14/11/22

PPR #11

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Lista oso­bi­sta

Przed­ostat­ni odci­nek cyklu pra­wie zamy­ka rok, ale tak napraw­dę cały czas zma­ga się jesz­cze z przej­ściem lata w jesień, z zale­gło­ścia­mi z sierp­nia, oko­lic wrze­śnia i paź­dzier­ni­ka (pierw­sze dni listo­pa­da, kie­dy piszę te sło­wa, to kolej­ny wysyp nowo­ści poetyc­kich, któ­re zaczy­na­ją się pię­trzyć w coraz bar­dziej doskwie­ra­ją­cych mi sto­sach – na zdję­ciu); są też wer­sje ebo­oko­we, cho­ciaż o tych to nawet strach wspo­mi­nać (nie narze­kam, uspra­wie­dli­wiam się tyl­ko). Będzie zatem ina­czej, niż w odsło­nie z poprzed­nie­go mie­sią­ca – zamiast ese­ju lista wyli­czeń, zamiast roz­le­głych roz­wa­żań – wiersz na twarz. Ale zacznij­my od „listy”, bo może ona uświa­do­mi nam, co zosta­ło „na potem” – a wymie­niam tyl­ko rze­czy będą­ce w moim bez­po­śred­nim hory­zon­cie zain­te­re­so­wać i zasię­gów. Naj­pierw debiu­ty nie­odro­bio­ne, a wciąż cze­ka­ją­ce na słów kil­ka: Kamil Kawa­lec Wie­ża gab­ba (FDF) i Mar­ta Szum­na-Mitek Nagro­dy pocie­cze­nia (FDF) jako pokło­sie kon­kur­su na debiut w wydaw­nic­twie Fun­da­cja Duży For­mat; Jakub Sęczyk Świę­ta pra­cy (Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi/IL) i Ano­uk Niko Her­man right into pod tram­waj (Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi/IL) jako wynik kolej­nej odsło­ny kon­kur­su Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry „Nowy doku­ment tek­sto­wy”. Papierw­do­le, już bez pokło­sia: Paweł Sta­sie­wicz Opra­wa skó­rza­na, Paweł Kusiak Gryp­sy pro­ro­ków, Moni­ka Maciasz Kraj oka. Efek­tem kon­kur­su im. Anny Świrsz­czyń­skiej jest tom Dużo drob­nych Kari­ny Caban (Uni­ver­si­tas), a dzia­dy ojce córy Justy­ny Nawroc­kiej (czAR(T) Krzy­wo­goń­ca) poja­wia­ją się jako roz­strzy­gnię­cie pią­te­go już kon­kur­su „O Zło­tą Psz­czo­łę”. Uka­zał się też pierw­szy z trzech debiu­tów w ramach pra­cow­ni pierw­szej książ­ki w Biu­ra Lite­rac­kie­go: Mar­le­na Nie­miec i jej cierp­kie (tu aku­rat wię­cej w osob­nej recen­zji z tego nume­ru „biBLio­te­ki”). Dalej: Maja Dem­ska Uda­wa­nie ludzi (kolek­tyw Girls* To The Font), Zu Wit­kow­ska Flu­id (WBPi­CAK), Tomasz Ber­ra­ched manow­ce (Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi), Kali­na Jaglarz Gościć sój­ki (Biblio­te­ka Ślą­ska), Wero­ni­ka Macha­ła bie­gu­ny (FDF). Dru­gie książ­ki: Aga­ta Puwal­ska Para­no­ia bebop i Janek Rojew­ski Oca­la­łe 2030 (obo­je w biblio­te­ce „Kon­ten­tu”), Maciej Bobu­la Pust­ko (War­stwy), Agniesz­ka Kłos Cia­ło poetyc­kie (Wydaw­nic­two J), Maja Baczyń­ska Ojco­wi­zna (FDF), Grze­gorz Mar­cin­kow­ski Cudze pie­śni (FDF), Alek­san­dra Majów­ka Znu­że­nie mate­ria­łu (FDF), Jakub Pszo­niak Lorem ipsum (BL), Krzysz­tof Muszyń­ski Po lek­ku (Biblio­te­ka Ślą­ska). Oraz książ­ki kolej­ne, cza­sem wycze­ka­ne od bar­dzo daw­na: Edward Pase­wicz, Mar­cin Czer­ka­sow, Anna Maty­siak, Syl­wia Jawor­ska, Roman Honet, Grze­gorz Wró­blew­ski, Beata Patry­cja Kla­ry, Joan­na Lewan­dow­ska, Saman­tha Kitsch, Anna Dwoj­nych, Kata­rzy­na Fetliń­ska, Radek Wiśniew­ski, Cze­sław Mar­kie­wicz, Domi­nik Żybur­to­wicz, Karol Mali­szew­ski, Janusz Radwań­ski, Krzysz­tof Siw­czyk, Mar­cin Zega­dło, Anna Augu­sty­niak. Lada moment poja­wią się też nowe tomy Dar­ka Fok­sa, Nata­lii Malek, Miło­sza Bie­drzyc­kie­go, Rober­ta Rybic­kie­go, Pio­tra Sobol­czy­ka, Żane­ty Gorz­kiej i legen­dar­ne 10 poema­tów ele­men­tar­nych dla dzie­ci Krzysz­to­fa Jawor­skie­go (to tak z kam­po­wym klu­czem). Wymie­niać dalej? Adam Wie­de­mann uło­żył Gro­cho­wia­ka (PIW), Andrzej Lam zebrał swo­je prze­kła­dy Gotr­fie­da Ben­na Jakoś to będzie. 248 wier­szy (Aspra), w BL wyszedł nowy, krót­ki Lar­kin w prze­kła­dach Jac­ka Deh­ne­la (Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę), Auste­ria wyda­ła Algo­me­trię Iry­ny Wikyr­czak (oczy­wi­ście by Ane­ta Kamiń­ska), w a5 kolej­ny tom Luise Gluck (Zimo­we prze­pi­sy naszej wspól­no­ty od Kry­sty­ny Dąbrow­skiej), a w Osso­li­neum lada moment Nica­nor Par­ra w prze­kła­dach Alek­san­dra Tro­ja­now­skie­go. Na dokład­niej­szą lek­tu­rę wciąż cze­ka też Histe­ria Yideum Kim (BL, od Ewy i Lyn­na Suh oraz Kata­rzy­ny Szu­ster-Tar­di) i Powro­ty z księ­ży­ca Dur­sa Grün­be­ina (w prze­kła­dach Andrze­ja Kopac­kie­go). Dalej już tyl­ko, jak pisał Sosnow­ski:

(…) aż po eks­ter­mi­na­cję liter i ter­mi­nów, zachód słoń­ca nad mara­mi gło­sek i miejsc. Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağūr­rah, Szoa (She­wa, Shoa), Herer, Ber­be­ra, Goro, Obor­ra, Obok, Dana­kil, Harar, Dega­dal­la­lah, Bal­la­oua, Arro­uina, Doudo­uhas­sa, Dadap, Waram­bot, Zeila, Aden. Tekst raczej czy­tel­ny, a nikt chy­ba nie miał za tobą nigdy tra­fić. „Wyru­szę do Zan­zi­ba­ru, skąd przed­się­wziąć moż­na dłu­gie podró­że po Afry­ce”.

