07/02/22

PPR (#2)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Sty­czeń jaki był, każ­dy widział. Zano­to­wa­li­śmy nie­chlub­ny pik pan­de­micz­ny, któ­ry co praw­da był do prze­wi­dze­nia i wszy­scy sta­ty­sty­cy go zapo­wia­da­li, ale też nikt spe­cjal­nie się nim nie przej­mo­wał, do cza­su aż pół pra­cu­ją­cej Pol­ski zna­la­zło się na kwa­ran­tan­nach i trze­ba było te kwa­ran­tan­ny poskra­cać, żeby cokol­wiek jesz­cze dzia­ła­ło. W poezji też, jak to w stycz­niu bywa, sza­ro i buro. Wyda­wa­ło się przede wszyst­kim rze­czy zale­głe i przeda­to­wa­ne, żeby zdą­ży­ły się jesz­cze zmie­ścić w roku 2021 i zała­pać do naj­waż­niej­szych nagród. Bo sty­czeń to – jak już wie­lu wydaw­ców w swo­ich spo­łecz­no­ścio­wych mediach odno­to­wa­ło, dzie­ląc się zdję­cia­mi dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wych paczek z książ­ka­mi – nie­lu­bia­ny przez niko­go mie­siąc wysy­łek obo­wiąz­ko­wych egzem­pla­rzy dla juro­rów dużych nagród.

Nowych tomów wyszło nie­wie­le, a tych war­to­ścio­wych jesz­cze mniej. Napro­du­ko­wa­ły się głów­nie wydaw­nic­twa typu Impuls, Sowel­lo, Poli­graf, Sorus, Bor­gis, LSW, Ana­gram itp., moż­na by z nich zresz­tą uło­żyć alter­na­tyw­ną listę anty­po­le­ca­jek, ale ja nie o tym… Wraz z począt­kiem roku w Zna­ku tomem Ręka psz­cze­la­rza „w noc­nym labi­ryn­cie zgieł­ku i neo­no­wych świa­teł poeta szuka[ł] zba­wie­nia”, tro­chę jak ta ręka w ładow­ni­cy dłu­go i głę­bo­ko, aż wszyst­ko pobla­dło. Ja na szczę­ście zba­wie­nia nie szu­kam, a na pew­no nie przez poezję odpi­sy­wa­ną z Miło­sza, więc hoj­nym okiem się­gnę zno­wu do koń­ców­ki ubie­głe­go roku i na począ­tek nowe­go, co cza­sem trud­no odróż­nić od sie­bie, bo prze­cież mało kto datu­je poezję z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią, jak hity insta­gra­mo­wej pro­zy, mają­cej szan­sę na chwi­lę w mediach głów­ne­go nur­tu. Otwie­ram dru­gi odci­nek poetyc­kich prze­bo­jów roku toma­mi, któ­re mają nam do zapro­po­no­wa­nia coś wię­cej niż pro­ste dzien­ni­ki kwa­ran­tan­ny, choć w nowy rok wpro­wa­dza­ją nie zawsze śpiew­nym kro­kiem.

Lau­ra Osiń­ska, zmyśl[   ]zmysł, wybór Anna Ada­mo­wicz, Biu­ro Lite­rac­kie, Koło­brzeg 2021

Zacznij­my od stycz­nio­wej świe­żyn­ki, oczy­wi­ście wydru­ko­wa­nej pod koniec grud­nia i dato­wa­nej na rok ubie­gły – tomu zmyśl[   ]zmysł. Lau­ra Osiń­ska w wybo­rze Anny Ada­mo­wicz to Ada­mo­wicz non-fic­tion, o czym wszy­scy dobrze w śro­do­wi­sku wie­dzą, ale hete­ro­ni­my są prze­cież mile widzia­ne w poezji, więc niech to ja będę psu­jem zaba­wy, któ­ry pierw­szy powie to na głos. W odróż­nie­niu od wcze­śniej­szych, autor­skich wier­szy poet­ki, czę­sto nar­ra­cyj­nych i inte­lek­tu­al­nych, zbu­do­wa­nych wokół kon­kret­nych kon­cep­tów lub wiki­pe­dio­wych histo­rii oraz pod­szy­tych wyraź­nym lękiem kli­ma­tycz­nym i lewi­co­wy­mi sym­pa­tia­mi post­hu­ma­ni­zmu, hete­ro­nim Osiń­ska pre­zen­tu­je tę bar­dziej szcze­rą, nie­mal­że kon­fe­syj­ną opo­wieść o zako­cha­niu, fascy­na­cji i utra­cie oraz zwią­za­nym z tym cier­pie­niu. Ada­mo­wicz pró­bu­je w ten spo­sób przy oka­zji nad­ro­bić lukę w lite­rac­kiej widzial­no­ści kobie­cej nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­no­ści, z któ­rą rze­czy­wi­ście jest spo­ry pro­blem.

Patron­ką zmyśl[   ]zmysł jest oczy­wi­ście Adrien­ne Rich, tych kil­ka prze­kła­dów Jaku­ba Głu­sza­ka, któ­re uka­za­ły się w BL jako 21 wier­szy miło­snych, a jed­nym z moty­wów dzia­ła­nia wro­cław­skiej poet­ki sta­je się wzię­te od Rich mot­to: „nikt nas sobie nie wyobra­ził”, więc (domyśl­nie) musi­my zro­bić to same. Ada­mo­wicz od jakie­goś cza­su otwar­cie wyra­ża­ła prze­ko­na­nie, że nie ma w Pol­sce wia­ry­god­ne­go języ­ka poezji les­bij­skiej, w prze­ci­wień­stwie do mniej wię­cej uda­nej pro­zy (Fili­piak, Schil­ling, Kłos, Kotas). Oczy­wi­ście moż­na by szu­kać śla­dów u Marii Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej, u Marze­ny Bro­dy i Ewy Son­nen­berg, a ostat­nio w gło­śnym debiu­cie (i komen­ta­rzach do nie­go) Patry­cji Siko­ry, ale to wciąż nie­wiel­ki, raczej mało repre­zen­ta­tyw­ny odse­tek liry­ki, któ­ra śred­nio radzi sobie z miło­ścią i ero­ty­ka­mi, a lepiej wypa­da w tema­ty­ce zaan­ga­żo­wa­nej spo­łecz­nie. Język, wspól­no­ta obra­zo­wa­nia czy też homo­ero­tycz­ny kod poezji les­bij­skiej po pro­stu w Pol­sce nie ist­nie­je, choć­by­śmy za jej patron­kę uzna­li samą Safo­nę. Jak Ada­mo­wicz vel Osiń­ska wypeł­nia ten brak? I czy w ogó­le chce go wypeł­nić?

