12/12/22

PPR #12

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Gru­dnio­wy

Na począ­tek, a wła­ści­wie na koniec, bo to prze­cież domknię­cie roku – dwa tomy o świe­tle; takie, w któ­rych meta­fi­zycz­na opo­zy­cja mię­dzy jasnym i ciem­nym zosta­je mak­sy­mal­nie wyzy­ska­na do mate­ria­li­stycz­ne­go usy­tu­owa­nia pod­mio­tu i roz­ry­so­wa­nia wokół nie­go świa­ta przed­sta­wio­ne­go. Po pierw­sze Pust­ko Macie­ja Bobu­li – prze­pięk­nie wyda­na przez War­stwy dru­ga książ­ka poetyc­ka auto­ra z Sza­le­jo­wa, któ­ra z miej­sca spo­tka­ła się z uzna­niem i zachwy­ta­mi. Świet­nie pre­zen­tu­je się jako pre­zent (choć na pre­zent dla rodzi­ców raczej się nie nada­je), a jej typo­gra­ficz­na odwa­ga i swo­isty nad­miar mogły­by nawet przy­tł­czyć i przy­sło­nić same wier­sze (tom był zresz­tą wła­ści­wie od razu nomi­no­wa­ny do edy­tor­skiej nagro­dy Fre­dry). Wszyst­ko to wyglą­da­ło jed­nak na uzna­nie pierw­sze­go kon­tak­tu, takie, któ­re osia­da na pozio­mie insta­gra­mo­wych fil­trów i emo­cjo­nal­nych zachwy­tów nie­ocze­ki­wa­ną przez niko­go for­mą. Krok dalej jest jed­nak przy­zna­nie, że Pust­ko to bar­dzo spryt­nie skon­stru­owa­na pułap­ka na czy­tel­ni­ka, i to taka pułap­ka, wobec któ­rej trud­no pozo­stać obo­jęt­nym, trud­no nie ulec jej pokręt­nej logi­ce. W tym sen­sie czy­tel­nik peł­ni w pro­ce­sie komu­ni­ka­cji rolę podob­ną do jed­nej z figur – ćmy, któ­ra poja­wia się w wier­szu dru­gim, trze­cim i ostat­nim, choć tam nie­bez­po­śred­nio (ile w tym dłu­gu wobec wier­szy Andrze­ja Sosnow­skie­go – nie wiem). Cią­gnie do świa­tła, wabi go ono, osta­tecz­nie jed­nak zosta­je uwię­zio­ny w ciem­nym, dusz­nym, lep­kim i na pew­no nie do koń­ca praw­dzi­wym warian­cie opo­wie­ści o nihi­li­zmie i powszech­nym, onto­lo­gicz­nym złu świa­ta.

Ta pułap­ka ma kil­ka zacze­pień i wejść. Dedy­ka­cje zmar­łym w 2021 roku bab­ciom auto­ra, Ire­nie Bobu­li i Marii Jabłoń­skiej, suge­ru­ją, że będzie­my mie­li do czy­nie­nia z wier­sza­mi żałob­ny­mi, może nawet z tre­na­mi, któ­rych celem będzie upa­mięt­nie­nie i zmie­rze­nie się z utra­tą (z pust­ką – ewo­ko­wa­ną przez tytu­ło­wy neo­lo­gizm). W podob­nym cza­sie spo­ro było prze­cież takich wła­śnie poetyc­kich poże­gnań, choć­by tre­ny Edwar­da Pase­wi­cza z Dark­sli­de na pogrzeb ojca, w któ­rym poeta „uczest­ni­czył zdal­nie”. Sza­ta gra­ficz­na Pust­ko, peł­na dzie­cię­co-szkol­nych bazgro­łów, prze­dru­ków ręko­pi­sów i innych „ozdob­ni­ków”, ma nas prze­ko­nać, że tom jest bru­lio­nem, czymś nie­go­to­wym, a ponad­to – że miał raczej for­mę dzien­ni­ka, któ­ry roz­wi­jał się w cza­sie. Ba, po ten wła­śnie ruch się­ga Bobu­la, gdy w „Tsz­czy­cy” pisze: „kodą w moim pamięt­nicz­ku jest pięknienie,/ klam­rą kom­po­zy­cyj­ną są w nim ciem­no i nic”. A zatem pamięt­ni­czek, for­ma szcze­rej roz­mo­wy z samym sobą, dzie­cię­cy szki­cow­nik, inty­mi­sty­ka. Taka była­by suge­stia typo­gra­ficz­na i wysy­ła­ne z róż­nych stro­ny sygna­ły „pak­tu auto­bio­gra­ficz­ne­go” – oto mamy do czy­nie­nia ze szcze­rą, pra­wie że chro­no­lo­gicz­ną opo­wie­ścią chłop­ca o nim samym, o jego (nie)radzeniu sobie z kolej­ny­mi Zły­mi – inno­ścią, wyklu­cze­niem, samot­no­ścią, śmier­cią. Ale Pust­ko to raczej inty-misty­ka, a ten dywiz wyda­je się tu klu­czo­wy. Pie­czo­ło­wi­tość sza­ty gra­ficz­nej, prze­my­śla­na kom­po­zy­cja, spo­sób orga­ni­za­cji wier­szy, lite­rac­ka meta­świa­do­mość auto­ra, któ­ry żon­glu­je róż­ny­mi kon­wen­cja­mi i figu­ra­mi na prze­strze­ni całej książ­ki, cał­ko­wi­cie wyklu­cza i aspekt pamięt­ni­kar­ski, i suge­stie bru­lio­no­we. Twar­da, kar­to­no­wa, tło­czo­na okład­ka, nie­bie­skie „bazgro­ły” (wyko­na­ne przez same­go Bobu­lę, ale oczy­wi­ście wtór­nie, na goto­wych już wier­szach) i towa­rzy­szą­ce cało­ści rysun­ki, któ­re uzu­peł­nia­ją poetyc­ką grę figur (z naj­waż­niej­szą z nich: czło­wie­kiem-sło­niem, któ­ry prze­cho­dzi w Sie­dzą­ce­go sło­nia Hu Bo i fina­li­zu­je się jako „słoń przeda­da­mo­wy”, gapią­cy się w sło­necz­nik) skła­da­ją się na tę wybor­ną misty­fi­ka­cję, w któ­rej auten­tyk i moda na auten­tycz­ność spla­ta­ją się z wyra­cho­wa­niem i kry­ty­ką kon­wen­cji wyzna­nia, a wiersz rze­ko­mo tera­peu­tycz­ny oka­zu­je się nihi­li­stycz­nym łka­niem. I to wca­le nie zna­czy, że nie wie­rzę w afek­tyw­ny poten­cjał tych tek­stów ani w emo­cjo­nal­ność pod­mio­tu, któ­ry musi prze­pra­co­wać real­ną śmierć i praw­dzi­we wyklu­cze­nie swo­je­go wiej­skie­go dzie­ciń­stwa.

Nie­wąt­pli­wym suk­ce­sem dru­gie­go tomu Bobu­li jest wła­śnie to otwar­cie, któ­re pozwa­la nam i „połknąć haczyk” ele­gii, i zoba­czyć, w jaki spo­sób został on zagię­ty, a osta­tecz­nie rów­nież wybrzmieć pyta­niu: „na kogo?”. Jest jesz­cze przy­naj­mniej jeden ele­ment tej pułap­ki, a więc mot­ta, z wyróż­nia­ją­cym się Phi­li­pem Lar­ki­nem z „Alby” (obok The­lo­niu­sa Mon­ka i Inger Chri­sten­sen z alfa­be­tem; nie, tej książ­ki nie pisze natursz­czyk ze wsi, pisze ją inte­lek­tu­ali­sta i miło­śnik kul­tu­ry). Lar­ki­now­ski trop to kolej­na suge­stia, że Pust­ko będzie rodza­jem nihi­li­stycz­ne­go, hiper­este­tycz­ne­go sko­wy­tu („skam­le udręka/ jak pies”), iro­nicz­nie zma­ga­ją­ce­go się z otchłan­ną roz­pa­czą i pozba­wia­ją­ce­go wszel­kiej nadziei na meta­fi­zycz­ne odku­pie­nie. A prze­cież wła­śnie w meta­fi­zy­kę celu­je nie tyl­ko pierw­szy wiersz, swo­ista wtór­na gene­za Sza­le­jo­wa („Sza­le­jów 2”), roz­ma­wia­ją­ca z debiu­tem, ale też wie­le innych tek­stów, któ­re sym­bo­li­kę świa­tła połą­czą z nadzie­ją, zba­wie­niem lub ostat­nią szan­są. Tym­cza­sem jest to nik­ną­cy poblask gdzieś na hory­zon­cie i zara­zem żarzą­ca się kula ognia, zwia­stu­ją­ca (a jak­że) kata­stro­fę kli­ma­tycz­ną. Aktyw­ność pod­mio­tu sku­pia się więc wokół solar­ne­go bun­tu, odwró­ce­nia porząd­ku, uciecz­ki od świa­ta ku zie­mi, gni­ciu, chto­nicz­nym mro­kom Sza­le­jo­wa jako Hade­su i wiel­kie­go kom­po­stow­ni­ka świa­ta:

a gdy tak źle, że ruszyć nie możesz pal­cem, weź palec środ­ko­wy, ode­tnij go,
zamocz w atra­men­cie i odbij na kart­ce wiel­kie jak słoń­ce i czar­ne jak onyks
klek­sy, potem pokaż ten palec słoń­cu, wydrzyj tę stro­nę i połknij, niech wie,
że nawet jak cię w koń­cu pochło­nie, ty byłeś tym, któ­ry zro­bił to pierw­szy.