Tak… A teraz do kon­kre­tów – kil­ka z debiu­tów, żeby wpro­wa­dzić w obieg jesz­cze wię­cej poezji.

Ano­uk Her­man, right into pod tram­waj, Insty­tut Literatury/SPP Oddział w Łodzi, Łódź-Kra­ków 2022, s. 84

Mam z tym tomem róż­ne przej­ścia od momen­tu, gdy Ano­uk było (był/a) w „Poło­wie” BL, a potem, gdy – z Moni­ką Glo­so­witz – posta­no­wi­li­śmy wyróż­nić to zgło­sze­nie w Kon­kur­sie im. Jac­ka Bie­re­zi­na, choć nagro­da głów­na powę­dro­wa­ła wów­czas gdzie indziej. Ale liczy­łem, że tro­chę jak kie­dyś w przy­pad­ku Ilo­ny Wit­kow­skiej, rów­nież i tu dro­ga do wyda­nia nie będzie dłu­ga. I rze­czy­wi­ście – wystar­czył kon­kurs Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry, w któ­rym w jury był tym razem Rafał Gawin, żeby Bie­re­zi­no­wych for­mal­no­ści sta­ło się zadość. Ta książ­ka po pro­stu musia­ła się uka­zać i to w nie­od­le­głym cza­sie, dla­te­go dobrze się sta­ło, że poja­wi­ły się fun­du­sze (osta­tecz­nie pomógł jej jesz­cze redak­cyj­nie Michał Myt­nik; jest w tym zresz­tą pewien para­doks, że IL finan­su­je jed­ną z bar­dziej kłi­ro­wych, prze­gię­tych i wyzy­wa­ją­cych ksią­żek, jakie ostat­ni­mi cza­sy u nas wyszły). Ano­uk Niko Her­man to nie­bi­nar­na oso­ba piszą­ca, „redak­to­rze, pisar­cze, poet­ko, auto­rze” (jak może­my prze­czy­tać w jed­nym z bio­gra­mów), metry­kal­nie repre­zen­tu­ją­ca jesz­cze rocz­ni­ki 90. (ur. ‘98), ale języ­ko­wo, emo­cjo­nal­nie i świa­to­po­glą­do­wo zde­cy­do­wa­nie już te 2000. I chy­ba wła­śnie ta „dwu­ty­sięcz­ność” bycia kłi­rem na Ślą­sku mnie w tej książ­ce od począt­ku urze­kła naj­bar­dziej – że mamy tu do czy­nie­nia z moc­nym wej­ściem w lite­ra­tu­rę wraż­li­wo­ści poko­le­nia, któ­re­go spo­so­by poro­zu­mie­wa­nia się, pro­ble­my toż­sa­mo­ścio­we i wal­ki poli­tycz­ne mają zupeł­nie odmien­ny cha­rak­ter niż to, co przed­sta­wi­ły nam w poezji rocz­ni­ki 80. i 90. – mniej wię­cej rozu­mie­ją­ce się ze sobą, z ewen­tu­al­nym pęk­nię­ciem na atrakcyjności/nieatrakcyjności figur Der­ri­dy czy Foucaul­ta. Dobrze widać to w blur­bie Ł.K., rów­nież nie­bi­nar­nej oso­by piszą­cej – to nie kwe­stia toż­sa­mo­ści jest w right into pod tram­waj pro­ble­mem, tyl­ko poko­le­nio­wa prze­paść w dozna­wa­niu świa­ta i w bez­po­śred­nio­ści nazy­wa­nia tych doznań. Język jest tu wul­gar­ny, cza­sem wręcz tur­pi­stycz­ny, cza­sem roz­ko­ły­sa­ny jak w popo­wych refre­nach lub tra­po­wych wstaw­kach, bro­ka­to­wy, zaśmie­co­ny angli­cy­zma­mi, roze­dr­ga­ny od kon­fe­syj­nych i kon­wul­syj­nych spa­zmów, pozwa­la­ją­cy sobie cza­sem na swo­bo­dę i żart, ale wystrze­ga­ją­cy się iro­nii i cyni­zmu. Pozo­sta­je przy tym bar­dzo bli­sko zwią­za­ny z „ja” i jego spo­so­ba­mi prze­pra­co­wy­wa­nia traum (co nie jest tu wadą). Obra­ca się jed­nak z zupeł­nie inną pręd­ko­ścią i w innych try­bach, niż jesz­cze kil­ka lat temu w debiu­tach pokrew­nych cza­so­wo tym liry­kom (od stric­te ślą­skie­go Jaku­ba Pszo­nia­ka sprzed kil­ku lat, metry­kal­nie pamię­ta­ją­ce­go ejti­sy, po „miko­łow­skie­go” Micha­ła Kraw­czy­ka, debiu­tan­ta zeszło­rocz­ne­go).