Powie­dział­bym, że nadal wolę jej wier­sze kata­stro­ficz­ne, eko­lo­gicz­ne i ana­to­micz­ne, ale to chy­ba natu­ral­ne, bo cho­ciaż obie­ma ręko­ma pod­pi­su­ję się pod wal­ką o zwięk­szo­ną widzial­ność wszel­kich tęczo­wych barw, to zawsze będzie się to dzia­ło jako frag­ment bojów o toż­sa­mość. A kate­go­rie toż­sa­mo­ścio­we – jak by ich nie obró­cić – mają swój ple­mien­ny aspekt, w pew­nym momen­cie pacy­fi­ku­ją­cy dys­ku­sję nad jaki­mi­kol­wiek war­to­ścia­mi este­tycz­ny­mi. W duchu lewi­co­wej iden­ty­fi­ka­cji nie powi­nie­nem więc w ogó­le pisać o tej książ­ce, bo doświad­cze­nie les­bij­skie jest mi obce. Zakła­dam jed­nak, że Ada­mo­wicz-Osiń­ska świa­do­mie opu­bli­ko­wa­ła tom poezji w zna­nym wydaw­nic­twie, a nie dzien­ni­czek z roz­sta­nia dedy­ko­wa­ny Oldze Litwin, więc rów­nież takiej – poetyc­kiej, a nie intym­nej – kon­fron­ta­cji ze swo­imi zapi­ska­mi ocze­ku­je. Poza tym jej pro­po­zy­cja bar­dziej niż gestem poli­tycz­nym i wal­ką o widzial­ność jest wła­śnie opo­wie­ścią miło­sną, pró­bą lirycz­ną, spraw­dzia­nem tego, na ile współ­cze­sny wiersz potra­fi jesz­cze udźwi­gnąć ten uni­wer­sal­ny temat i nie popaść w banał.

Kil­ka utwo­rów ma tytu­ły, któ­re nawią­zu­ją do słyn­nych obra­zów lub fil­mów, a ich tema­ta­mi lub boha­ter­ka­mi były kobie­ty i ich homo­ero­tycz­ne rela­cje (Pen­sjo­nar­ki na Plan­tach i Śpią­ce, fil­my Dziew­czę­ta w mun­dur­kach i Por­tret kobie­ty w ogniu), moż­na je więc potrak­to­wać jako skrom­ną pró­bę zasu­ge­ro­wa­nia homo­ka­no­nu, alter­na­tyw­ne­go wobec tego gejow­skie­go (z Iwasz­kie­wi­czem, grec­ki­mi posą­ga­mi i fil­ma­mi Xavie­ra Dola­na). Pod­miot­ka otwar­cie zma­ga się z jed­nej stro­ny z „nie­do­re­pre­zen­ta­cją”, a z dru­giej – z róż­ny­mi rola­mi, w któ­rych funk­cjo­nu­je jako kobie­ta, oraz z kon­wen­cja­mi miło­sny­mi, któ­re musi w związ­ku z tym prze­two­rzyć na wła­sne potrze­by – od „być pen­sjo­na­recz­ką cału­ją­cą ukrad­kiem”, przez iście tur­pi­stycz­no-ana­to­micz­ną wiwi­sek­cję cia­ła kochan­ki w sty­lu Gro­cho­wia­ka („pró­bu­ję opi­sać two­je cia­ło ale/ umiem tyl­ko kro­ić na kawał­ki i porów­ny­wać”), aż po poety­kę zbru­ta­li­zo­wa­ne­go prze­sy­tu i przej­ście w zna­nym z pod­ry­wo­wych memów pyta­niu: „elo, ruchasz się czy trze­ba z tobą cho­dzić” do nie­mal lirycz­ne­go „ruchasz się czy trze­ba z tobą żyć i umie­rać”. Poza tym mamy dwa jak­by ini­cja­cyj­ne momen­ty uto­wa­ro­wie­nia intym­no­ści, pisa­ne tro­chę w duchu „poke­mo­nów” Taran­ka wier­sze: „pierw­szy raz wcho­dzę na Por­n­hu­ba” i „dru­gi raz wcho­dzę na Por­n­hu­ba”. Oba te sym­bo­licz­ne „wej­ścia” w świat les­bij­skie­go sek­su, ska­te­go­ry­zo­wa­ne­go podług męskich fan­ta­zji, sta­ją się pró­bą doro­sło­ści i oka­zją do wypo­wie­dze­nia zwy­czaj­nej intym­no­ści: pra­gnie­nia spo­koj­ne­go związ­ku, a potem utra­ty i tęsk­no­ty za nim. Osiń­ska robi to podob­nie sen­ty­men­tal­nie jak w nie­któ­rych tek­stach Tomek Bąk wspo­mi­na­ją­cy swo­ją nasto­let­nią miłość, i zda­je się, że po ten sen­ty­men­ta­lizm się­ga autor­ka celo­wo, bo pod koniec tomu pisze: „gdy­by cia­ło było sentymentalne,/ świę­to­wa­niu utra­ty nie było­by końca;/ naj­drob­niej­sze ska­le­cze­nie obra­sta­ło­by bli­zną”. Zamiast sen­ty­men­tal­ne­go cia­ła, któ­re pamię­ta i nosi na sobie każ­dy ślad, mamy więc sen­ty­men­tal­ne „ja” pod­miot­ki, otwar­te jak książ­ka, nie­za­skle­pio­ne, przy­po­mi­na­ją­ce klam­rę w tytu­le. Mamy „pust­kę” pomię­dzy „zmy­słem” i „zmy­śle­niem”, dozna­niem i fan­ta­zją, obec­no­ścią i jej bra­kiem.

Zasta­na­wiam się, czy gdy­by obe­drzeć te wier­sze z les­bij­skie­go kon­tek­stu, były­by rów­nie cie­ka­we po pro­stu jako ero­ty­ki. Ale wła­ści­wie dla­cze­go mie­li­by­śmy to robić? Żeby roz­wa­żać w kate­go­riach uni­wer­sal­nych coś, co wca­le nie chce być uni­wer­sal­ne i co każ­do­ra­zo­wo odkry­wa przed nami swo­ją nor­mal­ność i poje­dyn­czość? Ada­mo­wicz to bar­dzo dobra poet­ka, któ­ra spraw­dza się w intym­nych ero­ty­kach, choć dopie­ro wypró­bo­wu­je tę for­mę. Mię­dzy sur­re­ali­stycz­ną fra­zą „orgazm to fase­to­wa­ne szkieł­ko dawane/ w kom­ple­cie z latar­ką o mocy słoń­ca” a esen­cją intym­nej mikro­lo­gii: „nitecz­ka śli­ny roz­pi­na­ją­ca się/ pomię­dzy roz­łą­czo­ny­mi usta­mi” zawar­ta jest jak­by cała, nasy­co­na ero­ty­ką i nadzie­ja­mi, a potem smut­kiem i obse­syj­ną tęsk­no­tą, opo­wieść o łącze­niu i roz­dzie­la­niu się ludzi/ciał/tkanek/cząsteczek. Iso­bel Arm­strong, cenio­na badacz­ka afek­tów i este­ty­ki afek­tyw­nej, w jed­nym z bar­dziej zna­nych szki­ców postu­lo­wa­ła, że: „powin­ni­śmy myśleć nie tyl­ko o pro­zo­dii cia­ła – gry­ma­sach, drgnie­niach i ich soma­tycz­nych zapi­sach w języ­ku – ale tak­że o pro­zo­dii szcze­li­ny, pustej prze­strze­ni, arty­ku­la­cji poprzez pau­zę, o momen­cie pust­ki”. Tom Ada­mo­wicz jest wła­śnie o takiej „pro­zo­dii szcze­li­ny”, o ryt­mie luki, o czymś, co trze­ba dopie­ro wypeł­nić.