Mię­dzy „Tsz­czy­cą” i „Ćmą” nastę­pu­je w boha­te­rze natych­mia­sto­wa korek­ta: „klek­sy, rysun­ki lasów, szu­bie­ni­ce, szki­ce wierszy,/ na począt­ku każ­de­go cią­gnie ku mnie ćma,/ w każ­dym ostat­nim wer­sie lądu­je mi na pier­si” prze­cho­dzi stro­nę dalej w: „albo to nie ćma, nie ćma jednak,/ ale pająk czło­wiek sie­dzi mi na pier­si i zejść z niej nie myśli/ o tym jest ten bil­dung­sro­man, czy raczej te bil­dungs­ge­dich­te”. Otóż to – Bobu­la zna kon­wen­cje, wie, z czym gra; raz się­gnie po Her­ber­ta, innym razem po „swo­je­go” Miło­sza (bo jego epi­fa­nicz­ne nasta­wie­nie i swo­isty kata­stro­fizm są naj­bliż­sze auto­ro­wi Pie­ska przy­droż­ne­go), by znów zanur­ko­wać w rymo­wa­nych kunsz­tow­nie dys­ty­chach à la Jaro­sław Marek Rym­kie­wicz. A potem się­ga po spo­ken word i pisze „Wiersz w sty­lu LKJ i GS‑H” (Lin­to­na Kwe­sie­go John­so­na i Gila Scot­ta-Hero­na), upo­mi­na­jąc się o tra­dy­cję eman­cy­pa­cyj­nej, czar­nej poezji uli­cy, w któ­rej „pięk­nie­nie” zosta­je wymie­nio­ne na eks­ta­tycz­ny prze­pływ i afek­tyw­ne ujście („gdzie wiersz o tym, jak czy­tasz wal­te­ra rod­neya i co z tego masz?/ nie ma takie­go wier­sza, ziom­blu, i nie będzie./ gdzie wiersz o tym, jak ci tłu­ma­cze­nie pato­is na pol­ski wywró­ci­ło flaki?/ nie ma takie­go wier­sza, ziom­blu, i nie będzie./ gdzie wiersz o tym, jak żeś tri­po­wał na waki baki?/ takie­go wier­sza nie napi­sa­łeś, bo ty, pędz­lu, wola­łeś pisać o wenc­lu i złym/ sys­te­mie, co nie pozwa­la ci się wzbo­ga­cić, jakichś męczen­ni­kach sprzed lat,/ betle­jem i wiecz­nej pol­sce (…)”. To nie jest tak, jak w słyn­nych wier­szach „Bru­lio­nu” prze­ciw „Nowej Fali” czy skost­nia­łej poezji lat osiem­dzie­sią­tych; Bobu­la nie pole­mi­zu­je z jakimś kon­kret­nym poetą czy linią este­tycz­ną. Jego „Wiersz w sty­lu…” zasy­sa wszyst­ko i oskar­ża nawet jego same­go – bia­ła­sa z Sza­le­jo­wa, któ­ry może i rozu­mie nie­co wię­cej z Nie­wi­dzial­ne­go czło­wie­ka Ral­pha Elli­so­na, ale jego rze­ko­mo „czar­ny wiersz” jest w grun­cie rze­czy tak samo bia­ły, jak bia­ła jest „Alba” Lar­ki­na z mot­ta.

Róż­ne rze­czy moż­na o tej książ­ce napi­sać: że jest prze­ga­da­na zarów­no w się­ga­niu po sty­li­za­cje na spo­ken word, ale też te z tra­dy­cji ludo­wej, bli­skiej poezji Nowa­ka czy Pie­cha­la, a tym bar­dzie po te w duchu wileń­skich i lubel­skich kata­stro­fi­stów; że nie jest szcze­ra, praw­dzi­wa, a Bobu­la jest sty­li­stą, się­ga­ją­cym po wdzięcz­ne (tzn. ryzy­kow­ne spo­łecz­nie, trau­ma­tycz­ne, kon­tro­wer­syj­ne tema­ty, bli­skie lewi­cy, jak w „Yolo­kau­ście”, kolej­nych „Lek­cjach histo­rii” czy wier­szu „Trans­pł­cio­we zaim­ki oso­bo­we”); że gdy pisze „mię­dzy baśnią a hor­ro­rem roz­cią­ga się nić”, to sły­chać w tym T.S. Elio­ta w prze­kła­dzie Miło­sza i tyl­ko bra­ku­je gro­bo­we­go: „albo­wiem Tuum est Regnum”, bo twój i tyl­ko twój jest ten mitycz­ny Sza­le­jów – jak w fil­mach Andrze­ja Barań­skie­go, jak w „Księ­stwie” na pod­sta­wie Master­na­ka; że to raczej wieś mitycz­na, niż zamiesz­ka­na przez real­nych ludzi, dzie­dzi­czą­ca trau­my i zawie­szo­na w cza­sie, wieś schył­ku świa­ta i ostat­nie­go czło­wie­ka. Niby tak, ale gdy osta­tecz­nie wybrzmie­wa – wła­ści­wie nie­po­zwa­la­ją­cy się potrak­to­wać poważ­nie – dys­tych puen­ty: „Impe­ra­tyw, by pamię­tać o świetle,/ kie­dy noc przed nami dłu­ga”, to ta wizja „dłu­giej nocy” ma w sobie gro­zę zmierz­cha­nia bliż­szą jesie­ni śre­dnio­wie­cza i nocy dłu­gich noży, niż wyczer­pa­nia meta­fi­zy­ki z pism Nie­tz­sche­go. „W tym fil­mie, jak w życiu,/ nie ma dobre­go wyj­ścia –/ jest poczu­cie, że człowiek/ to isto­ta smut­na, a rozpacz/ roz­ra­sta się w nim/ jak pną­cze” – tak Sie­dzą­cy słoń Hu Bo spla­ta się ze świe­tli­stą Too-tiki z Mumin­ków, ale też natu­ra­li­stycz­nym umie­ra­niem psa rodzi­ców. Pod­miot trwa obok i zamiast, nie jako straż­nik cze­goś, oca­la­ją­cy pamięć, lecz jako dowód w spra­wie: „zosta­łem tu sam, ale meto­ni­micz­nie –/ jako wspo­mnie­nie odeszłych,/ wycie sie­dzą­ce­go słonia,/ roz­pacz cier­pią­ce­go katu­sze”. To wycie nie jest chwi­lo­wym sta­nem, sygna­łem bólu, depre­sji czy roz­pa­czy. Ono po pro­stu nie­sie się po Sza­le­jo­wie, wpi­sa­ne weń już w Gene­sis. Zara­zem meto­ni­micz­na for­ma życia ska­zu­je pod­miot Bobu­li na pew­ną pła­skość, na przy­le­ga­nie do tego cier­pie­nia, do tej popę­ka­nej i pora­nio­nej rze­czy­wi­sto­ści – w tym sen­sie jest on raczej funk­cją mitycz­ne­go Sza­le­jo­wa, niż samo­dziel­nym bytem, jest uwię­zio­ny w ocze­ki­wa­niu na jakiś juk­sta­po­zy­cyj­ny gest, na cut-up, któ­ry wytnie go i prze­klei do albu­mu z inny­mi zdję­cia­mi, może nie­co bar­dziej pola­ro­ido­wy­mi.