Zło­śli­wie okre­śla się to wstę­pu­ją­ce poko­le­nie, rze­ko­mą gene­ra­cję Z, mia­nem „płat­ków śnie­gu” (ostat­nia retro­spek­ty­wa na Ame­ri­can Film Festi­wal poświę­ci­ła im nawet całą fil­mo­wą sek­cję, więc mamy naj­wy­raź­niej do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem już na tyle widzial­nym i obec­nym w kul­tu­rze, że może ono zyskać swo­ją kry­tycz­ną reflek­sję). Pod tą ety­kie­tą kry­je się jed­nak pewien rodzaj wyż­szo­ścio­wej pogar­dy ze stro­ny poprzed­nich gene­ra­cji – wobec rze­ko­mych pra­gnień indy­wi­du­al­no­ści oraz sła­bo­ści psy­chicz­nej i strau­ma­ty­zo­wa­nia lub deli­kat­no­ści i nad­wraż­li­wo­ści jej repre­zen­tan­tów, któ­rzy nie potra­fią sobie pora­dzić w tzw. „praw­dzi­wym życiu” (hard life) – w warun­kach opre­sji zawo­do­wej, pre­kar­no­ści, eko­no­micz­nych kry­zy­sów i filo­zo­fii ogól­ne­go zapier­do­lu (a to chy­ba boli naj­bar­dziej pra­co­daw­ców). Moim zda­niem radzą sobie dosko­na­le, a right into pod tram­waj jest tro­chę świa­dec­twem takie­go doświad­cze­nia „radze­nia sobie”, ale spi­sa­nym od wewnątrz – żaden nega­tyw­ny znak war­to­ścio­wa­nia nie zosta­je tu dosta­wio­ny, żad­na gene­ra­li­zu­ją­ca oce­na nie jest wyda­na. Prze­ciw­nie: wier­sze Ano­uk dosko­na­le poka­zu­ją, że zety mają do sie­bie wiel­ki dystans, że ich język pełen jest humo­ry­stycz­nych wsta­wek, ale też coraz bar­dziej wychy­lo­ny w stro­nę inklu­zji i wyczu­lo­ny na prze­moc, mani­pu­la­cję i ukry­te prak­ty­ki wła­dzy eko­no­micz­nej bio­po­li­tycz­nej i reli­gij­nej. Mówi się o tym wprost, jak choć­by w „nie chcą mnie przy­jąć do pra­cy mamo zapy­taj u sie­bie w zakła­dzie”:

ktoś wyrwał karu­ze­lę z tar­ta­nu pod blo­kiem
zosta­ło po niej tyl­ko wiel­kie czar­ne dziur­sko
lej po bom­bie zło­dziej­skiej cza­do­wym zaj­ściu

w nocy z nie­dzie­li na dzień robo­czy
sły­sze­li­śmy krzy­ki pod oknem
nic wię­cej nie wiem
a w ponie­dzia­łek nie było pra­cy

mam zero­wy kapi­tał zero­wą zdol­ność
tyję od tłu­stej sadzy i dla­te­go wyglą­dam
jak­bym mogła coś ze sobą robić
jak­bym mogła myśleć o jutrach

jestem z mię­sa

z kości

ze skó­ry

(zaso­by któ­rych nie umiem zasta­wić)

to spra­wy widm bez­ro­bo­cia i kry­zy­su bez­dom­no­ści
jak ten chło­pak któ­ry cza­sem przy­sy­pia na klat­ce
to sta­nie się udzia­łem przy­ja­ciół (moich i two­ich)
to spra­wy widm bez­ro­bo­cia i kry­zy­su bez­dom­no­ści

Może nie jest to język kan­tow­skiej obrób­ki impe­ra­ty­wem kate­go­rycz­nym, ale na pew­no sta­ra się on pomie­ścić w sobie ogrom dzi­wacz­ne­go doświad­cze­nia cza­su kupio­ne­go na kli­ma­tycz­ny kre­dyt, prze­mo­cy spa­ko­wa­nej i ucu­kro­wa­nej w kon­wen­cji kawa­ii oraz życia w warun­kach glo­bal­nej bes­sy i zwi­ja­nia się moż­li­wo­ści, któ­re zosta­ły im kie­dyś obie­ca­ne, a któ­re wyda­ją się dzi­siaj dość nie­re­al­ną, futu­ry­stycz­ną fan­ta­zją. Ano­uk zaj­mu­je się arty­ku­la­cją w naj­bar­dziej pier­wot­nej posta­ci – nada­je for­mę tym pod­sta­wo­wym emo­cjom, udzie­la sobie gło­su, ale robiąc to, mówi w imie­niu jakiejś wspól­no­ty: matek bez ojców, tęczo­wych kłi­rów, osie­dlo­wych wyrzut­ków, buli­mi­czek i ano­rek­ty­ków, osób nie­bi­nar­nych, mło­de­go pre­ka­ria­tu, ślą­skie­go gów­na z kuczo­ko­wych piw­nic i kato­wic­kich blo­ko­wisk oraz wszyst­kich mar­twych myszek, któ­re nie pój­dą do mysie­go raju. Cza­sem mówi w reli­gij­nych, wręcz pro­fe­tycz­nych zda­niach, a cza­sem w ryt­mie typo­wej dla zetów rymo­wan­ki, w try­bie over­do­se: nad­mia­ru, przedaw­ko­wa­nia sub­stan­cji i bodź­ców, aż do wypa­le­nia i kata­to­nii, gdy „słoń­ce nad miastem/ leży­my jaśniej/ odde­chy freonu/ robią nam dziu­ry”. Jest w tym bun­cie i wyczer­pa­niu jakaś revange’owa fan­ta­zja, podob­na do tej, któ­rą zachod­ni kry­ty­cy chcie­li zoba­czyć w peł­no­me­tra­żo­wym debiu­cie Any Lily Amir­po­ur O dziew­czy­nie, któ­ra wra­ca nocą sama do domu (2014) – choć tutaj na razie cia­ła „złych panów (dobrych ojców)” jesz­cze nie zni­ka­ją bez śla­du.

