07/03/22

PPR (#3)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Слава Україні!

https://pomagamukrainie.gov.pl/ – ofi­cjal­na stro­na rzą­do­wa

https://zrzutka.pl/r88stc – zrzut­ka na Bata­lion Medycz­ny „Hospi­ta­liers”, wspie­ra­na przez wydaw­ców poezji

Ten odci­nek po pro­stu nie może być inny, a wszyst­kie nowo­ści poetyc­kie muszą zacze­kać. Nie ma w tej chwi­li waż­niej­szej spra­wy niż gesty soli­dar­no­ści z wal­czą­cą i cier­pią­cą Ukra­iną. Może­my poma­gać w zbiór­kach, wpła­cać pie­nią­dze, orga­ni­zo­wać trans­por­ty i pomoc medycz­ną, ale też publi­ko­wać mani­fe­sty czy wier­sze, każ­dy na swój spo­sób (lepiej tak, niż uda­wać, że pobie­gnie­my teraz z kara­bi­na­mi na front…). Więk­szość wydaw­ców, zna­nych mi małych księ­garń, poetów i poetek oraz mło­do­li­te­rac­kich cza­so­pism, z któ­ry­mi współ­pra­cu­ję, na róż­ne spo­so­by zaan­ga­żo­wa­ła się już w akcje huma­ni­tar­ne, czy to odda­jąc zysk z ksią­żek, czy też sze­ru­jąc mate­ria­ły, czy po pro­stu samo­dziel­nie orga­ni­zu­jąc zbiór­ki. Ze swo­jej stro­ny w tym tek­ście – poza zamiesz­cze­niem zesta­wu lin­ków do akcji pomo­co­wych – mogę zro­bić tyle, że rze­czy­wi­ście poświę­cę go ukra­iń­skiej poezji, cho­ciaż znam ją raczej wybiór­czo. Wbrew pro­pa­gan­dzie nie­ja­kie­go P. Ukra­iń­cy są naro­dem dum­nym i dziel­nym, a Ukra­ina – nie­pod­le­głym pań­stwem z wła­sną histo­rią i tra­dy­cją lite­rac­ką, z wła­sny­mi prze­ło­ma­mi w tej tra­dy­cji oraz wspa­nia­ły­mi współ­cze­sny­mi poet­ka­mi oraz poeta­mi, bar­dzo zresz­tą cenio­ny­mi w naszym kra­ju, jak rów­nież regu­lar­nie tłu­ma­czo­ny­mi.

Gdy my mie­li­śmy poko­le­nie „bru­lio­nu”, oni w podob­ny spo­sób – choć este­tycz­nie nie­co bar­dziej zadłu­żo­ny w roman­ty­zmie, bo jed­nak język ukra­iń­ski trze­ba było odbu­do­wać – mie­li bun­tow­ni­ków z lwow­skie­go Bu-Ba-Bu (Wik­tor Nebo­rak, Ołek­sandr Irwa­neć i Jurij Andru­cho­wycz, swe­go cza­su oto­czo­ny u nas wręcz kul­tem), gru­py poetyc­ko-per­for­ma­tyw­nej, o któ­rej mia­łem przy­jem­ność uczyć się jesz­cze na stu­diach od zaprzy­jaź­nio­nych ukra­ini­stów i któ­rej dzia­ła­nia pre­zen­to­wa­ła u nas choć­by „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” (słyn­ny numer 10 z 1995 roku). Mamy przy­naj­mniej dwo­je wybit­nych tłu­ma­czy, któ­rzy „opie­ku­ją się” w Pol­sce zna­jo­mo­ścią naj­now­szej ukra­iń­skiej poezji: Boh­da­na Zadu­ręAne­tę Kamiń­ską, ale prócz nich jest też wie­lu innych pra­cu­ją­cych na rzecz tej lite­ra­tu­ry. Jest mło­dy poeta i wydaw­ca zina „Maga­zyn Mal­kon­ten­ty” Ivan Davy­den­ko, jest poeta i tłu­macz Janusz Radwań­ski, repre­zen­tu­ją­cy zawsze pacy­fi­stycz­ne Labo­ra­to­rium Empa­tii, oraz współ­pra­cu­ją­cy z Ha!art-em obec­ny juror nagro­dy im. Wisła­wy Szym­bor­skiej, poeta i tłu­macz Jurij Zawad­ski (aktu­al­nie na fron­cie); jest całe gro­no dzia­ła­czy i pisa­rzy, któ­rych nie znam oso­bi­ście, a któ­rzy dzia­ła­ją na rzecz współ­pra­cy naszych lite­ra­tur, wza­jem­nych rezy­den­tur oraz pro­gra­mów wydaw­ni­czych.