Dru­gim świe­tli­stym tomem, o napraw­dę wąt­pli­wej jako­ści owe­go świa­tła – raczej elek­trycz­ne­go, noc­ne­go świe­tli­ka lub świa­teł okien „małych i śred­nich przed­się­biorstw”, są Świę­ta pra­cy Jaku­ba Sęczy­ka (Insty­tut Literatury/ SPP Odział w Łodzi). Tym razem mamy do czy­nie­nia z wycze­ki­wa­nym debiu­tem, nagro­dzo­nym nagro­dą spe­cjal­ną w kon­kur­sie im. Jac­ka Bie­re­zi­na, a wyda­nym jako efekt zwy­cię­stwa w innym jesz­cze kon­kur­sie: na Nowy Doku­ment Tek­sto­wy od Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry. Sęczyk jest waż­ną posta­cią wro­cław­skie­go życia mło­do­li­te­rac­kie­go, człon­kiem eki­py wydaw­nic­twa papierw­do­le, ale – co się z tym wią­że – este­tycz­nie pozo­sta­wał przez jakiś czas reje­strach bli­skich liry­ce Kon­ra­da Góry. Sam kil­ka razy wyra­ża­łem oba­wę, czy i kie­dy zdo­ła wejść w poezję na wła­snych zasa­dach, jakie by one nie były. Góra wyczuł to dobrze, bo w blur­bie do tego tomu pisze: „Tu, w Pol­sce, w jej pol­skim, widzę dla Jaku­ba Sęczy­ka peł­ną, nową rolę do obsa­dze­nia; rolę Jaku­ba Sęczy­ka”. I nie myli się, jak­kol­wiek kurio­zal­nie i iro­nicz­nie by to nie zabrzmia­ło: Sęczyk jest sobą w peł­nej roz­pię­to­ści lirycz­nej i w emo­cjo­nal­nym skur­czu – od maszy­ni­stycz­nych wier­szy opar­tych na powtó­rze­niu, budo­wa­nych w ana­lo­gii do powta­rzal­no­ści pra­cy w dobie póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, do jego „świę­tych”, uświę­co­nych rutyn pro­duk­cji i kon­sump­cji, przez skon­den­so­wa­ne, kon­struk­ty­wi­stycz­ne i zde­cy­do­wa­nie Peipe­row­skie zawsty­dze­nie uczu­cio­wo­ścią, aż po momen­ty roz­luź­nie­nia, gdy jego wiersz robi się płasz­czy­zno­wy, swo­bod­niej­szy, pra­wie że „wylu­zo­wa­ny” (choć trud­no w to uwie­rzyć).

Jed­nost­ką poezji Sęczy­ka pozo­sta­je jed­nak zda­nie i wszyst­kie zwią­za­ne z nim moż­li­wo­ści roz­wi­ja­nia się, zwi­ja­nia i prze­ła­my­wa­nia okre­su reto­rycz­ne­go (to też świet­na puen­ta wier­sza „Kani­ku­ły”, zbie­ra­ją­ca mło­dzień­czy, lewi­co­wy ogień rewo­lu­cyj­ny w „Mie­li­śmy zda­nie, a nie mie­li­śmy zdania,/ były feerie, było szcze­ka­nie do gwiazd”). Nie są to wier­sze, któ­ry mają nas zara­zić rewo­lu­cyj­nym żarem masze­ru­ją­cej kla­sy robot­ni­czej ani wywo­łać woke’ową empa­tię z ludz­ki­mi i nie­ludz­ki­mi byta­mi. Sęczyk sta­wia raczej este­tycz­no-filo­zo­ficz­ne pyta­nia i podej­mu­je Agam­be­now­ską z ducha kwe­stię wyłą­cze­nia, wyjąt­ku i pra­wa (a więc sakra­li­za­cji – choć­by była to sakra­li­za­cja „filo­zo­fii zapier­do­lu”) oraz zwią­za­nej z tym pro­fa­na­cji jako zwró­ce­nia nam wspól­ne­go świa­ta.

Ta nowa rola do obsa­dze­nia, o któ­rej wspo­mi­na Góra, nowa-sta­ra rola, bowiem autor Świąt pra­cy/Świę­tej pra­cy(wolał­bym nawet tę dru­gą, hym­nicz­ną odmia­nę z woła­czem, bo dobrze pasu­je ona do lita­nij­ne­go pato­su tomu), doty­czy w rze­czy­wi­sto­ści pyta­nia o moż­li­wo­ści wier­sza spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go i o aktu­al­ność tak nie­lu­bia­nej dzi­siaj ety­kie­ty poezji zaan­ga­żo­wa­nej. Wie­my dobrze, że była to kate­go­ria użyt­ko­wa, potrzeb­na w pew­nym momen­cie do wywo­ła­nia fer­men­tu, oży­wie­nia dys­ku­sji o poli­tycz­no­ści – jesz­cze na eta­pie Zebra­ło się śli­ny, a potem zaczę­ła blo­ko­wać recep­cję nie­któ­rych twór­ców i real­nie ogra­ni­czać dys­ku­sję o nich. Sęczyk jest wła­ści­wie następ­cą tego nur­tu i wszyst­kich zwią­za­nych z nim roz­po­znań – podob­nie jak Paweł Kusiak (debiut Gryp­sy pro­ro­ków) i Michał Myt­nik (debiut Hood­shit (grip­ta­pe)) zin­te­rio­ry­zo­wał zarów­no atrak­cyj­ne figu­ry poetyc­kiej kry­ty­ki spo­łecz­nej, jak i idą­ce za tym zagro­że­nia. Przede wszyst­kim jed­nak jego wier­sze bio­rą się z dwóch, uzu­peł­nia­ją­cych się doświad­czeń, bez któ­rych trud­no pomy­śleć wła­śnie o „zaan­ga­żo­wa­niu” w duchu tego z poprzed­niej deka­dy, z tek­stów Kiry Pie­trek, Szcze­pa­na Kopy­ta i Kon­ra­da Góry: real­nym, spo­łecz­nym usy­tu­owa­niu pod­mio­tu (w tym wypad­ku mamy do czy­nie­nia z byłym stu­den­tem i pre­ka­riu­szem, któ­ry ima się róż­nych zajęć, żeby prze­żyć i sam na sobie testu­je śmie­cio­we warun­ki pra­cy) oraz świa­do­mo­ści for­my, któ­ra sta­je się naj­waż­niej­szym narzę­dziem poetyc­kiej kry­ty­ki sys­te­mu i zma­ga­nia się z jego doświad­cze­nia­mi. Od począt­ku nie cho­dzi­ło bowiem o wiersz postu­la­tyw­ny, któ­ry wyra­zi lepiej lub gorzej hasła nowej lewi­cy z jej filo­zo­ficz­nym i socjo­lo­gicz­nym zaple­czem, lecz o takich ruch, któ­ry w sprzecz­no­ściach for­mal­nych tek­stu odsło­ni luki lub napię­cia sys­te­mu.

Czy było to wyso­ce naiw­ne, ide­ali­stycz­ne, a pew­nie i bez­pro­duk­tyw­ne? Zapew­ne tak, podob­nie jak odmo­wa pra­cy, ale to wciąż jedy­na sku­tecz­na for­ma uzwiąz­ko­wio­ne­go pro­te­stu, jaką zna­my. W tym sen­sie debiut Sęczy­ka nie­sie to brze­mię i podej­mu­je ryzy­ko z peł­ną świa­do­mo­ścią. Wyko­nu­je rów­no­cze­śnie dwa gesty, o któ­rych wspo­mi­na­li w swo­jej poezji wła­śnie Kopyt i Góra: trze­ba prze­pu­ścić życie przez banał oraz pod­po­rząd­ko­wać się impe­ra­ty­wo­wi mowy, wezwa­niu języ­ka i temu, że sło­wo „musi zostać powie­dzia­ne”. Otwie­ra­ją­cy książ­kę wiersz „Warun­ki wstę­pu” peł­ni więc podob­ną rolę do repe­ty­to­rium Mać­ka Taran­ka: jest zary­so­wa­niem sytu­acji anno domi­ni 2020, wyzna­cze­niem reguł gry, ale też zbu­do­wa­niem wspól­no­ty czy­tel­ni­ków, któ­rzy tych reguł są świa­do­mi. Jest więc w nim i miej­sce na iro­nicz­ne poja­wie­nie się wier­sza, któ­ry wcho­dzi „cały na bia­ło”, i na mesjań­skie tro­py bie­li jako zbaw­czej, nie­win­nej, czy­stej poetyc­ko­ści (w tym sen­sie zamy­ka­ją­ce tom uśpie­nie wier­sza, zło­że­nie go do snu, jest wła­śnie powro­tem do tej mesjań­skiej nadziei i chwi­lo­wym jej zawie­sze­niem – ale o tym za chwi­lę). Ale jest też miej­sce na postu­la­ty rodem z listy straj­ko­wej: „Ten wiersz upo­mi­na się o trzy­dzie­sto­go­dzin­ny tydzień pracy./ Ten wiersz upo­mi­na się o likwi­da­cję mająt­ku kościel­ne­go” i tak dalej, od real­nych tez pra­cow­ni­czych, po coraz bar­dziej abs­trak­cyj­nie (choć nie mniej waż­ne) hasła doty­czą­ce dóbr wspól­nych, kolo­ni­za­cji kosmo­su, reduk­cji potrzeb i zane­go­wa­nia eko­no­mii opar­tej na eks­pan­sji i wzro­ście.

