwszych wierszach, gdy rozpada się pewien więziotwórczy model ojcostwa („raz zadzwonił do mnie mój ojciec// mój ojciec raz zadzwonił do mnie”), który podmiot zdaje się przekazywać dalej – swojemu dziecku. Za nim idzie rozpad relacji z bliskimi („oczywiście/ oszukujemy się nawzajem – / piszę do ciebie,/ lecz słownik w telefonie/ zmienia na:/ poszukujemy się nawzajem”). Ta „pozorność egzystencji” zaczyna narastać, powodując coraz dalej idące odosobnienie, wymeldowywanie się: z pracy, z domu, z mediów społecznościowych, z rzeczywistości. Ta powolna porażka, której wykładnią jest retardacja, rozciągnięcie, niepozwalające na wydarzenie się końca, wysyła nam sygnały. Odbywa się gdzieś między pesymistyczną gnomą na temat teraźniejszości „z jutrzejszej prasy”: „płaski zrównany świat/ pod ciężkim ciemnym niebem”, a spekulatywnym wierszem o jutrze, którego właściwie już doświadczyliśmy, a którego wyliczeniowa struktura również ma funkcję retardacyjną, spowalniającą:
i powstaną osiedla
domków nierodzinnych, szeregowych samotni,
małych chatek, w których wreszcie zamieszkamy
osobno, każdy przy swoim biurku,
sam na sam z białym ekranem,
taflą lustra, bezmiarem czasu,
bez tajemnicy śmierci,
z lodówką – przejściem na tamten świat,
bez ceregieli,
wtedy, gdy tylko nam się zechce
przestać, tak jak się chciało jeść i pić;
z lodówką – przejściem na tamten świat,
między starannie ułożonym
rzędem kostek serca i masła czy butelek
mleka i wina, jak przez szpaler
zawodników w minutę ciszy,
poszycie wiązek warzyw,
alejkę w sklepie spożywczym,
po prostu z czegoś rezygnując.
(„światło w lodówce”)
Oczywiście to nie ta ponura, katastroficzna wizja końca świata, wynikająca z przemyśleń depresyjnego podmiotu, sprawia, że manowce są interesującym tomem. Chociaż nie ukrywam, że koncepcja śmierci jako „rezygnacji z czegoś”, tak daleko posuniętego utowarowienia i pasywności bohatera („pracują na mnie na taśmociągach tłumnie sunący w śmierć./ na skróty, polną łąką, przybyły tamże, jeszcze żywy,/ pierwszy donikąd moszczę się w symulatorze”), ma w sobie ciężar rodem z pism Blanchota czy Człowieka, który śpi Pereca. Przede wszystkim jednak Berrached potrafi znaleźć w całym tym mroku i patosie liryzm na poziomie języka, czasem przerzutni, czasem szyku przestawnego czy nawet zbitki metaforycznej. Nie udaje, że jego język nie jest sztuczny, podniosły i marmurowy. Pisze wiersze-epitafia, a te rządzą się pewnymi regułami. Interesujące jest jednak to, jak te epitafia dla ginącego świata i wyalienowanych ludzi jutra dobrze zaczepiają się w naszym świecie, jak świetnie podpinają się pod nasze lęki i doświadczenia ostatnich kilku lat, wydobywając je i tkając z nich alternatywną, całkowicie pozbawioną nadziei rzeczywistość dekadenckiego neofolku, której nie powstydziłyby się wyśpiewać syntetycznym głosem Death in June czy Current 93 (zresztą Mrzonki Berracheda grają muzykę zbliżoną do polskiego cold wave, co nie lokuje się estetycznie zbyt daleko; polecam posłuchać, bo fajnie grają). Piękny i przytłaczający poetycki zapis bezradności naszych czasów.