Piotr Janic­ki, ||, Wydaw­nic­two J, Wro­cław 2021

Dru­ga nie­nor­ma­tyw­na pro­po­zy­cja to tom, któ­re­go tytu­łu nawet nie potra­fię zapi­sać, bo wyko­rzy­sta­no doń czcion­kę o nazwie Stan­dard Galac­tic Alpha­bet, a więc Piotr Janic­ki w nowym, kosmicz­nym wyda­niu, z jak naj­bar­dziej szcze­rą i wzru­sza­ją­cą dedy­ka­cją na pierw­szej stro­nie: „dla UFO”. Inność i nie­przy­sta­wa­nie, tak pod­mio­tu, jak i adre­sa­ta, są w tę książ­kę wpi­sa­ne już od pierw­szej stro­ny. Tro­chę poba­wi­łem się w odko­do­wy­wa­nie znacz­ków, bo lubię (patrz: recen­zja tomu Pio­tra Przy­by­ły…), i wyszło iście baro­ko­wo, a po doda­niu pol­skich zna­ków: Ćwi­cze­nia muzycz­ne albo księ­ga muz napi­sa­na prze­ze mnie na gru­zach Cesarstw Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki Płn. Zapo­wia­dał, zapo­wia­dał, i zro­bił. Fan­ta­zjo­wał o Ril­kem, pisał w tek­stach o prze­wa­dze śpie­wu i o koniecz­no­ści powro­tu do muzy­ki jako pod­sta­wy języ­ka poetyc­kie­go, w wywia­dach mówił o swo­im archa­icz­nym podej­ściu do tego, czym jest wiersz, i po raz kolej­ny wykpił nasze lek­tu­ro­we przy­zwy­cza­je­nia oraz instan­cje lite­rac­kie, na któ­rych pole­ga­my. Ćwi­cze­nia… trze­ba by bowiem okre­ślić jako baro­ko­wą syl­wę w naj­czyst­szej posta­ci – tro­chę dia­riusz, w któ­re­go skład weszły przy­pad­ko­we zapi­ski, tro­chę zbiór krót­kich sce­nek dra­ma­tycz­nych, kil­ka roz­wa­żań filo­zo­ficz­nych, plan­sze nie­bę­dą­ce ani wier­szem, ani tytu­łem kolej­nych czę­ści, ale mają­ce w sobie coś z poezji kon­kret­nej, no i kil­ka stan­dar­do­wych wier­szy, choć i tu moż­na mieć wąt­pli­wo­ści, bo w wyko­na­niu Janic­kie­go przy­po­mi­na­ją one raczej para­gra­fy tek­stu, któ­re nie chcą być ani pro­zą poetyc­ką, ani utwo­rem lirycz­nym. To z pew­no­ścią kolej­ne wyzwa­nie, czym jest dziś i czym jesz­cze może być poezja.

Jed­no jest pew­ne: autor nie umarł i cho­ciaż pod­pi­su­je się dopie­ro na stro­nie redak­cyj­nej, to czu­wa nad tym wszyst­kim w spo­sób tak idio­ma­tycz­ny, że nie spo­sób go pomy­lić z jaką­kol­wiek inną sty­li­sty­ką. Gdy czy­ta­my, że „na nie­bie kitwa­szą się chmu­ry”, albo że: „Dni przy­no­si­ły jak naj­mniej smut­ku, oby./ Moż­na powie­dzieć, że wte­dy, kie­dy tak ma być, wiem o wszyst­kim, co się u nich dzie­je, a innym razem, że nie mia­łem na nie pomy­słu, bo ser­ce rwa­ło się do nocy, i że kil­ka moich myśli, któ­re tym dniom spon­ta­nicz­nie towa­rzy­szy­ły, zagi­nę­ło bez wieści./ Ach, gdy­by poezja w następ­nym roku wciąż potra­fi­ła wyrzu­cać tyl­ną nogę ponad gło­wę” („Czym oczy napraw­dę są”), wie­my dosko­na­le, że to Janic­ki. Wła­śnie ta (uwa­ga – oksy­mo­ron) melan­cho­lij­na eks­ta­za pro­wa­dzi auto­ra Ćwi­czeń… na manow­ce i wywi­ja jego zda­niem na boki, jak­by okres reto­rycz­ny rze­czy­wi­ście był toż­sa­my z ruchem myśli i prze­pły­wem cza­su. Jest w tym nie­kła­ma­ny zachwyt, sku­pie­nie, luz i poczu­cie stra­ty. Są to takie zda­nia, o któ­rych kie­dyś – w Sale sale sale – Szcze­pan Kopyt napi­sał w bud­dyj­skim duchu w jed­nym ze swo­ich naj­lep­szych wier­szy, że „z zasta­no­wie­nia się wyni­ka rytm i pięk­no rze­czy”.

Rytm i pięk­no rze­czy to dwie wła­ści­wo­ści (bo nie poję­cia), któ­re Janic­ki kon­se­kwent­nie zgłę­bia w lirycz­nych par­tiach tomu, jak­by pisał alter­na­tyw­ną pro­le­go­me­nę do Kry­ty­ki czy­ste­go rozu­mu. Moż­na go więc bez koń­ca cyto­wać albo jak mędr­ca, albo jak świę­te­go idio­tę. W jego dzia­ła­nia wpi­sa­ne jest anty­mo­der­ni­stycz­ne zawie­sze­nie nie­wia­ry w wiersz jako wytwór i towar. Wie­lo­krot­nie suge­ru­je nam, że wiersz po pro­stu się zja­wia, że jest ści­śle zwią­za­ny z prze­pły­wem myśli, a wszyst­ko w nim odby­wa się w jakichś sen­ty­men­tal­nych ramach, mię­dzy wzru­sze­niem, „pory­wem duszy”, olśnie­niem i języ­kiem plo­tą­cym trzy po trzy. „W takim jed­nym bez­e­mo­cjo­nal­nym uczu­ciu ujrza­łem świat, któ­re­go gra­ni­cą był z lewej stro­ny dar, a z pra­wej daremność./ Naj­wła­ściw­sze myśli są takie zaska­ku­ją­ce; myśl doj­rze­wa, odry­wa się od swo­je­go drze­wa i masz nie­ca­łą sekun­dę, żeby ją zapa­mię­tać” („Wiersz pro­te­stu”) – takich auto­te­ma­tycz­nych wąt­ków jest w tym tomie bar­dzo wie­le, bo Janic­ki w swo­jej poezji rzad­ko wycho­dzi poza dwie pod­sta­wo­we, roman­tycz­ne dys­po­zy­cje: rozu­mu i czu­cia, a tak­że para­dok­sal­ne­go napię­cia, któ­re powsta­ło z ich oddzie­le­nia. Moż­na powie­dzieć, że jest on naj­bar­dziej spi­no­zjań­skim poetą, jaki przy­da­rzył nam się w ostat­nim trzy­dzie­sto­le­ciu.