Nie zapo­mi­na­my tym­cza­sem o ukra­iń­skich poetach i poet­kach, zwłasz­cza teraz, kie­dy pisa­nie wier­szy wyda­je się naj­mniej istot­ne. A jed­nak – co poka­za­ły ostat­nie dni w mediach spo­łecz­no­ścio­wych – pozwa­la ono traf­niej oraz głę­biej wypo­wie­dzieć i gniew, i smu­tek, i huma­ni­stycz­ną nadzie­ję: Hały­na Kruk, Wasyl Słap­czuk, nie­ży­ją­cy już Nazar Hon­czar, Myko­ła Riab­czuk, Lubow Jakym­czuk, Nad­ia Haw­ry­luk, Mila Łuczak, Wasyl Mach­no, Ser­hij Żadan, Jurij Andru­cho­wycz, Andrij Bon­dar, Lina Kosten­ko, Wasyl Stus, Paw­ło Korab­czuk, Ołek­sij Czu­pa, Borys Hume­niuk, Wasyl Hołobord’ko, Ołe­na Husej­no­wa, Juli­ja Sta­chiw­ska, Emma Andi­jew­ska i wie­lu, wie­lu innych. Nie zapo­mi­na­my też o ich pol­skich wydaw­cach: WBPi­CAK, KEW, BL, Convi­vo, Warsz­ta­tach Kul­tu­ry w Lubli­nie, a kie­dyś tam­tej­szym Epi­ste­me, gdań­skim Insty­tu­cie Kul­tu­ry Miej­skiej, FDF-ie i PIW-ie.

Posta­ram się jed­nak pamię­tać o nich nie­co ina­czej, może nie­co mniej tra­gicz­nie i tyr­tej­sko. Wszy­scy wrzu­ca­ją teraz w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wier­sze wojen­ne, bo trud­no myśleć o lite­ra­tu­rze ukra­iń­skiej ostat­nich lat bez tego trau­ma­tycz­ne­go baga­żu. Począw­szy od poma­rań­czo­wej rewo­lu­cji, przez wal­ki o Maj­dan, anek­sję Kry­mu i woj­nę w Don­ba­sie, aż po obec­ną inwa­zję, poezja ostat­niej deka­dy sta­ła się u naszych sąsia­dów opo­wie­ścią o radze­niu sobie z doświad­cze­niem wojen­nym. To nie tyl­ko wybit­na Ante­na Ser­hi­ja Żada­na (War­stwy), celu­ją­ca chy­ba w reje­stry nowe­go epo­su naro­do­we­go, i nie­co skrom­niej­sze, ale przy­tła­cza­ją­ce zapi­sem doświad­czeń More­le Don­ba­su Lubow Jakym­czuk (WBPi­CAK), czy – przy­cho­dzą­ce wprost z linii fron­tu, pisa­ne przez zawo­do­we­go żoł­nie­rza – Wier­sze z woj­ny Bory­sa Hume­niu­ka (K.I.T. Sto­wa­rzy­sze­nie Żywych Poetów). Wła­ści­wie każ­dy prze­tłu­ma­czo­ny tom naszych wschod­nich sąsia­dów, któ­ry wpadł mi ostat­nio w ręce, był prze­sy­co­ny gro­zą woj­ny i huma­ni­stycz­ną nie­zgo­dą na nią, a zara­zem wol­ny od tyr­tej­sko­ści oraz roman­tycz­ne­go mesja­ni­zmu. Żeby cho­ciaż przez chwi­lę o woj­nie nie myśleć, a pomy­śleć mimo wszyst­ko o poezji ukra­iń­skiej, któ­ra jest nam este­tycz­nie bar­dzo bli­ska, prócz kil­ku naj­now­szych tomów przy­po­mnę też parę daw­niej­szych pozy­cji. Owszem, dziś mogą być już trud­ne do dosta­nia, ale nie o to cho­dzi, żeby gro­ma­dzić je w swo­ich kolek­cjach, tyl­ko żeby pamię­tać, że nawet woj­na nie jest w sta­nie ot tak zdmuch­nąć biblio­tek.