Pew­nie nie­wie­le rozu­miem z tej for­my odczu­wa­nia świa­ta, skła­da­ją­cej się na tom Ano­uk – śle­dzę momen­ty kon­fe­syj­ne i uciecz­ki od nich, zgry­wę i powa­gę („mogę mieć oczy wiel­kie jak denka/ z puszek monsterka/ i wciąż będą mniejsze/ niż ich gdy się cza­ją”), falo­wa­nie „ja” w czymś, co może­my potrak­to­wać nawet jako roz­ło­żo­ny (a może roz­ło­ży­sty? prze­strzen­ny?) poemat. Widzę zasto­so­wa­nia figur, a zara­zem jako czy­tel­nik czu­ję się z tego świa­ta tro­chę wyob­co­wa­ny, jak z forów mło­dzie­żo­wych fan­ta­sy, osób mat­chu­ją­cych boha­te­rów popu­lar­nych uni­wer­sów, gra­czy w LOLa czy fan­do­mów japoń­skich albo – sze­rzej – azja­tyc­kich dram tele­wi­zyj­nych. Prze­le­wa­ją się tam emo­cje, stra­te­gie iden­ty­fi­ka­cji, kotłu­ją się pro­ble­my spo­łecz­ne i toż­sa­mo­ścio­we, ale wszyst­ko to wymy­ka się moim zdol­no­ściom odczu­wa­nia, jak­by były w jakiś spo­sób wybra­ko­wa­ne, pozba­wio­ne tego ele­men­tu emo­cjo­nal­no­ści. I na tym poczu­ciu obco­ści fun­du­ję rów­nież swo­ją lek­tu­rę right into pod tram­waj, książ­ki wydru­ko­wa­nej w cało­ści na jaskra­wym, różo­wym papie­rze, pięk­nej w swo­jej kam­po­wej pin­ky for­mie, tak bar­dzo bez­pre­ten­sjo­nal­nej i tur­pi­stycz­nej, że aż iry­tu­ją­cej. To nie jest spo­tka­nie przy­po­mi­na­ją­ce pierw­szą, mło­dzień­czą kon­fron­ta­cję z liry­ką Andrze­ja Sosnow­skie­go – gdy czu­je­my, że brak nam jakiejś ele­men­tar­nej wie­dzy o kon­tek­stach, a przez ten brak nie może­my się oddać zmy­sło­we­mu dozna­wa­niu wier­sza. Tu jest wła­śnie na odwrót: moż­na poznać kon­tek­sty, bo nie są one prze­past­ne, a zara­zem dystans mię­dzy odczu­wa­niem świa­ta, któ­re pre­zen­tu­je Ano­uk, a moim – i mam wra­że­nie, że rów­nież wie­lu moich rówie­śni­ków – jest pięk­nie prze­past­ny. Nie muszę chy­ba ukry­wać, że ta prze­paść bywa tyleż męczą­ca, co inspi­ru­ją­ca. Lubię takie prze­pa­ście, w któ­re jestem wrzu­ca­ny z pyta­niem: jak prze­bie­gać ma dal­sza roz­mo­wa?

Paweł Sta­sie­wicz, Opra­wa skó­rza­na, wydaw­nic­two papierwdole/K.I.T Sto­wa­rzy­sze­nie Żywych Poetów, Ligo­ta Mała-Brzeg 2022, s. 64

O tej książ­ce już wspo­mi­na­łem – że cze­ka na moje zmie­rze­nie się z nią i cho­ciaż dobrze by wyglą­da­ła w ese­istycz­nym prze­bie­gu po nowych męsko­ściach, rów­nie dobrze moż­na o niej pomy­śleć w kate­go­riach wizu­al­nych i w jej rela­cji do tra­dy­cji poezji kon­kret­nej (bo Sta­sie­wicz jest prze­cież gra­fi­kiem, ale też kura­to­rem, arty­stą wizu­al­nym, per­for­me­rem, twór­cą obiek­tów arty­stycz­nych i obra­zów wideo, licz­nie zresz­tą nagra­dza­nych). Na tle róż­nych dotych­cza­so­wych pro­po­zy­cji papie­ruw­do­le ten debiu­tanc­ki tom wyróż­nia się pre­cy­zyj­nym pro­jek­tem, spo­so­bem połą­cze­nia kro­ju, okład­ki, for­ma­tu i mate­rial­no­ści książ­ki z podej­mo­wa­ny­mi w niej zagad­nie­nia­mi. W pew­nym sen­sie Sta­sie­wicz, któ­ry sta­nął rów­nież za wizu­al­ną stro­ną Opra­wy skó­rza­nej, skła­nia nas więc do sta­rych, awan­gar­do­wych prak­tyk prze­kra­cza­nia medium i kon­tem­plo­wa­nia rów­nież wizu­al­nych aspek­tów swo­je­go pro­jek­tu. W melan­cho­lij­nym podej­ściu do same­go sie­bie i wła­snej cie­le­sno­ści, do jej przy­gód, któ­re wyda­rza­ją się zawsze „na tle” cze­goś, przy­po­mi­na tro­chę Pablo­pa­vo (smut­ny kolek­cjo­ner wido­ków i powi­do­ków zda­rzeń), nato­miast w kon­struk­ty­wi­stycz­nym uję­ciu wier­sza znacz­nie bli­żej mu do tra­dy­cji Przy­boś-Strze­miń­ski, tyl­ko nie­co zga­szo­nej, pozba­wio­nej fun­da­men­tal­nej dla auto­ra „Spo­nad” meta­fo­ry solar­nej i zwią­za­nej z nią nadziei. Zamiast w górę, w meta­fi­zycz­ną pust­kę, tutaj patrzy się w głąb i w dół, pod nogi:

Las mi się zbie­ra w oku
cała ścia­na i wszyst­kie dro­gi
po linii zbie­gu się pomniej­sza
ście­śnia wido­ki że w koń­cu mie­ści
w czar­nym punk­cie

Zbie­ram wszyst­kie takie miej­sca
i wspo­mi­nam głę­bo­ko powie­trze
odświe­ża­cza sosno­we­go

Rośnie peł­ny wzrok lasu
w płu­cach peł­ne oczy

I runo w sto­pach

(„Skrót lasu”)

Sta­sie­wicz pod­su­wa nam pew­ne meta­fo­ry auto­te­ma­tycz­ne, z któ­rych moż­na by sko­rzy­stać przy głęb­szej reflek­sji nad tomem, i to takiej reflek­sji, któ­ra płasz­czy­znę repre­zen­ta­cji i tema­tów łączy bez­po­śred­nio z namy­słem poeto­lo­gicz­nym. Tak też wiersz bia­ły oka­zu­je się u nie­go „bia­łym wier­szem” (w ogó­le sym­bo­li­ka bie­li jest w tym tomie bar­dzo istot­na), a ponad­to jest to „krót­kie pisanie/ mało linii wer­sów”, co z kolei prze­kła­da się na puen­tę: „Led­wo dycha”. Z tego ścią­gnię­cia, wyzby­cia się roz­lew­no­ści, prze­su­wa poeta naszą uwa­gę na mate­rial­ność pro­ce­su czy­ta­nia i na kate­go­rię odde­chu, któ­ra po pan­de­micz­nych przy­go­dach nigdy już nie będzie tak nie­win­na. A jest to po czę­ści rów­nież tom o tym wła­śnie „cięż­kim odde­chu” oraz o „Głę­bo­kim patrze­niu” – „Noszę oku­la­ry głę­bo­ko w oczach/ że widzę łącze­nie komó­rek w two­jej cerze”. Taką meta­li­te­rac­ką funk­cję peł­ni też spo­strze­że­nie: „Widać u pana uzie­mie­nie środka/ łącze­nia się na chwilę/ z zie­mią żył­ką błysz­czą­cą”, bo wła­śnie pyta­nie o uzie­mie­nie i zwią­za­ne z tym cen­trum, raczej o punkt pod­par­cia (gdzie sto­ją sto­py i w czym osia­da duch), niż meta­fi­zycz­ny śro­dek, prze­ci­na wie­le z tych tek­stów i jako pro­blem orga­nicz­no­ści, i jako temat widze­nia, punk­tu ogni­sko­wa­nia wzro­ku lub śle­pej plam­ki (dla­te­go dosko­na­le wgry­wa się w tom wiersz „Bia­łe nic”, wydru­ko­wa­ny na środ­ku stro­ny: „Popatrz w pra­wy gór­ny róg obfitości// Tam nie ma nic”).