Ale w trze­ciej stro­fie ten wiersz upo­mi­na się też „o prze­ra­że­nie, kie­dy zosta­jesz sam” i o „twój strach” – bo nagle prze­su­wa się z prze­strze­ni socjo­lo­gicz­nych w sfe­ry afek­tyw­ne, wywo­łu­je z tłu­mu, sam usta­na­wia swo­je­go słu­cha­cza i czy­tel­ni­ka. A wresz­cie domy­ka te wszyst­kie nadzie­je i iro­nicz­ne zwąt­pie­nia w klam­ro­wym oświad­cze­niu: „Teraz nie powiesz mi, że nie mówi­łem: tak dzia­ła wiersz,/ to zaska­ku­ją­ce, ale tyl­ko w taki spo­sób możesz to powie­dzieć”. Feno­me­nal­na pra­ca odby­wa się tu w pozor­nie pro­stych kon­struk­cjach, w szy­ku wyra­zów, bez poety­za­cji i posze­rza­nia słow­ni­ka. „Tak dzia­ła wiersz” – ars poeti­ca w piguł­ce – jako ostrze­że­nie, ujaw­nie­nie, oświad­cze­nie, zma­te­ria­li­zo­wa­nie gnie­wu, ale też wyło­że­nie swo­ich zasad, oznaj­mie­nie reguł gry, odsło­nię­cie zara­zem wła­snej bez­rad­no­ści poli­tycz­nej i nie­zbęd­no­ści aktu per­for­ma­tyw­ne­go. Ten wiesz – moż­na dopo­wie­dzieć – nie zmie­nia świa­ta, ale wywo­łu­je do odpo­wie­dzi swo­ją ape­la­tyw­ną, reto­rycz­ną struk­tu­rą („prze­cież wiesz”, „dobrze wiesz”) i sta­no­wi pewien for­mal­ny układ tego, jak w ogó­le moż­na mówić (sko­ro nie moż­na ina­czej).

Nie będę ukry­wał – prze­ko­nu­je mnie reto­rycz­ne zaple­cze Sęczy­ka tak samo, jak prze­ko­nu­je mnie jego ugrun­to­wa­nie pod­mio­tu w real­nym doświad­cze­niu nud­nej, banal­nej, śmie­cio­wej pra­cy po nocach i po godzi­nach – za barem czy jako sprzą­tacz w hote­lach, w ryt­mie kolej­nych zmian, sta­ją­cych się ryt­mem wspól­nym całe­go tomu i zara­zem ryt­mem póź­ne­go kapi­ta­li­zmu. For­mal­nie znaj­dzie­my w Świę­tach pra­cy lita­nie, hym­ny, wier­sze „masze­ru­ją­ce”, opar­te na powtó­rze­niach, znaj­dzie­my ukło­ny w stro­nę Góry, Taran­ka, Mate­usza, odnie­sie­nia do rekwi­zy­tów, ale przede wszyst­kim – do form, po któ­re się­ga­li, tak jak­by odby­wał się w tym tomie ich recy­kling z pyta­niem, jak pod­jąć je od nowa i nasy­cić nowym życiem. Ale fascy­nu­je mnie rów­nież świetl­na onto­lo­gia Sęczy­ka, prze­cho­dze­nie jego wier­szy od noc­nych lam­pek do wiel­kie­go ognia, któ­ry tra­wi świat, a potem ku popio­łom, któ­re przy­kry­wa­ją świa­tło, a więc rów­nież bia­ły, świe­tli­sty u zara­nia wiersz. Wią­że się ona z wyraź­nym zary­so­wa­niem wer­ty­kal­nej osi, któ­ra jest rów­no­cze­śnie osią eman­cy­pa­cyj­ną w sta­rym, oświe­ce­nio­wym duchu i w zgo­dzie z mark­sow­skim słow­ni­kiem: coś wydo­by­wa się tu z głę­bi, z zie­mi, z nocy, cze­ka­jąc na wschód słoń­ca, któ­ry jest tyleż nadzie­ją dla budzą­ce­go się świa­ta, ile opre­sją kolej­ne­go świę­ta pra­cy. Pre­ka­riat pra­cu­je, komu­nar­dzi spi­sku­ją, lasy Ama­zo­nii pło­ną, a poeci piszą wier­sze. Sęczyk pró­bu­je uczest­ni­czyć w tym wszyst­kim na raz, się­ga­jąc po zde­sa­kra­li­zo­wa­ne już reli­gij­ne forem­ki. „Z głę­bo­ko­ści wołam do Cie­bie” – odbi­ja się tutaj w róż­no­ra­kich figu­rach wynu­rza­nia się ku świa­tłu, pod­no­sze­nia wzro­ku, drą­że­nia kre­cich tune­li. Ruch ku świa­tłu to zara­zem nie­ko­niecz­nie ruch ku nie­bio­som, lecz ku głę­bi­nom wła­śnie i ta kopal­na, głę­bi­no­wa wyobraź­nia Sęczy­ka świet­nie pasu­je do wca­le nie aż tak mrocz­nej, jak mogło­by się wyda­wać, opo­wie­ści o zmę­cze­niu i insom­nii, inspi­ro­wa­nej w jakiejś mie­rze 24/7 Jona­tha­na Crary’ego. Cała ta zstę­pu­ją­ca logi­ka sku­pia się w klam­rze wier­sza „Pora na dobra­noc, bo już księ­życ świe­ci”:

Nad nami wiel­kie kom­baj­ny, puste kol­by
kuku­ry­dzy. Nad nami w ete­rze jako i na zie­mi
pokój. Do snu ukła­da nas cichy ter­kot
waha­dłow­ców. Są z nami ante­ny Bara­no­wic,
masz­ty Cewic, radio­te­le­sko­py Pho­enix,
echo po zgrzy­ta­niu zęba­mi. W dziu­ra­wych
kie­sze­niach zno­szo­ne gar­ście pro­chu.
Nad nami nie­bie­skie oczy pre­ka­ria­tu.