Naro­do­wym poetą-wiesz­czem lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej, odpo­wied­ni­kiem nasze­go Ada­ma Mic­kie­wi­cza, jest Taras Szew­czen­ko. Szew­czen­ko oka­zał się nie tyl­ko sym­bo­lem walk wyzwo­leń­czych, ale też dzię­ki splo­to­wi idei roman­tycz­nych i korzy­sta­niu z moty­wów ludo­wych oraz pisa­niu poezji po ukra­iń­sku (pro­zę i dra­ma­ty publi­ko­wał w języ­ku rosyj­skim) przy­czy­nił się do odro­dze­nia tego języ­ka. Jed­nym z pierw­szych prze­kła­dów jego dzieł na pol­ski jest doko­na­ne jesz­cze za życia poety przez Wła­dy­sła­wa Syro­kom­lę tłu­ma­cze­nie pierw­sze­go tomu dumek i bal­lad Kob­ziarz (w ory­gi­na­le opu­bli­ko­wa­ne­go w 1840 roku), dziś dostęp­ne w cało­ści m.in. na por­ta­lu wolnelektury.pl. Ten, jak okre­śla go tłu­macz, „zbiór dumek i poema­tów, odzna­cza­ją­cych się rzew­no­ścią, siłą, głę­bo­ką zna­jo­mo­ścią i poko­cha­niem ludu”, oka­zał się wyda­rze­niem prze­ło­mo­wym, odpo­wied­ni­kiem naszych Bal­lad i roman­sów. Wybór wier­szy ukra­iń­skie­go poety uka­zał się rów­nież w serii Biblio­te­ki Naro­do­wej w roku 1974, co nie może dzi­wić – Zakład Naro­do­wy im. Osso­liń­skich, z pier­wot­ną sie­dzi­bą we Lwo­wie, a dziś we Wro­cła­wiu, ma spo­ry zbiór ksią­żek i albu­mów poświę­co­nych tej twór­czo­ści, w tym te naj­daw­niej­sze, bo Osso­li­neum już w 1867 roku wyda­ło Poezje Szew­czen­ki. Do tego wybo­ru odsy­łam w pierw­szej kolej­no­ści, bo poprze­dza go oczy­wi­ście świet­ne opra­co­wa­nie, któ­re napi­sał znaw­ca lite­ra­tur sło­wiań­skich Marian Jakó­biec, autor m.in. obszer­nej anto­lo­gii Lite­ra­tu­ra ukra­iń­ska. Wypi­sy (1962), może już nie aż tak aktu­al­nej, ale wciąż sta­no­wią­cej na naszych uczel­niach pod­sta­wo­we źró­dło histo­rycz­no­li­te­rac­kie.

Boh­dan Zadu­ra, Wier­sze zawsze są wol­ne: prze­kła­dy z poezji ukra­iń­skiej, Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2007