Wier­sze mają dwa punk­ty zacze­pie­nia: pro­ces widze­nia powierzch­ni („Wyso­kie ciśnie­nie wylewa/ tre­ści z gło­wy w niską/ roz­dziel­czość mówie­nia”) i pra­cę tego, co przed widze­niem ukry­te: odde­chu, orga­nów, sfe­ry wewnętrz­nej. W ten spo­sób zaczy­na­ją w Opra­wie skó­rza­nej grać ze sobą dwa wnę­trza – to mię­sne w samym poecie i to, w któ­rym pod­miot się aku­rat znaj­du­je i wobec któ­re­go okre­śla swo­je poło­że­nie: wnę­trze miesz­ka­nia, cza­sem skle­pu, cza­sem oko­licz­ne podwór­ka. Orga­ny pra­cu­ją w tym tomie jak maszy­ny, któ­re bez­po­śred­nio pro­jek­tu­ją wyni­ki swo­jej pra­cy „na zewnątrz”, i któ­rych celem jest jako­by nad­pi­sa­nie powierzch­ni. Zara­zem nie­ustan­nie powta­rza się w wier­szach pro­ces jedze­nia, pochła­nia­nia i tra­wie­nia (łącz­nie z cał­kiem zabaw­nym tek­stem, prze­pi­su­ją­cym tele­wi­zyj­ne rekla­my środ­ków na pro­ble­my gastrycz­ne). Okre­ślam takie wier­sze mia­nem „fagicz­nych” (w prze­ci­wień­stwie do tych „buli­micz­nych” – jak choć­by u Ano­uk), bo moty­wu­je je wszyst­ko­żer­ny ruch w głąb, pewien rodzaj feno­me­no­lo­gicz­ne­go zasy­sa­nia świa­ta do wier­sza, a same­go wier­sza do wnę­trza orga­ni­zmu (poły­kam, osa­dza się we mnie, tra­wię to). Słusz­nie w blur­bie pisze Agniesz­ka Wol­ny-Ham­ka­ło, że „te kame­ral­ne wier­sze to prze­mia­na mate­rii, w któ­rej wnę­trze i zewnętrz­ne sta­je się widzial­ne, a czy­tel­nik zaczy­na myśleć o swo­ich prze­zię­bio­nych kola­nach, jeli­tach, śli­nian­kach”. Sta­sie­wicz rzu­ca wyzwa­nie nie nam, pew­nej struk­tu­rze pod­mio­to­wej, ale naszym poszcze­gól­nym, oddzie­lo­nym od sie­bie orga­nom i jak­by mimo­cho­dem sta­wia pyta­nia o to, jak wyglą­da rela­cja mię­dzy tym mate­rial­nym, orga­nicz­nym i prze­cie­ka­ją­cym ist­nie­niem, a pod­mio­tem i nabu­do­wa­ną na nim kon­cep­cją trans­cen­den­cji, np. duszy czy jaź­ni (por. „Bez­sz­wo­we koł­dry”, wspa­nia­ły wiersz). Gdy­bym z tej „jesien­nej kolek­cji” miał pole­cić tyl­ko jed­ną książ­kę, była­by nią na pew­no Opra­wa skó­rza­na, debiut doj­rza­ły i po pro­stu goto­wy. Na koniec jeden jesz­cze wiersz, w cało­ści, żeby poka­zać te mikro­ru­chy meta­fo­ry­za­cji, dzię­ki któ­rym u Sta­sie­wi­cza zano­ty ulot­nych sta­nów mate­rii zaczy­na­ją prze­cho­dzić w filo­zo­ficz­ny namysł :

Mam na koń­cu języ­ka
szyb­ki oddech ze zdą­że­nia
na auto­bus
i poże­gna­nie z tobą

A tu wszę­dzie żół­te rur­ki
do trzy­ma­nia pamię­ci
z cie­płym kasz­lem
na ręce

i kasow­ni­ki

(„Zdą­że­nie do sie­bie”)

Maja Dem­ska, uda­wa­nie ludzi, Girls* to the Front, War­sza­wa 2022, s. 60.

Dru­gi tęczo­wy debiut – tym razem ze znacz­nie bar­dziej niszo­we­go pro­jek­tu niż w przy­pad­ku Ano­uk, bo mamy do czy­nie­nia z oddol­nym dziew­czyń­skim kolek­ty­wem femi­ni­stycz­no-queero­wym DIY, od wie­lu lat wyda­ją­cym zina i na razie mogą­cym się pochwa­lić tyl­ko kil­ko­ma „toma­mi” (np. poema­tem Ady Rącz­ki, tro­chę też prze­oczo­nym). Ale prze­cież cykl, jesz­cze w swo­jej histo­rycz­nej for­mie pod­su­mo­wań roku, miał rów­nież na te niszo­we pro­jek­ty zwra­cać uwa­gę, więc to chy­ba wła­ści­we miej­sce dla uda­wa­nia ludzi. Nie wiem, na ile G*TTF aspi­ru­ją do gra­nia w poetyc­ką grę (rzecz zre­da­go­wa­ła Maria Hal­ber, więc tro­chę na pew­no), ale chy­ba nie muszą – bo prze­cież nie gra się tu o lite­ra­tu­rę i eks­pe­ry­ment ponad gło­wa­mi ostat­niej awan­gar­dy, a o pra­wo do widzial­no­ści i wypra­co­wy­wa­nia wła­snych spo­so­bów eks­pre­sji, któ­re tak czy tak pozo­sta­ją jakoś mar­gi­nal­ne, alter­na­tyw­ne, a któ­rych celem jest przede wszyst­kim two­rze­nie bez­piecz­nej prze­strze­ni dla całej tęczo­wej gro­ma­dy. Rzecz w tym, że debiut Dem­skiej to dobrze zro­bio­ne wier­sze, cza­sem celo­wo psu­te, któ­re spo­koj­nie odna­la­zły­by się w wie­lu innych, lepiej widocz­nych wydaw­nic­twach (choć pew­nie ze szko­dą dla idei). Z tego co wiem, autor­ka jest dyplo­mo­wa­ną artyst­ką wizu­al­ną, nie­spe­cjal­nie zresz­tą zgła­sza­ją­cą asumpt do gry w lite­ra­tu­rę rozu­mia­ną jako insty­tu­cjo­nal­ne utrwa­la­nie norm este­tycz­nych (nagro­dy, kry­ty­ka, wydaw­nic­twa, aka­de­mia). Raczej sta­wia się tu na „naiw­ność”, na poja­wie­nie się w śro­do­wi­sku nie­ja­ko z zewnątrz, jako natursz­czyk, któ­ry zosta­wia sobie pra­wo do nie­zgrab­no­ści, do potknięć warsz­ta­to­wych, co przy­po­mi­na stra­te­gię innej artyst­ki wizu­al­nej – Zuzan­ny Bar­to­szek.