Wszyst­ko, co dzie­je się w Świę­tach pra­cy „nad nami” ma klu­czo­we zna­cze­nie – nie poza nami, nie obok nas, ale wła­śnie „nad nami”. Pisa­łem już kie­dyś o „balu na Tita­ni­cu”, któ­ry odby­wa się w świet­nym wier­szu „Hotel Arła­mów”, ale tam­te­mu eks­ta­tycz­ne­mu i próż­ne­mu rucho­wi wystrze­li­wa­nia w kosmos prze­ciw­sta­wio­ne jest w tomie wła­śnie kon­se­kwent­ne, mozol­ne wydo­by­wa­nie się z głę­bin: z pre­kar­nych, eko­no­micz­nych dołów świa­ta, z pod­le­gło­ści w sto­sun­kach pra­cy i pod­le­gło­ści praw­nej, a wresz­cie rów­nież z głę­bin snu, któ­ry wyda­je się być w tomie Sęczy­ka sta­nem pomię­dzy pra­cą i pra­cą, coraz bar­dziej zawłasz­cza­nym przez kapi­tał. Ale kry­je on też w sobie jakąś eman­cy­pa­cyj­ną poten­cjal­ność – bo pra­wo do snu, nie aż tak depre­syj­ne, jak mogło­by wybrzmie­wać z nie­któ­rych wier­szy, jest rów­nież odmo­wą pra­cy. Dla­te­go ostat­ni z tek­stów, zamy­ka­ją­ce tom „koły­sa­nie do snu” z „Jutro trze­ba wstać wcze­śnie, kocha­ny”, gdy lito­ta w połą­cze­niu z apo­stro­fą dyk­tu­je nam wer­sy: „Zasyp więc, zaśnij, nic tu po tobie, wierszyku,/ popioł­ku, perzyn­ko, wszyst­ko już jest./ Mięk­ną kola­na jak tek­tur­ka na wie­trze, śpij.”, kry­je podob­ną zasa­dzę dzia­ła­nia, jak wiersz otwie­ra­ją­cy – „Warun­ki wstę­pu”. Cho­ciaż emo­cjo­nal­na tona­cja jest odmien­na, iro­nia zno­wu dzia­ła w dwie stro­ny – ośmie­sza moder­ni­stycz­ną wia­rę w wiersz (zaan­ga­żo­wa­ny), w jego siłę i spraw­czość, ale też osła­nia, two­rzy dla nie­go w mia­rę bez­piecz­ne warun­ki, swe­go rodza­ju otu­li­nę, w któ­rej on sam – perzyn­ka, popio­łek – pozo­sta­je ofia­rą, świad­czą­cą o całym pro­ce­sie spo­pie­la­nia się szla­chet­nych idei, ale też o wal­ce, któ­ra być może mia­ła miej­sca. I wła­śnie jako taki zacho­wu­je w sobie ślad, może mesjań­ski, może węglo­wy, bo sam jest jak kopa­li­na, osad, coś, co musia­ło zostać wydo­by­te z głę­bi i z głę­bi powie­dzia­ne.

Po jed­ną tego­rocz­ną książ­kę Anny Maty­siak już się­ga­łem, ale był to wła­ści­wie arkusz, chap­bo­ok, rodzaj eks­pe­ry­men­tu z trans­la­cją. Uwa­żam jed­nak, że jest to poet­ka zasłu­gu­ją­ca na znacz­nie wię­cej uwa­gi kry­tycz­nej niż zosta­ło jej dotąd poświę­co­ne – co praw­da Maty­siak cie­szy się w śro­do­wi­sku dużym sza­cun­kiem, rów­nież jako redak­tor­ka i wydaw­czy­ni, a jej tomy są chęt­nie czy­ta­ne, ale – być może z powo­du póź­ne­go debiu­tu i ogól­nej licho­ści w kry­ty­ce poezji kil­ku ostat­nich lat (mono­te­ma­tycz­ność, sche­ma­tycz­ność, się­ga­nie wciąż po te same nazwi­ska, powol­ne obumie­ra­nie kry­ty­ki aka­de­mic­kiej, dłu­go by wymie­niać) – recen­zji jest jak na lekar­stwo, a na inte­re­su­ją­cy szkic chy­ba nie ma na razie co liczyć (jeden Name­ste śle­dzi, pisze i prze­bi­ja w ana­li­tycz­nej spraw­no­ści spo­rą część mniej ano­ni­mo­wych kry­ty­ków). Tym­cza­sem na tapet idzie wyda­ny w Łodzi przez Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich oraz Dom Lite­ra­tu­ry tom koman­dor rat­tus, tom star­szy, z wier­sza­mi z lat 2017–2018, prze­le­ża­ny w innym wydaw­nic­twie, a dedy­ko­wa­ny Hel­mu­to­wi, szczur­ko­wi autor­ki. Nie trze­ba chy­ba wspo­mi­nać, że rela­cje ludzie-nie­ludz­kie, nie tyl­ko z gatun­ka­mi sto­wa­rzy­szo­ny­mi oraz ze zwie­rzę­cy­mi przy­ja­ciół­mi, jak Hel­mut czy sunia Lu, ale w ogó­le z orga­ni­zma­mi żywy­mi, nawet taki­mi, któ­rym na ogół nie przy­zna­je­my pod­mio­to­wo­ści – są istot­nym ele­men­tem twór­czo­ści autor­ki Tier­gar­ten. Żeby nie być goło­słow­nym, „Haiku dla Lu”, któ­re for­mal­nie nie jest prze­cież haiku: „nało­ży­łam two­ją maskę, twoimi/ żebra­mi owi­nę­łam żebra./ badam się jesz­cze: co to tak – umie­ra”. Ale spe­cy­fi­ka tego współ­od­czu­wa­nia z byta­mi nie­ludz­ki­mi doty­czy u Maty­siak cze­goś wię­cej niż empa­tii. Moż­na powie­dzieć, że jej wła­sna pod­miot­ka ma skłon­ność do natych­mia­sto­we­go prze­ista­cza­nia się i współ­dzie­le­nia cech z inny­mi, że bar­dzo szyb­ko udzie­la jej się to zwie­rzę­ce, to leśne, to kamien­ne i z czym­kol­wiek wcho­dzi w kon­takt, sta­je się jego czę­ścią. Dobrze widać to w wier­szu „tra­fal­gar” z nowe­go tomu:

mam trzy lata
miesz­kam w budzie złe­go psa
wącham sierść i uczę się zara­żać ludzi wście­kli­zną

moi łagod­ni bra­cia moje łagod­ne sio­stry
roz­po­zna­ję ich od razu wyplu­wam
pro­sto do becz­ki z uto­pio­ny­mi mucha­mi

przy­tu­lam tyl­ko par­szy­we­go kota
i bar­dzo szyb­ko rosną mi pazu­ry oraz
pan­cerz mię­dzy pal­ca­mi.

Oczy­wi­ście wyko­rzy­sta­nie figu­ry dziec­ka umoż­li­wia odcho­dze­nie od racjo­nal­no­ści i spo­isto­ści pod­mio­tu, poka­za­nie sta­wa­nia-się, któ­re prze­bie­ga w róż­nych kie­run­kach, opacz­nie i wbrew temu, cze­go ocze­ki­wa­li­by­śmy od roz­wi­ja­ją­ce­go się czło­wie­ka, ale to tyl­ko jeden z przy­pad­ków. Cho­ciaż jest u Maty­siak spo­ro takich ele­men­tów wspo­mnie­nio­wo-kon­fe­syj­nych, w now­szych tek­stach wca­le prze­cież nie potrze­bu­je ona ani „ja”, ani jego regre­su, żeby poka­zać to prze­ista­cza­nie się.

Bio­rąc pod uwa­gę, że koman­dor rat­tus miał się uka­zać w roku 2000 i że mamy w nim wier­sze sprzed pię­ciu lat, trud­no na jego pod­sta­wie opi­sy­wać jakąś ewo­lu­cję poety­ki Maty­siak, a moim zda­niem jest ona wyraź­na i nie­zwy­kle cie­ka­wa. Z cza­sem jej tek­sty sta­ją się bowiem coraz bar­dziej orga­nicz­ne i lako­nicz­ne, uwią­za­ne mate­rial­no-ener­ge­tycz­ny­mi pasma­mi, a zara­zem pusz­czo­ne swo­bod­nie, wol­ne od logicz­nych i pod­mio­to­wych zako­twi­czeń. Obu­do­wa nowe­go tomu jest kosmicz­na – Rat­tus opusz­cza­ją­cy pla­ne­tę w pierw­szym wier­szu „raport Koman­do­ra Rat­tu­sa” nawią­zu­je do „Spa­ce Oddi­ty” Bowie’ego, a potem kon­se­kwent­nie poja­wiać się będą te wybły­ski z inne­go świa­ta i innych moż­li­wo­ści, „planetarny/ trój­wy­mia­ro­wy ruch mie­sza­deł”, „za chwi­lę mała jak mrów­ka odnaj­dę wiatr kosmicz­ny”. Ale ta podróż ma w sobie wię­cej z odcho­dze­nia w zaświa­ty, umie­ra­nia, niż z kosmicz­nej eska­pa­dy. Final­ne spo­tka­nie boha­ter­ki z Rat­tu­sem jest wła­śnie „osta­tecz­ne”, na koń­cu wszyst­kie­go, po cza­sie, po kolej­nym wier­szu żałob­nym dla Lu „jeże­li w ogó­le (dla mojej Lu”) i po wier­szu miło­snym, spi­sa­nym kur­sy­wą, a więc raczej testu­ją­cym kon­wen­cję niż prze­ma­wia­ją­cym w imie­niu pod­miot­ki. Ta bowiem sza­mo­cze się w sobie i w kon­wen­cjach („kur­wa dupa piz­da chuj/ ten kaftan/ jest mój”), spraw­dza gra­ni­ce tego, co nazwa­li­by­śmy poczy­tal­no­ścią i przy­le­gło­ścią do rze­czy­wi­sto­ści. W „aksjo­ma­cie” czy­ta­my: „«Nie usta­waj w pragnieniu»./ Cały czas wyko­nuj gesty,/ któ­re pod­wa­ża­ją logikę/ wszyst­kie­go.”, a w poprze­dza­ją­cym go wier­szu „przy­go­to­wa­nie do wie­czo­ru autor­skie­go*”: „wszy­scy na miejscach/ sta­ram się zachować/ stan rzeczy/ stykać/ a gdy­by tak nagle (…)”. Wła­śnie to „sty­ka­nie” – jako domknię­cie obwo­du elek­trycz­ne­go i jako przy­le­ga­nie do świa­ta, będzie napę­dza­ło „ody­se­ję”, zmie­rza­ją­cą osta­tecz­nie do spo­tka­nia boha­ter­ki i Rat­tu­sa w naj­bar­dziej nie­moż­li­wym, odkle­jo­nym od rze­czy­wi­sto­ści kon­tek­ście miło­snym, jak­by pró­bie zane­go­wa­nia śmier­ci („Wte­dy pomy­śla­łam, że może jeszcze/ zabio­rę cię i uciek­nie­my, Koman­do­rze”).