Wier­sze Janic­kie­go są nie­zwy­kle sku­pio­ne, pod­da­ne poetyc­kie­mu rygo­ro­wi, a zara­zem tak wol­ne, jak tyl­ko potra­fi być wol­ny wiersz, ver­se libre. Nie mówią o niczym kon­kret­nym, nie symu­lu­ją dys­kur­syw­nych trak­ta­tów filo­zo­ficz­nych, cho­ciaż mogą brzmieć cza­sem jak koany, a cza­sem jak frag­men­ty ese­jów albo nawet zwy­czaj­ne, prze­este­ty­zo­wa­ne opi­sy przy­ro­dy. Odsła­nia­ją raczej swo­ją skraj­ną poetyc­kość i poten­cjal­ność, któ­rą rozu­miem tu jako impuls kon­struk­cyj­ny poprze­dza­ją­cy per­cep­cyj­ne sche­ma­ty i samą rze­czy­wi­stość. Z Ćwi­cze­nia­mi… jest tro­chę tak, jak­by poeta bawił się w świa­to­twór­stwo w sand­bo­xo­wej grze. Każ­dy, kto nie ocze­ku­je od wier­sza jasno wyzna­czo­ne­go celu, komu­ni­ka­cyj­ne­go kon­kre­tu, a gotów jest na peł­ne dezyn­wol­tu­ry (choć wca­le nie puste) prze­bie­gi, odnaj­dzie się w tej pia­skow­ni­cy w gro­nie innych nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych obiek­tów lata­ją­cych. Tak przed­sta­wia się osta­tecz­na odpo­wiedź na pyta­nie: „co powin­ny wier­sze?”. Na zachę­tę jeden refleks, relaks, reme­dium na wszyst­ko, co mogli­by­śmy zro­bić z poezją, gdy­by­śmy jed­nak nie – „Co zro­bił Prin­ce?”:

Zre­zy­gno­wał z kabla do gita­ry, dalej jed­nak jest już festi­wal lubież­no­ści
y ognia tak nie­na­żar­te­go, jak wrze­sień jest zie­le­nią.
I cho­ciaż obszedł potrzeb­ne pola, to ona nawet nie zosta­ła nad­tra­wio­na.
Jak­by­ście… jak­by­śmy zapa­rzy­li her­ba­tę, od któ­rej sma­ko­we­go pej­za­żu
krę­ci się w gło­wie, macie­rzan­ka jest nagle solist­ką i ude­rza w samo ser­ce.
Nie ma dru­gie­go tak weso­łe­go czło­wie­ka, jak ziem­ski.
Na pyta­nie, czy rozu­mie, co się do nie­go mówi, mówi, że się sta­ra, mówi:
„myj­nia”, „wdzięcz­ność”, „do widze­nia”.

Poet­ki na czas zara­zy, red. Jolan­ta Pro­cho­wicz, Bar­tosz Wój­cik, WBPi­CAK, Poznań 2021

Teraz pora na wybo­ry, a to aku­rat przej­ście anto­lo­gij­ne w dru­giej odsło­nie cyklu wyda­je się oczy­wi­ste, bo zawie­ra w sobie i spo­ro zapo­wie­dzia­nej wcze­śniej nie­nor­ma­tyw­no­ści, i pan­de­micz­ną nad­wyż­kę, i jest przy oka­zji waż­nym gło­sem sprze­ci­wu – taką for­mą wypo­wia­da­nia doświad­cze­nia, któ­ra żąda i blu­zga, śmia­ło wykra­wa­jąc dla sie­bie kawa­łek tor­tu. Poet­ki na czas zara­zy to anto­lo­gia kon­cep­tu­al­na, któ­ra przede wszyst­kim odda­je głos – po jed­nym wier­szu – bar­dzo sze­ro­kie­mu gro­nu uta­len­to­wa­nych auto­rek, na ogół z rocz­ni­ków osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, choć na pra­wach pew­ne­go patro­na­tu poja­wia­ją się też wier­sze poetek star­szych, np. Geno­we­fy Jaku­bow­skiej-Fijał­kow­skiej czy Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Jest oczy­wi­ście rów­nież Lau­ra Osiń­ska, a całość otwie­ra wiersz Patry­cji Siko­ry, któ­ry uzu­peł­nia dia­gno­zy ze zmyśl[   ]zmysł: „w kon­sty­tu­cji jest o tym, że nas nie ma”, „jeśli się o czymś wspo­mni, to coś ist­nie­je,/ nie powie­dzia­no jesz­cze wszyst­kie­go”.

Tek­stów otwar­cie les­bij­skich znaj­dzie­my w tej anto­lo­gii kil­ka, w tym krót­ki mani­fest Zoe Leonard w prze­kła­dzie Joan­ny Kra­kow­skiej z jej Odmień­czej rewo­lu­cji: „Chcę les­bę na pre­zy­dent­kę”, któ­ry może i jest zbyt dekla­ra­tyw­ny, zbyt oczy­wi­sty, ale trze­ba go chy­ba potrak­to­wać wła­śnie jako część ame­ry­kań­skiej tra­dy­cji poli­tycz­ne­go spo­ken word i jako taki zaak­cep­to­wać, bar­dziej jak kul­tu­ro­wy arte­fakt sprze­ci­wu z lat osiem­dzie­sią­tych niż tekst war­ty więk­szej uwa­gi (tro­chę jak kie­dyś „Dezy­de­ra­ta”, w pew­nych krę­gach kul­to­wa). Podob­ną funk­cję peł­ni w tomie chy­ba obec­ność Rud­ki Zydel, choć bar­dzo mnie cie­szy, że autor­ka zgo­dzi­ła się wystą­pić pośród poetek, bo na ogół od insty­tu­cji poetyc­kiej się odże­gnu­je.