Jed­nym z pro­ble­mów w uda­wa­niu ludzi, oczy­wi­ście oprócz tytu­ło­wej meta­fo­ry, któ­ra każe nam myśleć o teatra­li­za­cji życia codzien­ne­go i natych­miast przy­wo­łu­je socjo­lo­gicz­ne fan­ta­zje od Gof­f­ma­na po Foucaul­ta (tu zwłasz­cza: uda­wa­nie w barach, na impre­zach, w rytu­ałach godo­wych – podob­nie roz­pi­sy­wa­ła to kie­dyś w les­bij­skich reje­strach w pro­zie Agniesz­ka Kłos, por. Cał­ko­wi­ty koszt wszyst­kie­go), jest cia­ło i cie­le­sność. Para­dok­sal­nie, autor­ka mie­rzy tro­chę w post­hu­ma­ni­stycz­ne reje­stry, bo to „uda­wa­nie” nie jest w tym wypad­ku wyłącz­nie odgry­wa­niem kogoś wobec innych ludzi, ale w ogó­le odgry­wa­niem czło­wie­czeń­stwa, ubie­ra­niem się w nie, „zakła­da­niem ciał”. Nie idzie o szcze­rość i moż­li­wość wyra­zu „ja”, o eks­pre­sję swo­jej wła­snej pod­mio­to­wo­ści, ale wła­śnie o pyta­nie o róż­ni­cę antro­po­lo­gicz­ną: gdzie zaczy­na się czło­wiek i na ile sama cie­le­sność jest w tym pyta­niu istot­na (prze­cież – histo­rycz­nie – zwy­kle wła­śnie cia­ło wią­za­ło nas ze zwie­rzę­cą natu­rą, a dusza/umysł/jaźni z byta­mi wyż­szy­mi). Ale w samej meta­fo­rze „uda­wa­nia” jest też jakiś ele­ment kłi­ro­wej kar­na­wa­li­za­cji – ta wizja, któ­ra pod­po­wia­da­ła, że dopie­ro prze­pusz­czo­ne przez banał (to aku­rat Kopyt), przez filtr nie­au­ten­tycz­ne­go i sko­mo­dy­fi­ko­wa­ne­go, życie może powró­cić w for­mie odsło­nię­tej, wol­nej, choć już wła­śnie wtór­nie prze­two­rzo­nej. Gra nie toczy­ła­by się więc o źró­dło, o odkry­cie jakiejś esen­cji czło­wie­czeń­stwa, tyl­ko o wybie­gnię­cie w przód, gdzie – wła­śnie w zgo­dzie z post­hu­ma­ni­stycz­ny­mi kon­cep­cja­mi epo­ki post­mo­der­ni­stycz­ne­go świę­ta – zaczy­na się pla­stycz­ne two­rze­nie „nowe­go czło­wie­ka”, rów­nież takie­go, któ­ry jest otwar­ty na swo­bod­ną grę toż­sa­mo­ści płcio­wych, orien­ta­cji sek­su­al­nych i ról spo­łecz­nych. To oczy­wi­ście plan fan­ta­zji (któ­ry na róż­nych pozio­mach zapo­mi­na o eko­no­micz­nych i bio­lo­gicz­nych ogra­ni­cze­niach), a na razie Dem­ska zda­je raczej rela­cję z tego, jak jest, pod­krę­ca­jąc to wła­śnie „wyeman­cy­po­wa­nym spoj­rze­niem”, dzię­ki któ­re­mu nie­któ­re doświad­cze­nia i wglą­dy w spo­łecz­ność LBGT+, w jej ogra­ni­cze­nia i dzia­ła­nia, odkle­ja­ją się i poka­zu­ją złud­ność naszych huma­ni­stycz­nych spo­so­bów myśle­nia. Boha­ter­ka, bo jed­nak tom pró­bu­je powo­łać do życia jakąś postać, jest obser­wa­tor­ką wie­lu sytu­acji, posia­dacz­ką spoj­rze­nia z zewnątrz, ale ta funk­cja spo­ro mówi też o niej samej – o jej pasyw­no­ści, o nie­zdol­no­ści wcho­dze­nia w inte­rak­cje, o swo­istym „tak­so­wa­niu spoj­rze­niem”, któ­re wca­le nie odbie­ga tak dale­ko od słyn­ne­go male gaze, choć pada z innej stro­ny. To chy­ba efekt zamie­rzo­ny przez autor­kę, żeby swo­jej pod­miot­ki nie ide­ali­zo­wać w tym tro­pie­niu czło­wie­czeń­stwa, żeby i ona mogła tro­chę „pouda­wać” przed czy­tel­ni­ka­mi:

świet­nie nam idzie uda­wa­nie ludzi
wszyst­ki­mi czę­ścia­mi cia­ła
wysy­ła­my sobie śmiesz­ne wia­do­mo­ści
doty­ka­my się języ­ka­mi
któ­re są miłe i pre­cy­zyj­ne jak pal­ce
któ­ry­mi pisze­my wia­do­mo­ści z emot­ka­mi
(buź­ki są żół­te, łzy są nie­bie­skie, ser­ca gorą­ce)

przy uśmie­chu pamię­ta­my o zwę­że­niu źre­nic
nasze rzę­sy są dobrze uko­rze­nio­ne
– jak sta­re fiku­sy któ­re rosną zamiast nas
w miesz­ka­niach rodzi­ców
(po prze­ło­że­niu do więk­szej donicz­ki
korze­nie dłu­go zacho­wu­ją poprzed­ni kształt)

kie­dy się spo­ty­ka­my, sia­da­my na czym­kol­wiek
tył­ka­mi czu­je­my zim­ne meta­lo­we ław­ki i cie­płą zie­mię
tył­ka­mi ogrze­wa­my meta­lo­we ław­ki
zie­mia pozo­sta­je obo­jęt­na na naszą tem­pe­ra­tu­rę

tak się odczu­wa cia­ło
w cie­plej­szych porach roku
na nie­dłu­go przed tym
kie­dy cia­ła będą zbęd­ne

(„Świet­nie nam idzie”)

Tomasz Ber­ra­ched, manow­ce, SPP Oddział w Łodzi/Instytut Lite­ra­tu­ry, Łódź 2022

Debiut Toma­sza Ber­ra­che­da (ur. ‘79), poety i muzy­ka, fina­li­sty świd­nic­kie­go kon­kur­su na książ­kę autor­ską z roku 2019 (wraz z Raczą dżu­mą Kaje­ta­na Her­dyń­skie­go i Kwe­stią doty­ku Anny Mizgaj­skiej), wyda­je się wizu­al­nie bar­dzo mini­ma­li­stycz­ny: czar­na okład­ka, tytuł na grzbie­cie, z przo­du w pra­wym dol­nym rogu bia­ły zarys pta­ka (bocia­na? żura­wia? cza­pli?), w środ­ku rów­nie ponu­re, czar­no­bia­łe zdję­cia Krzysz­to­fa Gła­dy­ska i brak nume­ra­cji stron. Pierw­sze wier­sze też nas nie roz­piesz­cza­ją, bo Ber­ra­ched roz­gry­wa całą książ­kę pomię­dzy jed­no-dwu­wer­so­wy­mi minia­tu­ra­mi, a nie­co bar­dziej roz­lew­ny­mi tek­sta­mi o wyraź­nie ele­gij­nym tonie, ale z począt­ku bar­dziej inte­re­su­ją go skrót i lako­nicz­ność, jak­by cze­kał na moment, aż pod­miot może się tro­chę roz­ga­dać, roz­wią­zać usta. To jest książ­ka gorz­ka, fune­ral­na, ufun­do­wa­na w dużej mie­rze na doświad­cze­niu pan­de­mii i wszyst­kich tych rze­czy, któ­re nagle sta­ły się obcią­żo­ne zna­cze­niem: zamknię­te poko­je, cięż­kie odde­chy („wiedz wresz­cie, że od mar­twych odróżnia/ nas jedy­nie oddech. no może jesz­cze ta/ prze­pły­wa­ją­ca przez nas woda (…)”), szkla­ne prze­gro­dy, wiel­ka nie­obec­ność i wszech­obec­na, dziw­nie ste­ryl­na śmier­tel­ność, któ­rą tek­sty te pró­bu­ją odtwo­rzyć, zacho­wać i rów­no­cze­śnie cele­bro­wać. W poetyc­kiej migaw­ce czy gno­mie, po któ­re się­ga czę­sto autor, nie ma więc prze­past­ne­go cię­ża­ru zna­czeń, jak­by szła za nimi jakaś wiel­ka, roz­le­gła wie­dza poko­leń czy wygła­sza­ją­ce­go je mędr­ca. Jest raczej poczu­cie osta­tecz­no­ści, ostat­nie­go sło­wa i ciszy, któ­ra po nim nasta­je, jak w pozor­nie iro­nicz­nym, ale też bar­dzo roz­pacz­li­wym „sel­fie na tle koń­ca świa­ta”: „mówi się, że jest mega.”.