Maty­siak bada sty­ki syn­te­tycz­ne i te bar­dziej orga­nicz­ne, cie­le­sne, a wraz z nimi całą meta­fo­ry­kę ran, roz­cięć i pęk­nięć w struk­tu­rze rze­czy­wi­sto­ści i w naszej per­cep­cji, jak w „arche”: „tyl­ko w nagłym rozdarciu/ odkry­wam znaki/ żło­bio­ne na kościach”. Prze­pla­ta w tomie wier­sze gno­micz­ne i kon­fe­syj­ne, mak­sy­mal­nie skon­den­so­wa­ne i pra­wie że nar­ra­cyj­nie (choć­by te podróż­ne, któ­re orga­ni­zu­je figu­ra prze­miesz­cza­nia się z miej­sca w miej­sce lub bycia w podró­ży, poszu­ki­wa­nia koor­dy­na­tów, obco­ści). We wsob­nych maszyn­kach (2020) zde­cy­do­wa­nie bar­dziej inte­re­so­wa­ły mnie te for­my mikro­pi­sa­nia, jak­by pró­by bada­nia świa­ta przez powięk­sza­ją­ce szkieł­ko, na pozio­mie samych pan­ce­rzy­ków i niby­nó­żek. W koman­do­rze… wyda­ją się one kon­tra­punk­tem wobec bar­dziej lirycz­nych prze­bie­gów, w któ­rych pod­miot­ka może opo­wie­dzieć o wła­snym nie­przy­sta­wa­niu, o nie­sty­ka­niu z rze­czy­wi­sto­ścią i bar­dzo sła­bym w niej zako­twi­cze­niu (czym jest bowiem Spa­ce Oddi­ty, jeśli nie wła­śnie opo­wie­ścią o kon­se­kwent­nym „odkle­ja­niu się” od pla­nu, funk­cji i for­my życia, do jakiej spro­wa­dzo­ny był major Tom jako astro­nau­ta). Te gno­my to takie onto­lo­gicz­ne pró­by zro­zu­mie­nia zasad świa­ta lub przy­twier­dze­nia się do nie­go, tro­chę „na sło­wo”, bo decy­du­je jed­nak poetyc­ki chwyt, otchłan­na mikro­sko­pia codzien­no­ści, jak w „śrub­ce”: „oko jest zwy­kłą śrubką/ przy­krę­ca otchłań/ do pal­ców. nie strzep­niesz jej”. We frag­men­tach kon­fe­syj­nych mamy zupeł­nie inne­go rodza­ju liryzm, bar­dziej czu­łost­ko­wy, zma­ga­ją­cy się z roz­pro­sze­niem i poświę­co­ny wal­ce z entro­pią:

mówisz mi, że tego aku­rat
nie ma się co bać, bo to jest znik­nię­cie,
a potem nic już nie ma,
więc nie ma stra­chu, wiem,
moż­na tak usta­wić swo­je ato­my,
ale ja nie umiem się od nich odwró­cić,
kie­dy chwy­ta­ją mnie za brzeg sukien­ki.
moje ato­my są opę­ta­ne

albo:

nic nie jest obo­jęt­ne,
nawet mar­twe bak­te­rie.
na zim­nej pod­ło­dze sie­dzę w kwie­cie loto­su.
mój nie­my szloch wzbie­ra;
fala zabie­rze za sobą wszyst­kie rów­na­nia,
kozioł­ku­ją­ce
lite­ry i strzał­ki.

War­to też doce­nić mini­ma­li­stycz­ną typo­gra­fię cało­ści i sza­rą okład­kę, z któ­rej, jak­by na pra­wach zna­ku wod­ne­go, z pra­we­go dol­ne­go rogu spo­glą­da na nas Helmut/Rattus, wciąż dziel­nie sta­cjo­nu­ją­cy na zapew­ne naj­da­lej wysu­nię­tej w zaświa­ty pla­ców­ce: w poetyc­kiej kap­su­le cza­su.

Ostat­nim tomem pole­ca­nym, recen­zo­wa­nym na domknię­cie, niech będzie nie­pod­ra­bial­na liry­ka Nata­lii Malek z Obrę­czy,z poznań­skiej staj­ni Mariu­sza Grze­bal­skie­go. Zakła­dam, że po nagro­dze­niu Kara­pak­su przez jury w Gdy­ni, część piszą­cych uzna ten – jak­że trud­ny do nar­ra­cyj­ne­go obu­do­wa­nia – przy­pa­dek poetyc­ki za już „odro­bio­ny” i raczej nie prze­wi­du­ję wie­lu wni­kli­wych tek­stów o kolej­nej książ­ce poet­ki. Zwłasz­cza że kil­ka z pod­sta­wo­wych kate­go­rii, któ­re przy­lgnę­ły już do recep­cji Malek, jest w sta­nie „obsłu­żyć” rów­nież jej nową książ­kę: nowo­ma­te­ria­li­stycz­ne skłon­no­ści, inten­syw­ność (rozu­mia­na jako sku­pie­nie ener­ge­tycz­ne), orga­ni­zo­wa­nie wier­szy jako afek­tyw­nych blo­ków, prze­strzen­ność tek­stu, albo rzeź­biar­ska, albo płasz­czy­zno­wa, pole­ga­ją­ca na nie­wy­raź­nym roz­ry­so­wy­wa­niu osi napięć i nar­ra­cji jako swo­istym odpo­wied­ni­ku malar­skie­go abs­trak­cjo­ni­zmu (Punkt i linia a płasz­czy­zna Kandinsky’ego było­by pew­nie dobrym wstę­pem do geo­me­trycz­ne­go myśle­nia o takim wła­śnie wier­szu). Malek robi wyciecz­ki i w stro­nę mię­dzy­ga­tun­ko­wej empa­tii, i w stro­nę wier­sza słow­ni­ko­we­go. Uwiel­bia szu­kać wyra­zów, któ­re sta­no­wią swo­iste punc­tum wier­sza – sku­pia­ją jego treść, ogni­sku­ją wokół nie­go pozo­sta­łe sfe­ry tema­tycz­ne.