Moż­na mieć do tej publi­ka­cji jeden fun­da­men­tal­ny zarzut: arty­ku­la­cję gło­su, opar­tą na wkur­wie, nie­za­do­wo­le­niu, wydo­by­wa­niu opre­sji sys­te­mu i ogól­ne­go nie­po­ko­ju spo­łecz­ne­go, sta­wia ona ponad samy­mi wier­sza­mi. To jest taka anto­lo­gia, któ­ra w spo­sób znacz­nie bar­dziej bez­po­śred­ni i zide­olo­gi­zo­wa­ny niż np. (nie)sławne Zebra­ło się śli­ny…pró­bu­je stać się mani­fe­stem kil­ku poko­leń kobiet i dziew­czyn, mówią­cych wspól­nym gło­sem prze­ciw ZOZO i ZOZI. Aż trud­no wyobra­zić sobie bar­dziej repre­zen­ta­tyw­ny prze­krój pisa­rek, od Geno­we­fy Jaku­bow­skiej- Fijał­kow­skiej i Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, przez Justy­nę Bar­giel­ską, Basię Klic­ką i Joan­nę Muel­ler, aż po debiu­tant­ki Sarę Sza­mot i Emi­lię Kon­wer­ską, a nawet będą­cą przed debiu­tem Sarę Akram. Jest nawet coś, co moż­na by okre­ślić mia­nem lite­ro­wej zaba­wy, uda­ją­cej poezję kon­kret­ną, autor­stwa Mai Staś­ko, obec­nie prze­cież głów­nie dzia­łacz­ki spo­łecz­nej. Całość otwie­ra les­bij­ski mani­fest Siko­ry, a zamy­ka­ją zda­nia: „Nie cier­pię Miło­sza noblisty/ Chwa­lił się cią­gle, co czytał/ Boomer­sko i nie­prze­jed­na­nie” Mar­ty Ewy Roma­necz­ko, co rów­nież moż­na potrak­to­wać jako pewien gest nie­zgo­dy – na męski, spe­try­fi­ko­wa­ny kanon i na wszech­obec­ny powrót inte­li­genc­kiej figu­ry Miło­sza, z jej fal­licz­nym, reto­rycz­nym i mora­li­stycz­nym pod­gle­biem. To nie jest dobry wiersz i wie­le takich śred­nich, prze­cięt­nych, zbyt zide­olo­gi­zo­wa­nych lub wręcz dzien­ni­kar­skich tek­stów w tej anto­lo­gii znaj­dzie­my. Szyb­ko się zapo­mną, bo nie pro­po­nu­ją żad­nych inno­wa­cji, otwarć ani ujść i nie two­rzą este­tycz­nych per­cep­tów, tyl­ko wypo­wia­da­ją komu­ni­ka­ty. Ale chy­ba nie taka ich rola.

Choć jestem naj­dal­szy od naiw­ne­go lan­so­wa­nia poezji, któ­ra po pro­stu mówi o słusz­nych spra­wach lub w imie­niu jakiejś wyklu­czo­nej gru­py czy mniej­szo­ści (bo nie tak rozu­miem este­tycz­no-lite­rac­ki pro­blem zaan­ga­żo­wa­nia lite­ra­tu­ry ani tym bar­dziej tezy o jej poli­tycz­no­ści), to wła­śnie chwi­lo­wość, jed­no­ra­zo­wość i gestu­al­ność Poetek na czas zara­zy muszę doce­nić – jako pan­de­micz­nej kro­ni­ki gnie­wu, jed­no­ra­zo­we­go aktu arty­ku­la­cji. Co praw­da nie­co bar­dziej odpo­wia­da mi zapro­po­no­wa­na przez „8. Arkusz Odry” for­ma „jed­nod­nió­wek”, nawią­zu­ją­ca poety­ką do futu­ry­stów, ale taka anto­lo­gia też jest potrzeb­na – jako gest wspól­no­to­wy, wypeł­nio­ny podzię­ko­wa­nia­mi, pra­cą, dobrą wolą i nadzie­ja­mi, a tak­że jako uzu­peł­nie­nie tej od Babiń­ca Lite­rac­kie­go i ciut zapo­mnia­nej już War­ko­cza­mi.

Anna Świrsz­czyń­ska, „Roz­to­pio­na we wszyst­kim”. Nie­na­sy­ce­nie. Wier­sze, wybór i opra­co­wa­nie Eli­za Kąc­ka, Uni­ver­si­tas, Kra­ków 2021

W koń­ców­ce roku uka­zał się krót­ki, tre­ści­wy wybór poezji Janu­sza Szu­be­ra o nie­wdzięcz­nym tytu­le: mimo wszyst­ko, chwal, tak, bądź wdzięcz­ny”. Poprzed­nie sezo­ny. Wier­sze pod redak­cją Jana Bur­na­tow­skie­go (sano­cza­ni­na, spe­cja­li­sty od Pan­kow­skie­go), a zaraz na począt­ku roku podob­nie krót­ki i tre­ści­wy, choć tro­chę nie­ży­wot­ny Anto­ni Sło­nim­ski: „Wiem, o co ci cho­dzi­ło…” Prze­szłość jest moją ojczy­zną. Wier­sze, nie­ste­ty ucu­kro­wa­ny do gra­nic tole­ran­cji. Tego dru­gie­go pole­ca z okład­ki sam Adam… Mich­nik, nie­ba­ga­tel­ny auto­ry­tet poetyc­ki, posło­wiem zaś opa­tru­ją „spo­za gro­bu” m.in. Paweł Hertz i Sta­ni­sław Barań­czak… Seria zosta­ła tak skro­jo­na, że prócz wybo­ru wier­szy jest też zawsze w tomach wybór komen­ta­rzy lub wol­nych gło­sów kry­tycz­nych. O auto­rze „Tym razem wyraź­nie” piszą Anto­ni Libe­ra, Krzysz­tof Lisow­ski, Paweł Huel­le, Mał­go­rza­ta Leb­da i Ali­cja Rosé. Dziw­ny to dobór, pew­nie podą­ża­ją­cy jakimś nie­zna­nym mi, sanoc­kim klu­czem, ale cóż, może aku­rat nie było komu o zna­cze­niu liry­ki Szu­be­ra opo­wia­dać, zwłasz­cza że w podob­nym cza­sie uka­zał się w PIW-ie pra­wie 400-stro­ni­co­wy wybór jego wier­szy Pró­bu­ję być z posło­wiem… Anto­nie­go Libe­ry. Obie te książ­ki sta­wiam na pół­ce śred­nio atrak­cyj­nych zbior­ków, któ­rych w serii Uni­ver­si­ta­su jest już bar­dzo wie­le. Nie wiem, czy w ogó­le uda­ło się tej serii zająć w śro­do­wi­sku poetyc­kim jakieś miej­sce, podob­ne do tego, któ­re wypeł­nia­ją PIW-owskie serie „z emble­ma­tem” albo „poeci2”. Nie spraw­dza­ją się na razie te książ­ki ani jako gest przy­po­mnie­nia, ani jako kry­tycz­no­li­te­rac­ki gest rewa­lo­ry­za­cji, a o cha­rak­te­rze cało­ści decy­du­je dziw­nie zacho­waw­czy, monu­men­ta­li­zu­ją­cy i upa­mięt­nia­ją­cy trend, któ­ry nijak nie chce paso­wać do ulot­no­ści, inter­wen­cyj­no­ści i nie­tz­sche­ań­skiej „chwi­lo­wo­ści” współ­cze­snej poezji.