Przejdź­my do rze­czy tro­chę now­szych do i tego, od cze­go zacząć wypa­da, nie tyl­ko dla­te­go, że zobo­wią­zu­je nas tytuł: Wier­sze zawsze są wol­ne. Wyszły dwa wyda­nia (2004, 2007) tej nie­du­żej anto­lo­gii naj­now­szej poezji ukra­iń­skiej w prze­kła­dach nie­za­stą­pio­ne­go Boh­da­na Zadu­ry. Świat był wte­dy zupeł­nie inny, tro­chę ina­czej się pisa­ło i tłu­ma­czy­ło, więc dla kon­tra­stu war­to zaj­rzeć też do dru­giej anto­lo­gii, któ­ra powin­na sta­nąć na naszych puł­kach, choć może być ją trud­no dziś dostać (głów­nie Alle­gro i anty­kwa­ria­ty, ale są prze­cież tak­że biblio­te­ki). Cząst­ki poma­rań­czy: nowa poezja ukra­iń­ska (2011) to ponad 700 stron tyta­nicz­nej pra­cy Ane­ty Kamiń­skiej i Oksa­ny Zabuż­ko oraz Adri­ja Poryt­ki. Przy oka­zji moż­na też się­gnąć – dla porów­na­nia – do kla­sycz­nej już (dość prze­cięt­nej) Anto­lo­gii poezji ukra­iń­skiej (Ludo­wa Spół­dziel­nia Wydaw­ni­cza 1976) Jerze­go Ple­śnia­ro­wi­cza i Flo­ria­na Nie­uważ­ne­go, zasłu­żo­ne­go rusy­cy­sty, auto­ra m.in. jedy­nej jak dotąd pol­sko­ję­zycz­nej mono­gra­fii ukra­iń­skiej poezji O poezji ukra­iń­skiej: od Iwa­na Kotla­rеw­skie­go do Liny Kosten­ko (1993). Mamy też pozy­cję znacz­nie now­szą – Ukra­iń­ska Nadzie­ja. Anto­lo­gia poezji (Fun­da­cja NASZ WYBÓR i Wydaw­nic­two FORMA 2017), tym razem wciąż jesz­cze dostęp­ną (rów­nież w e‑booku), a będą­cą już pro­jek­tem na swój spo­sób poli­tycz­nym – odpo­wie­dzią na dyna­micz­ną, trud­ną sytu­ację w Ukra­inie. Była to rów­no­cze­śnie pró­ba współ­pra­cy mię­dzy naszy­mi lite­ra­tu­ra­mi, bo za tomem sta­ła rów­nież ini­cja­ty­wa warsz­ta­tów prze­kła­do­wych. Jeśli zaś chce­my otrzy­mać prze­gląd naj­bar­dziej wyczer­pu­ją­cy i naj­bar­dziej aktu­al­ny, obfi­tu­ją­cy rów­nież w wier­sze mojej gene­ra­cji, a ponad­to taki, któ­ry za gra­nicz­ną cezu­rę przyj­mu­je listo­pad 2013 roku i wyda­rze­nia Euro­maj­da­nu, to powin­ni­śmy zaj­rzeć przede wszyst­kim do dwu­ję­zycz­nych Listów z Ukra­iny. Anto­lo­gii poezji, któ­ra liczy pra­wie 600 stron wier­szy (Rada Arty­stycz­na „Dia­log”, Dro­ho­bycz 2016), a któ­rą podob­no też koor­dy­no­wał Zadu­ra w ramach pro­jek­tu dla ESK Wro­cław, zaś przed­mo­wą opa­trzył Andru­cho­wycz. Tej na szczę­ście nie trze­ba nawet kupo­wać, bo jest dostęp­na w wer­sji elek­tro­nicz­nej (https://issuu.com/armlviv/docs/lysty-z-ukrajiny-ua-pl).

W anto­lo­gii Zadu­ry ujmu­je dziś przede wszyst­kim jej momen­tal­na histo­rycz­ność, to nie­zwy­kłe waha­nie tłu­ma­cza, zanu­rzo­ne­go w codzien­no­ści życia i zara­zem czu­ją­ce­go wiatr zmian. W pierw­szej przed­mo­wie poeta pisał o tym, że „zale­tą tej anto­lo­gii jest jej wie­lo­ra­ka nie­re­pre­zen­ta­tyw­ność” i że raczej odda­je ona jego przy­go­dę z tam­tej­szą poezją, niż budu­je jakieś hie­rar­chie. W dru­giej (do wyda­nia z 2007) zda­wał już rela­cję ze zmian poli­tycz­nych i nastro­jów cza­sów poma­rań­czo­wej rewo­lu­cji:

Cho­ciaż histo­ria poli­tycz­na ościen­ne­go kra­ju zale­ca się swą atrak­cyj­no­ścią i choć nie da się zba­ga­te­li­zo­wać fak­tu, że poma­rań­czo­wa rewo­lu­cja wywo­ła­ła gwał­tow­ny wzrost zain­te­re­so­wa­nia Ukra­iną i przy­pływ sym­pa­tii dla Ukra­iń­ców, Wier­sze zawsze są wol­ne powsta­ły zupeł­nie nie­za­leż­nie od tych wyda­rzeń i od tej mody.

„Dru­gie ich wyda­nie uka­zu­je się jed­nak w odmien­nej sytu­acji. W odmien­nej sytu­acji tej lite­ra­tu­ry w Pol­sce. Z Kop­ciusz­ka zdo­ła­ła się już prze­isto­czyć w Księż­nicz­kę.