Ale w Obrę­czach dzie­je się coś jesz­cze, co moż­na by zesta­wić z wyko­rzy­sta­ny­mi w tomie, abs­trak­cyj­ny­mi obra­za­mi, tym razem autor­stwa Basi Bań­dy. Gdy­by mia­ły być one wska­zów­ką, to obser­wu­je­my w nich róż­no­ra­kie kom­po­zy­cje plam barw­nych w ich rela­cji do okrę­gów, tytu­ło­wych obrę­czy, wyry­so­wa­nych z wręcz geo­me­trycz­ną pre­cy­zją (to chy­ba zna­czą­ce, że z całe­go cyklu Prac na obni­że­nie ciśnie­nia, publi­ko­wa­nych przez malar­kę w cza­sie pan­de­mii na Insta­gra­mie, Malek wybra­ła wła­śnie te, w któ­rych naj­bar­dziej rzu­ca się w oczy napię­cie mię­dzy linią, okrę­giem i pla­mą). Te kom­po­zy­cje skła­nia­ją do posta­wie­nia pytań o rela­cje prze­strzen­ne obiek­tów w nawią­za­niu do pod­staw try­go­no­me­trii: rze­czy wpi­sa­ne w okrąg i opi­sa­ne na nim, stycz­ne i cię­ci­wy, obiek­ty prze­ci­na­ją­ce się i roz­cho­dzą­ce, leżą­ce po prze­ciw­nych stro­nach jakiejś osi – jaki jest ich sta­tus onto­lo­gicz­ny, jakie napię­cia mię­dzy nimi, jakie rela­cje, nie tyl­ko prze­strzen­ne, gene­ru­ją? Dru­ga kwe­stia to oczy­wi­ście regu­lar­ność okrę­gu, jego domknię­cie i osta­tecz­ność, w kon­tek­ście nie­re­gu­lar­ność pla­my barw­nej. Jak ma się wyciek takie­go okrę­gu do zale­wa­ją­cej go, wypeł­nia­ją­cej i prze­le­wa­ją­cej się prze­zeń pla­my? Jak ma się rygor kon­struk­cji do nar­ra­cyj­nej roz­lew­no­ści wier­sza i jego ener­ge­tycz­nej pasyw­no­ści? Czy pla­ma barw­na prze­drzeź­nia obręcz? Czy jest raczej jej nie­do­sko­na­łym powtó­rze­niem? Przed laty w bar­dzo zna­nym wier­szu Hali­na Poświa­tow­ska pisa­ła: „zamy­śli­łam się nad tą obręczą// dwa tysią­ce lat temu/ ozda­bia­ła przegub/ damy dwo­ru” i wygry­wa­ła napię­cie mię­dzy okrę­giem pierścienia/bransolety (nie­skoń­czo­no­ścią, cyklem, ale też uwię­zie­niem w nim) a zapin­ką z gło­wą węża, któ­ry żądli w nie­bez­pie­czeń­stwie, a więc nakłu­wa, prze­ry­wa, wpro­wa­dza w ten sta­bil­ny układ jakiś rodzaj obron­nej prze­mo­cy. Tytu­ło­wy wiersz Malek jest znacz­nie bar­dziej enig­ma­tycz­ny, cho­ciaż z koli­sto­ścią i uwię­zie­niem ma wie­le wspól­ne­go:

Obrę­cze

Na róż­ne spo­so­by: prze­szłość.
Na pła­skich kościach,

na pal­nych taśmach,
na nośnych taflach, na wie­lu bar­kach.

Kości pła­skie – ossa pla­na – peł­nią w szkie­le­cie funk­cje ochron­ne i zabez­pie­cza­ją­ce (jak kości czasz­ki, mostek czy łopat­ka, ale też oczy­wi­ście obrę­cze bar­ko­we), a jako kości – po pro­stu sta­bi­li­zu­ją i pod­trzy­mu­ją, w tym wypad­ku raczej hory­zon­tal­nie niż wer­ty­kal­nie. W ogó­le spo­sób ist­nie­nia tego, co prze­szłe – odkła­da­nia się w szkie­le­cie i sze­rzej: w mate­rii, ma w wierz­chu cha­rak­ter płasz­czy­zno­wy. To raczej roz­ło­ży­stość, war­stwo­wość i roz­sma­ro­wy­wa­nie się jakie­goś chro­no­to­pu niż chęć drą­że­nia za nim w głąb, przy­po­mi­na­nia sobie czy też przy­wo­ły­wa­nia wspo­mnień. Czy „pal­ne taśmy” to taśmy celu­lo­ido­we, a więc kli­sze foto­gra­ficz­ne i fil­mo­we? Zapew­ne. Ale już „nośne tafle”? Powierzch­nie szkla­ne? Cera­micz­ne? Co uno­szą? Jak nie­sta­bil­ne muszą być jako fun­da­ment nośny, ale zara­zem – pas trans­mi­syj­ny. Zasa­dę dyk­tu­je tu rytm, za każ­dym razem pięć zgło­sek, czte­ry razy w tym samym ukła­dzie akcen­tów, ale z innym miej­scem w struk­tu­rze wier­sza: raz pod­pię­te pod dys­tych, za dru­gim razem otwie­ra­ją­ce go, za trze­cim zgru­po­wa­ne przy­le­gle – w jed­nym wer­sie. Na wie­lu bar­kach spo­czy­wa odpo­wie­dzial­ność, pamięć, wina, prze­szłość, zapis, wiersz. Tym tek­stem Malek otwie­ra cały tom, jak­by chcia­ła zasu­ge­ro­wać, że będzie­my w nim mie­li spo­ro do czy­nie­nia wła­śnie z tym, co prze­szłe – ze wspo­mnie­nia­mi, arte­fak­ta­mi, spo­so­ba­mi orga­ni­zo­wa­nia minio­ne­go cza­su, ot, choć­by taką jego mate­ria­li­za­cją, jak w meta­fo­rze z kolej­ne­go wier­sza: „Czas, ta obtłu­czo­na misa” („Faso­ny”) albo w „Kró­li­kach: „ Tłem pra­cy jest pamięć,/ tłem pamię­ci – tar­ta­ki”. Podob­nie było zresz­tą w Kara­pak­sie – tytu­ło­wa meta­fo­ra już z pierw­sze­go wier­sza orga­ni­zo­wa­ła figu­ry musz­li-pan­ce­rza-szkie­le­tu oraz środ­ka wymia­ny. Tam jed­nak cię­żar „płasz­czy­zno­wo­ści” spo­czy­wał na dłu­gim wer­sie-pasa­żu, któ­ry wyzna­czał linię prze­bie­gu aż po hory­zont, a potem mógł być w dys­ty­chy zdy­scy­pli­no­wa­ny przez ryt­micz­nie ścią­gnię­cie lub syme­trycz­nie uzu­peł­nio­ny. W Obrę­czach takich roz­ło­ży­stych zdań-stycz­nych jest mniej, cho­ciaż Malek dalej z nich oczy­wi­ście korzy­sta, albo nała­do­wu­jąc dys­tych, albo wła­śnie roz­ła­do­wu­jąc go w nagłym skró­cie: „Two­ja, Ludwi­ku, wieś,/a moja połać, płat. Pach­nie roz­gnie­cio­ne cia­sto,”, „Całuje/dachy i dywa­ny, suwa cia­łem jak por­to­wym ładun­kiem.”, „Wrzo­siec w czar­nych kase­tach. Powie­trze stoi,/ usy­pia kop­ce.” i naj­dłuż­sze, z „Płasz­czy”:

Niech w daw­nej lodow­ni
mówi się: kto mógł, doje­chał. Myli nomi­nał, nie prze­kra­cza

dystan­su.
Niech się nie odmie­nia­ją: komu­nal­ne, wojen­ne, epi­de­micz­ne i rodo­we,

a jeśli one – to i inne:
tar­czo­wa, łań­cusz­ko­wa, gło­do­wa, łazieb­na.