Czy jed­nak ktoś w ogó­le odno­to­wał, że w ten samej serii uka­zał się też w 2021 roku wybór poezji Anny Świrsz­czyń­skiej w opra­co­wa­niu Eli­zy Kąc­kiej, dys­kret­nie rzu­ca­ją­cy wyzwa­nie temu sprzed lat od Kon­ra­da Góry: Kona ostat­ni czło­wiek? Czy­tam te dwie zupeł­nie róż­ne książ­ki naprze­mien­nie, zasta­na­wia­jąc się, ile jesz­cze moż­na z tej poety­ki wydo­być i jak odmien­na oka­zu­je się ta dyk­cja w świe­tle kry­tycz­nych gestów: języ­ko­wej i spo­łecz­nej nad­wraż­li­wo­ści Góry, kan­cia­sto­ści jego este­tycz­nych wybo­rów oraz histo­rycz­no­li­te­rac­kiej czu­ło­ści Kąc­kiej, jej sur­re­al­nej wraż­li­wo­ści, wzmoc­nio­nej miło­ścią do Nor­wi­da i Bia­ło­szew­skie­go. War­to się­gnąć po oba te tomy i naj­le­piej czy­tać je syn­chro­nicz­nie, bo nic się w nich nie spo­ty­ka ze sobą, poza wspól­nym dla oboj­ga auto­rów wybo­ru poczu­ciem, że Świrsz­czyń­ska była i będzie wiel­ką pisar­ką. A sko­ro już pole­ca­my względ­ne nowo­ści, to zamiast daw­no nie­przy­po­mi­na­ne­go, upu­dro­wa­ne­go Sło­nim­skie­go i dość nachal­nie przy­po­mi­na­ne­go z oka­zji śmier­ci Szu­be­ra pro­po­nu­ję się­gnąć wła­śnie po „Roz­to­pio­na we wszyst­kim”. Nie­na­sy­ce­nie. Wier­sze, któ­re pre­mie­rę mia­ło w listo­pa­dzie ubie­głe­go roku.

Kil­ka słów porów­na­nia, bo Anna Świrsz­czyń­ska wciąż jest tą poet­ką, któ­ra – choć wybit­na – na fali eks­pe­ry­men­tów i prze­mian nie zała­pa­ła się na głów­ny nurt salo­no­wych sym­pa­tii, choć prze­cież powsta­ło o jej poezji wie­le uczo­nych ksiąg (a na tę kolej­ną, od Kasi Szo­py, cze­kam naj­bar­dziej). Jej pozy­cja jest, jak to okre­ślił kie­dyś Deh­nel Jacek, „na mapie pamię­ci o pol­skiej poezji nadal nie­do­sza­co­wa­na”. „Czy sły­sze­li­śmy kie­dyś o linii Świrsz­czyń­skiej? Linii Szym­bor­skiej, Lip­skiej? Albo – jesz­cze lepiej – linii Miło­będz­kiej?” – pyta­ła w nie­daw­nym, cokol­wiek kon­tro­wer­syj­nym szki­cu na łamach „Małe­go For­ma­tu” Joan­na Orska, nawią­zu­jąc do zaini­cjo­wa­nej prze­ze mnie deba­ty w BL. Owszem, o linii pew­nie nie sły­sze­li­śmy, cho­ciaż wzmian­ko­wa­ne przez Orską poet­ki – Wit­kow­ską i Malek – w swo­istą „linię” czy też „szko­łę” Miło­będz­kiej wpi­sy­wa­łem już bodaj w 2016 roku w dość daw­nym ese­ju z „Prze­strze­ni Teo­rii”, poka­zu­jąc u autor­ki Imie­sło­wów źró­dła kon­struk­ty­wi­stycz­ne, mini­ma­li­stycz­ne, eko­lo­gicz­ne i empa­tycz­ne, zwią­za­ne z uważ­no­ścią, awa­re­ness, cha­rak­te­ry­stycz­ną dla młod­szych poetek (rów­nież dla Kla­ry Nowa­kow­skiej czy Jul­ki Szy­cho­wiak). Z samym bra­kiem linii moż­na więc pole­mi­zo­wać, bo ich brak jest tak napraw­dę nadal pro­ble­mem patriar­chal­nych stra­te­gii kry­ty­ki, a nie samych poetek, rze­ko­mo skon­flik­to­wa­nych – niczym w opo­wie­ści o micie pięk­no­ści u Naomi Wolf – o skrom­ne zaso­by i miej­sce na sce­nie poetyc­kiej. Świrsz­czyń­ska rze­czy­wi­ście byłaby/jest cie­ka­wym punk­tem wyj­ścia do alter­na­tyw­nej opo­wie­ści o Mat­kach, w któ­rej zmie­ścić by się mogły i Anna Augu­sty­niak, i Zofia Bał­dy­ga, i Joan­na Opa­rek, i Geno­we­fa Jaku­bow­ska- Fijał­kow­ska. To by była rzecz jak naj­bar­dziej do napi­sa­nia, rzecz o liniach, któ­ry­mi podą­ża­ją napię­cia w poezji autor­ki Jestem baba – auto­bio­gra­ficz­ne, soma­tycz­ne, zwie­rzę­ce albo (nie)ludzkie, awan­gar­do­we, mistycz­ne, roz­ra­chun­ko­we i senil­ne.