Całe manow­ce to kon­tem­pla­cja róż­nych warian­tów i wcie­leń tego koń­ca, od zwy­czaj­nej, jed­nost­ko­wej śmier­ci, przez pan­de­mię i woj­nę, aż po kata­stro­fę kli­ma­tycz­ną, któ­rej efek­tem będzie świat syn­te­tycz­ny („inte­rak­tyw­ne osy zbie­ra­ją nektar/ z pla­sti­ko­wych kwiatów/ na sztucz­ny miód” – to wiersz „mocu­ję halo­gen w wyrwie po słoń­cu”) i takiż pod­miot, prze­cha­dza­ją­cy się po pustych mia­stach jako­by na ostat­niej bate­rii, pod­miot nie umar­ły, ale rów­nież nie obec­ny. Śmierć u Ber­ra­che­da jest ści­śle zwią­za­na z prze­strze­nią, w któ­rej się odby­wa lub w któ­rą zosta­je zepchnię­ta, bo o tym, jak­że cha­rak­te­ry­stycz­nym dla naszej epo­ki, spy­cha­niu jej poza pole widze­nia manow­ce rów­nież opo­wia­da­ją. Od pierw­sze­go wier­sza „recep­cja”, o poko­jach „od stro­ny pół­noc­nej, które/ moż­na wyna­jąć, w których/ się moż­na powie­sić albo/ po pro­stu sie­dzieć” do przed­ostat­nie­go – „nie ma już miej­sca na nowe kwa­te­ry na naszych cmen­ta­rzach” („więc umie­ra­my tym­cza­so­wo każ­dej nocy w kap­su­łach hoste­lo­wych” – to pierw­szy wers), ta prze­strzeń cha­rak­te­ry­zu­je się swo­ją towa­ro­wą for­mą i mate­rial­ną pust­ką (nie ma w niej ciał, przed­mio­tów ani jakie­go­kol­wiek inne­go życia), ale też jak­by nad­mia­rem nie­obec­no­ści, wręcz nama­cal­nie dozna­wa­nym przez pod­miot. Nie moż­na w niej zamiesz­kać, nie da się jej oswo­ić – moż­na ją co naj­wy­żej kupić lub wyna­jąć. Pozo­sta­je nam zacho­wy­wa­nie pozo­rów, rekla­mo­we nad­pi­sy­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści, prze­sad­ne zachwa­la­nie jej i chwy­ta­nie się syn­te­tycz­nych zamien­ni­ków, wszak „gło­śni­ki w koro­nach drzew wspa­nia­le się spraw­dza­ją”. A jed­nak wizja koń­ca, któ­ra wyła­nia się z manow­ców, to wca­le nie wizja pan­de­micz­nej zagła­dy czy kli­ma­tycz­ne­go usma­że­nia się/utopienia ludz­ko­ści. Moż­na powie­dzieć, że na obu tych kata­stro­ficz­nych lękach zosta­ła ona ufun­do­wa­na, że sta­no­wią dla niej swo­isty kata­li­za­tor, ale osta­tecz­nie idzie po pro­stu o oddzie­le­nie – o wiel­ki ruch alie­na­cji życia od nie­go same­go. Tym były­by syn­te­tycz­ne for­my zwie­rząt, robo­tycz­ne pod­mio­ty i samot­ni, wpa­trze­ni w ekra­ny koderzy/klienci, sie­dzą­cy w swo­ich osob­nych poko­jach jak wid­ma. Moż­na powie­dzieć, że ta alie­na­cja zaczy­na się już w pierw­szych wier­szach, gdy roz­pa­da się pewien wię­zio­twór­czy model ojco­stwa („raz zadzwo­nił do mnie mój ojciec// mój ojciec raz zadzwo­nił do mnie”), któ­ry pod­miot zda­je się prze­ka­zy­wać dalej – swo­je­mu dziec­ku. Za nim idzie roz­pad rela­cji z bli­ski­mi („oczywiście/ oszu­ku­je­my się nawza­jem – / piszę do ciebie,/ lecz słow­nik w telefonie/ zmie­nia na:/ poszu­ku­je­my się nawza­jem”). Ta „pozor­ność egzy­sten­cji” zaczy­na nara­stać, powo­du­jąc coraz dalej idą­ce odosob­nie­nie, wymel­do­wy­wa­nie się: z pra­cy, z domu, z mediów spo­łecz­no­ścio­wych, z rze­czy­wi­sto­ści. Ta powol­na poraż­ka, któ­rej wykład­nią jest retar­da­cja, roz­cią­gnię­cie, nie­po­zwa­la­ją­ce na wyda­rze­nie się koń­ca, wysy­ła nam sygna­ły. Odby­wa się gdzieś mię­dzy pesy­mi­stycz­ną gno­mą na temat teraź­niej­szo­ści „z jutrzej­szej pra­sy”: „pła­ski zrów­na­ny świat/ pod cięż­kim ciem­nym nie­bem”, a spe­ku­la­tyw­nym wier­szem o jutrze, któ­re­go wła­ści­wie już doświad­czy­li­śmy, a któ­re­go wyli­cze­nio­wa struk­tu­ra rów­nież ma funk­cję retar­da­cyj­ną, spo­wal­nia­ją­cą:

i powsta­ną osie­dla
dom­ków nie­ro­dzin­nych, sze­re­go­wych samot­ni,
małych cha­tek, w któ­rych wresz­cie zamiesz­ka­my
osob­no, każ­dy przy swo­im biur­ku,
sam na sam z bia­łym ekra­nem,
taflą lustra, bez­mia­rem cza­su,
bez tajem­ni­cy śmier­ci,
z lodów­ką – przej­ściem na tam­ten świat,
bez cere­gie­li,
wte­dy, gdy tyl­ko nam się zechce
prze­stać, tak jak się chcia­ło jeść i pić;
z lodów­ką – przej­ściem na tam­ten świat,
mię­dzy sta­ran­nie uło­żo­nym
rzę­dem kostek ser­ca i masła czy bute­lek
mle­ka i wina, jak przez szpa­ler
zawod­ni­ków w minu­tę ciszy,
poszy­cie wią­zek warzyw,
alej­kę w skle­pie spo­żyw­czym,
po pro­stu z cze­goś rezy­gnu­jąc.

(„świa­tło w lodów­ce”)

Oczy­wi­ście to nie ta ponu­ra, kata­stro­ficz­na wizja koń­ca świa­ta, wyni­ka­ją­ca z prze­my­śleń depre­syj­ne­go pod­mio­tu, spra­wia, że manow­ce są inte­re­su­ją­cym tomem. Cho­ciaż nie ukry­wam, że kon­cep­cja śmier­ci jako „rezy­gna­cji z cze­goś”, tak dale­ko posu­nię­te­go uto­wa­ro­wie­nia i pasyw­no­ści boha­te­ra („pra­cu­ją na mnie na taśmo­cią­gach tłum­nie suną­cy w śmierć./ na skró­ty, polną łąką, przy­by­ły tam­że, jesz­cze żywy,/ pierw­szy doni­kąd mosz­czę się w symu­la­to­rze”), ma w sobie cię­żar rodem z pism Blan­cho­ta czy Czło­wie­ka, któ­ry śpi Pere­ca. Przede wszyst­kim jed­nak Ber­ra­ched potra­fi zna­leźć w całym tym mro­ku i pato­sie liryzm na pozio­mie języ­ka, cza­sem prze­rzut­ni, cza­sem szy­ku prze­staw­ne­go czy nawet zbit­ki meta­fo­rycz­nej. Nie uda­je, że jego język nie jest sztucz­ny, pod­nio­sły i mar­mu­ro­wy. Pisze wier­sze-epi­ta­fia, a te rzą­dzą się pew­ny­mi regu­ła­mi. Inte­re­su­ją­ce jest jed­nak to, jak te epi­ta­fia dla giną­ce­go świa­ta i wyalie­no­wa­nych ludzi jutra dobrze zacze­pia­ją się w naszym świe­cie, jak świet­nie pod­pi­na­ją się pod nasze lęki i doświad­cze­nia ostat­nich kil­ku lat, wydo­by­wa­jąc je i tka­jąc z nich alter­na­tyw­ną, cał­ko­wi­cie pozba­wio­ną nadziei rze­czy­wi­stość deka­denc­kie­go neo­fol­ku, któ­rej nie powsty­dzi­ły­by się wyśpie­wać syn­te­tycz­nym gło­sem Death in June czy Cur­rent 93 (zresz­tą Mrzon­ki Ber­ra­che­da gra­ją muzy­kę zbli­żo­ną do pol­skie­go cold wave, co nie loku­je się este­tycz­nie zbyt dale­ko; pole­cam posłu­chać, bo faj­nie gra­ją). Pięk­ny i przy­tła­cza­ją­cy poetyc­ki zapis bez­rad­no­ści naszych cza­sów.