Nie­wąt­pli­wie „czas” w jego róż­nych mate­ria­li­za­cjach (arte­fak­ty, archi­wa, doku­men­ty, pli­ki, prze­źro­cza) i kie­run­kach prze­bie­gu wypeł­nia Obrę­cze jako temat, a orga­ni­zu­je go geo­me­trycz­ne zbie­ga­nie się i roz­cho­dze­nie tytu­ło­wych obrę­czy i sty­ka­ją­cych się z nimi, prze­ci­na­ją­cych je lub odle­głych od nich linii – kon­tu­rów zda­nia lub histo­rii oraz wspo­mnień. Tak jak­by nie dało się zamknąć tej pamię­ci wewnątrz jakie­go­kol­wiek okrę­gu, a moż­na było co naj­wy­żej stu­dio­wać ich nakła­da­nie się na sie­bie jak w tech­ni­kach kla­sycz­nej ani­ma­cji (obec­nie po pro­stu jako „warstwy”/„lay­ers” w każ­dym edy­to­rze gra­ficz­nym, ale to już nie ma swo­je­go mate­rial­ne­go ele­men­tu gęsto­ści, prze­pusz­czal­no­ści świa­tła, spo­ty­ka­nia się obiek­tów). Malek w spo­sób wyjąt­ko­wy roz­pi­su­je róż­ne for­my doświad­cza­nia, ale nie jest to doświad­cze­nie kon­kret­ne­go pod­mio­tu, nie jest na nim ani sku­pio­ne, ani dzię­ki nie­mu orga­ni­zo­wa­ne. Cyto­wa­ne już „Kró­li­ki” uka­za­ły się wcze­śniej w odmien­nej for­mie w „Piśmie” w 2011 roku i zapo­wia­da­ły się tam jako frag­men­ty poema­tu „Koniec roku obro­to­we­go” (ambit­ne­go, zamie­rzo­ne­go na 52 okta­wy, odpo­wia­da­ją­ce „z grub­sza” kolej­nym tygo­dniom) – i chy­ba tak wła­śnie mia­ły dzia­łać na począt­ku Obrę­cze. Zosta­ło to choć­by w otwie­ra­ją­cych wów­czas cykl „Narzę­dziach”: „Rok się obrócił./ Wiatr prze­niósł kłę­by szyb­ko, jak­by za kark.”. Wróć­my jed­nak do „Kró­li­ków”. Zmie­nił się nie tyl­ko układ wier­sza (na lep­sze, bo „na styku// leśnic­twa i sołec­twa” sta­no­wi teraz samo­dziel­ną jed­nost­kę, klu­czo­wą w kon­tek­ście geo­me­trii stycz­nych i okrę­gów), ale też puen­ta. Malek usu­nę­ła zda­nie, któ­re coś dopo­wia­da­ło, suge­ro­wa­ło klucz inter­pre­ta­cyj­ny: „Odwró­co­ny spo­kój, tech­ni­ka Zbi­gnie­wa Seifer­ta”. A więc jazz, szar­pa­ny, na tle wiej­skie­go, ale wca­le nie sie­lan­ko­we­go „pej­za­ży­ku”. Z poema­tu nic nie wyszło (jego licz­ne nume­ro­wa­ne frag­men­ty znaj­dzie­my też w innych miej­scach, choć­by w „Wizjach” czy „Zakła­dzie”) i powsta­ły Obrę­cze– może jako zapis nie­moż­no­ści domknię­cia tej cało­ścio­wej, rygo­ry­stycz­nej ukła­dan­ki? Ile bar­dzo dobrych wier­szy odpa­dło, żeby utrzy­mać kom­po­zy­cję?

Mot­to tomu wzię­te jest z Toma­ža Šala­mu­na, z jego wier­sza „San Pie­tro a Cascia z Masac­ciem”, bar­dzo dzi­wacz­nej ekfra­zy z Błę­kit­nej wie­ży w prze­kła­dach Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka i MLB, ale też zosta­ło „obcię­te”, bo cały wiersz Sło­weń­ca zbu­do­wa­ny jest na cią­gu zerwań, pytań reto­rycz­nych i na dwóch potęż­nych apo­stro­fach: „Pro­mien­na bia­ła rur­ko, któ­ra śmie­jesz się głę­bo­ko w/ oczach Chry­stu­sa” oraz „Moty­lu, któ­ry spływasz/ z błę­ki­tu nie­ba, kwiat nie pod­ku­la nóg, tyl­ko człowiek/ pod­ku­la nogi”. Malek zosta­wi­ła tyl­ko ostat­nią część – prze­ciw­sta­wie­nie kwia­tu i czło­wie­ka. Jest to jakiś sygnał zwi­nię­cia, wyco­fy­wa­nia się, regre­su; poczwar­ka prze­ista­cza się w moty­la, ale czło­wiek wra­ca w stan lar­wal­ny, w depre­syj­ny kokon. A jed­nak w Obrę­czach kon­tem­pla­cja cza­su to nie tyl­ko Pro­ustow­ska mag­da­len­ka i nie tyl­ko regres czy tama, ale też poten­cjal­ność prze­bie­gów, kie­run­ków i warian­tów losów, cza­sem kurio­zal­nych moż­li­wo­ści, jak w „Faso­nach”: „Czas, ta obtłu­czo­na misa./ Wkła­dasz stopy// i jesteś pro­fe­so­rem UMCS‑u, dozor­cą Elektrimu,/ sprze­da­jesz oliwę// w wor­kach po 3 litry,/ masz dział­kę w gmi­nie Reszel”.

Mniej się tu opo­wia­da histo­rii, mniej jest boha­te­rów, niż w poprzed­nich tomach, w któ­rych poet­ka z zami­ło­wa­niem się­ga­ła po posta­cie lub same imio­na i gra­ła nimi, prze­su­wa­jąc po planszy/stronie. W Obrę­czach boha­te­rem jest albo jakieś „ty”, włą­czo­ne bez­po­śred­nio w wiersz jako jego adre­sat i zara­zem uczest­nik („Wszyst­ko bie­gło w tobie, w luster­ku zmie­nia­ły się tyl­ko krze­wy”), albo „my”, współ­dzie­lą­ce jakieś doświad­cze­nia lub wspo­mnie­nia, o któ­rych nie spo­sób wystar­cza­ją­co opo­wie­dzieć czy­tel­ni­ko­wi („Niech patrzą na nas oczy/ z Zabrza, Wro­cła­wia”, „Tędy, nie­dzie­la, gdzie stoją/ cho­da­ki, a my się uczy­my pisma roślin­ne­go”). Ale tak napraw­dę głów­nym boha­te­rem sta­je się rucho­ma, roze­dr­ga­na kom­po­zy­cja wier­sza, roz­kła­da­nie się cza­su w prze­strze­ni jako wynik kil­ku nie­zwy­kle roz­rze­dzo­nych sytu­acji lirycz­nych. Malek jest dla mnie poet­ką juk­sta­po­zy­cji, być może naj­lep­szą, jaką mamy. Na każ­dy słow­ni­ko­wy sza­ber, fetysz wyra­zu-punk­tu, któ­ry trze­ba sobie wyszu­kać w słow­ni­kach i któ­re­go funk­cja jest podob­nie lako­nicz­na i zagęsz­cza­ją­ca jak w prze­fil­tro­wa­nych, nostal­gicz­nych kadrach Par­ce­li czy Tra­pu Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, przy­pa­da przy­naj­mniej jeden uskok: roz­jeż­dża­ją się pola seman­tycz­ne, wią­za­nia logicz­ne, linie nar­ra­cyj­ne, a rze­ko­mo kon­struk­ty­wi­stycz­ny ste­laż gnie się. To powo­du­je, że bar­dziej niż mini­ma­li­stycz­nym dry­lo­wa­niem wiśni z pest­ki, wier­sze Malek są mete­no­micz­ny­mi modu­ła­mi (i to nawet bez nawią­zy­wa­nia do wier­sza „Modu­ły” z nowe­go tomu), któ­rych zacze­py zosta­ły roz­ma­za­ne, a one same moż­li­wie dale­ko odsu­nię­te od sie­bie.

No dobrze, ale co z zarzu­tem, że ten for­mal­ny zamysł pokry­wa tema­tycz­ną pust­kę? O czym wła­ści­wie są Obrę­cze? Czy tytu­ło­wa meta­fo­ra to zno­wu, podob­nie jak w Kara­pak­sie, sko­ru­pa, powło­ka, a w tym wypad­ku – obrys, nie koło, a wła­śnie okrąg, z środ­ka któ­re­go wypa­ro­wa­ła treść? Nie sądzę. Para­dok­sal­nie: za dużo w tych tek­stach mia­zgi, jakie­goś berg­so­now­skie­go élan vital, któ­re spra­wia, że fun­da­men­tem obser­wa­cji jest zawsze nurt, a nawet nur – eufo­rycz­ny i poten­cjal­ny. Może więc bar­dziej są Obrę­cze o zawo­dzą­cym z cza­sem cie­le i o ucie­le­śnio­nej lite­rze, o tym że „wyrys i wypis” w jed­nym sto­ją domu? O cią­głym prze­miesz­cza­niu się, ale też o tym, że „to żywe, aż furia­ste w tobie” napo­ty­ka nie­ustan­ny opór mate­rii, blo­ka­dę ruchu? Że „ruch” i „mur”, afekt (poru­sze­nie) i sta­gna­cja warun­ku­ją się? Może też o tym, że z zasa­dy „bez­ro­zum­ne fakty.// Sze­lą­ta­ją każ­dą kra­wę­dzią, stycz­ną”? Tory, po któ­rych sunie nasza nie­wi­dzial­na loko­mo­ty­wa pamię­ci („potrzeb­ny tor/ nie­po­trzeb­ny tabor”; pole­cam też zaba­wę w wyli­cze­nia, ile spe­cja­li­stycz­nych słów z zakre­su kolej­nic­twa, tech­ni­ki budo­wy torów i spe­dy­cji weszło do tej książ­ki) mają ten­den­cję nie tyl­ko do gię­cia się, jak obrę­cze, ale też do roz­jeż­dża­nia się w prze­ciw­ne stro­ny?