Wspo­mi­nam o tym, bo z takie­go, histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go zało­że­nia wycho­dzi rów­nież Kąc­ka w swo­jej przed­mo­wie, dowar­to­ścio­wu­jąc już debiu­tanc­ki tom autor­ki z 1936 roku. Pisze o nim: „Ruch god­ny baro­ko­we­go ołta­rza, jaskra­wość god­na jar­mar­ku. Nie ma w tych wier­szach nicze­go na kształt bytu rze­czy, ist­nie­je tyl­ko nie­prze­rwa­ne sta­wa­nie się, fala wizji, peł­ne nie­do­po­wie­dzeń meta­mor­fo­zy. I rewe­la­cyj­nie odpo­wia­da­ją­cy im styl, gdzie rolę fajer­wer­ku gra zatrą­ca­ją­cy o mala­pro­pizm epi­tet”, przy czym pod­kła­da nam w funk­cji ana­lo­gii słyn­ną opo­wieść o „pla­gia­cie przez anty­cy­pa­cję” z Podró­ży zimo­wej Pere­ca. Tak jak wszy­scy fran­cu­scy poeci XIX wie­ku pocho­dzą rze­ko­mo od nie­ist­nie­ją­ce­go Hugo Ver­nie­ra, tak wszy­scy pol­scy wywo­dzą się z nie­pa­mię­ta­ne­go, nie­do­czy­ta­ne­go, debiu­tanc­kie­go tomu Wier­sze i pro­zaŚwirsz­czyń­skiej, zwłasz­cza zaś „wiel­ka trój­ka”: Her­bert, Miłosz i Szym­bor­ska. Histo­rycz­no­li­te­rac­ko ma to oczy­wi­ście nie­wiel­ki sens, jest raczej pięk­ną opo­wiast­ką, ale gdy­by potrak­to­wać taki pogląd jako gest kry­tycz­ny, nie spo­sób odmó­wić mu uro­ku, a pro­po­zy­cji, żeby „patrzeć Świrsz­czyń­ską” na ostat­nie sto lat naszej poezji – rów­nież poznaw­czej war­to­ści. Góra w Kona ostat­ni czło­wiek wydo­by­wał przede wszyst­kim ostro cię­tą, kan­cia­stą, neo­awan­gar­do­wą poety­kę bólu i współ­od­czu­wa­nia. U Kąc­kiej jest też ten dru­gi bie­gun: sty­li­zo­wa­ne ekfra­zy z gobe­li­nów, ale­go­rycz­ność, kry­sta­licz­ność, rze­mieśl­ni­cza orna­men­ta­cyj­ność i gro­te­ska w duchu Gał­czyń­skie­go. Na zachę­tę jeden taki kry­sta­licz­ny obra­zek z nie­by­wa­łą wręcz pra­cą prze­rzut­ni, któ­ra „pod­wie­sza” każ­dy wers; a dla­cze­go to robi – o tym w puen­cie wier­sza („Pra­cow­nia ojca”):

Uro­dzi­ła mnie po raz dru­gi
pra­cow­nia moje­go ojca.
Ojciec poma­lo­wał jej ścia­ny
na czar­no, była wznio­sła
jak trum­na, na czar­nych
ścia­nach wisia­ły wyso­kie
witra­że,
wiel­kie obra­zy
rosły po kątach, to była
potę­ga, tło­czy­ły się
co dnia wyż­sze, biły skrzy­dła­mi
o wyso­ki sufit, ojciec
malo­wał w pal­cie, było zim­no
i głod­no, sie­dzia­łam po turec­ku
na zie­mi, sto­łu
nie mie­li­śmy, pisa­łam
słów­ka z łaci­ny, w alko­wie
goto­wał się krup­nik, leża­ła
cho­ra mat­ka, bałam się,
że umrze, w nocy
się budzi­łam, że umrą
obo­je, słu­cha­łam
ich odde­chów, okno w dachu
było bia­łe od mro­zu, węgiel
już się skoń­czył, myśla­łam
pod koł­drą, że będę
Kró­lem Duchem, w sufi­cie
tkwił hak,
na któ­rym malarz, co tu przed­tem
miesz­kał, powie­sił się
z gło­du.

Zamy­ka­ją­ce tom krót­kie ese­je o wier­szach, o bar­dzo zróż­ni­co­wa­nym mimo wszyst­ko cha­rak­te­rze, od impre­sji po szkic nauko­wy – pió­ra Gra­ży­ny Bor­kow­skiej, Pio­tra Mit­zne­ra, Anny Mar­chew­ki, Agniesz­ki Gajew­skiej, Moni­ki Świer­kosz, Ani­ty Jarzy­ny i Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło – też pole­cam, zwłasz­cza na pra­wach wstę­pu, otwar­cia, uka­za­nia sty­li­stycz­nej róż­no­rod­no­ści tej poety­ki. To jeden z tych nie­wie­lu wybo­rów z „bia­łej serii” kra­kow­skie­go wydaw­nic­twa, któ­ry trze­ba nabyć.

Jakub Korn­hau­ser, Brzyd­ko tną two­je noże?, War­stwy, Wro­cław 2021

Na koniec pew­niak, ale tyl­ko tro­chę: Brzyd­ko tną two­je noże? to dru­gi tom Korn­hau­se­ra w minio­nym roku, po cał­kiem nie­źle przy­ję­tych Krwo­to­kach i wie­wiór­kach (któ­re pole­cam, choć zade­kla­ro­wa­ną w nich poetyc­ką „roz­bież­ność mia­now­ni­ków” czy­tam tro­chę jak przty­czek w nos moje­go Wspól­ne­go mia­now­ni­ka). Nie­wie­lu poetów wzbu­dza tak sprzecz­ne emo­cje w mło­dym śro­do­wi­sku, któ­re wciąż nie potra­fi odpo­wie­dzieć sobie na pyta­nie, czy on jest „z nami”, czy „prze­ciw nam”, czy jest eks­pe­ry­men­tu­ją­cym sur­re­ali­stą z przy­pad­ku, czy aka­de­mic­kim lite­ra­tu­ro­znaw­cą i juro­rem, któ­re­go pozy­cja w śro­do­wi­sku jest ana­lo­gicz­na wobec jego pozy­cji jako bada­cza awan­gar­dy i tłu­ma­cza? Ja tego nie roz­strzy­gnę, bo w zbyt wie­lu kwe­stiach – este­tycz­nych, histo­rycz­nych, doty­czą­cych awan­gar­dy minio­nej i wiecz­nie żywej – jest mi z Korn­hau­se­rem po pro­stu po dro­dze, trud­no więc zła­pać nie­zbęd­ny dystans.

Zosta­je lek­tu­ra tomu. Co my tu mamy: nóż, a więc nie tyl­ko powrót do Nowej Fali, ale też do tego pod­sta­wo­we­go awan­gar­do­we­go gestu cię­cia, któ­re­mu Korn­hau­ser poświę­cił nie­je­den esej nauko­wy. Wydaw­ca pisze coś o dekon­struk­cji świa­ta (sło­wo dziś już pas­sé), jest też hybry­dycz­ny świat i są hip­no­tycz­ne tek­sty, a to wszyst­ko na tle powta­rzal­no­ści komu­ni­ka­tów i kry­ty­ki rekla­mo­wych socjo­lek­tów u naj­bar­dziej ana­lo­go­we­go ze zna­nych mi w tym poko­le­niu poetów, któ­ry nie korzy­sta z Insta­gra­ma, Face­bo­oka, Twit­te­ra czy Tik­To­ka. Brzmi to wszyst­ko tro­chę na wyrost, rów­nie głę­bo­ko jak Fisz w auto­iro­nicz­nej pio­sen­ce o tym, że on (albo jego ojciec, trud­no odróż­nić) jest albo nie jest (co za róż­ni­ca) boome­rem. Do tego docho­dzą zło­ty span­deks na okład­ce i zło­co­ne brze­gi stron, wedle zasa­dy „kto boga­te­mu zabro­ni”. Este­ty­ka kiczo­wa­te­go prze­sy­tu spo­ty­ka się z rów­nie kiczo­wa­tym tek­stem rekla­mo­wym: „Poeta dzię­ki swo­jej nie­za­wod­nej języ­ko­wej intu­icji w awan­gar­do­wy spo­sób mie­rzy się z zawłasz­czo­ną przez kapi­ta­lizm mową, z dru­giej stro­ny w sło­wo­twór­czym nie­po­rząd­ku prze­ka­zu­je namiast­kę satys­fak­cji”. Mat­ko bosko. Dobrze, że tyl­ko namiast­kę, bo jak­by tro­chę wię­cej, to bied­ny czy­tel­nik mógł­by nie podo­łać.

Wszyst­kie te opi­sy trak­tu­ję jed­nak jako samo­świa­do­my i kon­se­kwent­ny żart, w któ­rym „poeta tłu­ma­czy czy­tel­ni­ko­wi swo­je inten­cje”, a sam Korn­hau­ser zaczy­na jawić się jako nie­po­kor­ny bojow­nik w woj­nie żywej, acz poetyc­kiej mowy z kapi­ta­li­zmem algo­ryt­mów. Nikt w te wszyst­kie slo­ga­ny prze­cież nie uwie­rzy, więc jedy­ne, co wyglą­da zza całej tej otocz­ki, to iście fok­sow­ski nad­da­tek, swo­ista gra na wyż­szym pozio­mie: pozła­ca­ne ramy, któ­re odwra­ca­ją uwa­gę od tre­ści. Sam autor na czwar­tej stro­nie okład­ki dzie­li się z nami taką jesz­cze auto­re­kla­mą, któ­rej reto­ry­ce bli­żej do bie­da­ka­pi­ta­li­zmu lat dzie­więć­dzie­sią­tych niż do współ­cze­sne­go mar­ke­tin­gu: „Zupeł­na nowość na pol­skim ryn­ku! Sku­tecz­ne wier­sze o odstra­sza­czu myszy i gol­den­do­odlach! Teraz pro­mo­cja, do każ­de­go tomu wywiad z Jay-Jay­em Oko­chą za pół ceny” itd. Widać, że zadzia­ła­ły tu inspi­ra­cje prze­kła­da­nym nie­daw­no Mirol­ju­bem Todo­ro­vi­ciem.

Tom jest w więk­szo­ści – jak przy­zna­je autor – ready-made’em; poszcze­gól­ne fra­zy pocho­dzą z róż­nych forów i reklam, a ich domi­nan­tą sty­li­stycz­ną są pyta­nia reto­rycz­ne i dopro­wa­dzo­na do absur­du per­swa­zyj­ność, któ­ra wykrza­cza się na języ­ko­wych błę­dach i lite­rów­kach. Od ogło­szeń matry­mo­nial­nych, przez inter­ne­to­we boty cza­to­we i cha­os postów z komen­ta­rzy, po rekla­my środ­ków odchu­dza­ją­cych i domo­we­go sprzę­tu zasto­so­wań wsze­la­kich – Korn­hau­ser zda­je się two­rzyć auto­no­micz­ny kolaż w duchu sta­rej, dobrej awan­gar­dy: prze­no­si na papier i zamy­ka w este­tycz­nej wydmusz­ce to, co nie mia­ło pra­wa się tam zna­leźć, co jest frag­men­tem inter­ne­to­we­go wysy­pi­ska zna­ków. Trud­no powie­dzieć, czy to gest wyż­szo­ścio­wy w duchu Zadu­ry i Som­me­ra albo w ogó­le w duchu Nowej Fali, któ­ra języ­ko­wym potknię­ciom rze­czy­wi­sto­ści przy­glą­da­ła się zawsze z iro­nicz­nym mru­gnię­ciem. Chy­ba nie. To raczej coś w rodza­ju kro­ni­ki epo­ki nasze­go zal­go­ryt­mi­zo­wa­ne­go semio­ka­pi­ta­li­zmu, w któ­rej przy­pad­kiem „zapi­su­ją się” współ­cze­sne lęki (chroń się! chroń oczy! nos! dziur­ki w nosie!), wszech­obec­na samot­ność prze­ro­śnię­te­go „ja” i jego psich zastęp­ców, prze­syt ofert, nad­miar bodź­ców sprzę­gnię­ty z wiecz­nym łak­nie­niem oraz bra­kiem, pra­gnie­nie odzy­ska­nia kon­tro­li i bio­po­li­tycz­na inży­nie­ria. „Doodles two­rzą naj­lep­szych kum­pli. Nie jesteś prze­ko­na­ny? Spójrz tyl­ko na tego uro­cze­go gol­den­do­odle jedzą­ce­go arbu­za. Mię­dzy jego nad­wy­mia­ro­wy­mi łapa­mi, poja­wie­niem się wąsów i fak­tem on je arbuz, po pro­stu nie może­my zdo­być wystar­cza­ją­cej ilo­ści doodle!” To jak­by kolej­ny auto­te­ma­tycz­ny komen­tarz do tomu.

Nie jeste­ście prze­ko­na­ni? Te 31 zło­tych okład­ko­wych wyda­nych na zło­tą książ­kę z topor­nym, cli­par­to­wym koszy­kiem skle­po­wym na fron­cie potrak­tuj­cie więc jako gest auto­iro­nicz­ny, iście awan­gar­do­wy akt mar­no­traw­stwa, prze­pła­co­ny unbo­xing, w któ­rym ktoś otwie­ra za nas kolej­ne puste pudeł­ka i kasu­je kody, a potem wysta­wia rachu­nek. Po pra­wie 80 stro­nach nie czu­ję już humo­ru i ener­gii tego języ­ka, i pew­nie mia­łem prze­stać je czuć. Odczu­wam za to smu­tek, prze­syt, roz­cza­ro­wa­nie, bo wiem, że obiet­ni­ca „two­je nowe życie jest tuż za rogiem, tutaj” niczym nie róż­ni się od „two­ja bry­ka odmło­dzi się o dzie­sięć lat!”. Na tle bez­oso­bo­wej, pan­de­micz­nej kro­ni­ki cza­sów Inter­ne­tu „Raport z oblę­żo­ne­go mia­sta” wypa­da jak bar­dzo bez­piecz­na fan­ta­zja omsza­łe­go sta­rusz­ka, któ­ry z jakie­goś powo­du nie chce sobie spra­wić gol­den­do­odla i wciąż nie wie, cze­mu kom­pul­syw­nie kli­ka w każ­dy kolej­ny Google Doodle. Korn­hau­ser też nie wie, ale, jak widać, wca­le nie odma­wia sobie tej wąt­pli­wej przy­jem­no­ści, tyl­ko zmie­nia ją w este­tycz­ny akt pro­fa­na­cji, ponow­ne­go zużyt­ko­wa­nia języ­ka, któ­ry wymknął się i obumarł w inter­ne­to­wych świą­ty­niach kon­sump­cji rze­czy i wra­żeń.