Tak pisał Zadu­ra w przed­mo­wie w roku 2007, po raz kolej­ny pod­kre­śla­jąc autor­ski cha­rak­ter wybo­ru, ale też – jak­by na gorą­co – chło­nąc kli­mat pierw­sze­go z sze­re­gu ukra­iń­skich prze­wro­tów poli­tycz­nych. Nie mógł wów­czas wie­dzieć ani tego, że prze­wrót ten uru­cho­mi na powrót machi­nę histo­rii, nie tyl­ko pro­wa­dząc Ukra­inę na Zachód, w zgo­dzie z anty­ro­man­tycz­ny­mi hasła­mi buba­bi­stów, ale też anta­go­ni­zu­jąc ją coraz bar­dziej z rosyj­skim sąsia­dem, ani tego, że ten wzno­wio­ny i opra­co­wa­ny na nowo tom, wyda­ny w czar­nej, płó­cien­nej opra­wie z obwo­lu­tą, będą­cy czę­ścią dobrze roz­po­zna­wal­nej serii anto­lo­gii BL, rze­czy­wi­ście sta­nie się bar­dzo waż­ny dla współ­cze­snych czy­tel­ni­ków. Gdy czy­tam go dzi­siaj, gdy otwie­ram go w cza­sie rze­czy­wi­stej woj­ny, to myślę o dekla­ra­cjach Iwa­na Łuczu­ka z Histo­rii poezji: „I gdy­by mnie posta­wio­no pod ścianę,/ chcę krzyczeć:/ niech żyje wol­ny pierwotny/ nie­ujarz­mio­ny wiersz!”. Jest jakoś gorz­ko, gdy w obec­nej sytu­acji przy­wo­łu­ję pro­wo­ka­cyj­ny, ple­bej­ski „Wiersz do któ­re­go tytu­łu nie wymy­ślisz” Myko­ły Cho­łod­ne­go: „Na szyb­kim taśmociągu/ odda­łaś mi się/ w bia­ły dzień w sobotę.// I wytrzesz­czył na nas gały/ Don­bas cały,/ Don­bas cały,/ wstrzy­maw­szy robo­tę”. Ale zamiast tej gory­czy, pro­po­nu­ję jeden tekst na pra­wach synek­do­chy, że wier­sze są zawsze wol­ne i pięk­nie uwal­nia­ją się od histo­rycz­nych obcią­żeń – „Ryba absur­dal­na” Jewhe­na Bru­sły­now­skie­go:

Dalej­że, oku­la­ra­mi.
I robi­ła za oku­la­ry, potem za opraw­ki,
potem same szkła.
Dalej­że, rybą.
I robi­ła za rybę, ryba popły­nę­ła
w niej, wypły­nę­ła, upa­dła mokra na kilim.
Dalej­że, rowe­rem.
I robi­ła za rower, na prze­mian za kie­row­ni­cę
sio­deł­ko, a potem otwo­rzy­ła przy­bor­nik
z klu­cza­mi i za wszyst­kie klu­cze.
Dalej­że, pasz­por­tem.
I robi­ła za mój zagra­nicz­ny pasz­port,
nowiut­ki, pach­ną­cy jesz­cze far­bą,
zło­żo­ny, otwar­ty, potem tyl­ko za krat­kę z moją
foto­gra­fią.
Dalej­że, jesz­cze czymś takim, co łasko­ta­ło ner­wy,
budzi­ło żądzę, wywo­ły­wa­ło mdło­ści, doda­wa­ło
sło­dy­czy. A potem na kola­nach obcho­dzi­ła
iko­nę i pro­si­ła o dziec­ko. Choć­by i rybę
jakąś absur­dal­ną.

Emma Andi­jew­ska, atrak­cje z orbi­ta­mi i bez, przeł. Ane­ta Kamiń­ska, Fun­da­cja Duży For­mat, War­sza­wa 2021

Jed­ną z poetek, któ­rych wier­sze zna­la­zły się w anto­lo­gii Zadu­ry i któ­ra docze­ka­ła się u nas (nie­daw­no zresz­tą) osob­ne­go tomu poezji, jest Emma Andi­jew­ska, repre­zen­tant­ka naj­star­szej gene­ra­cji żyją­cych jesz­cze pisa­rzy ukra­iń­skich (rocz­nik 1931), lau­re­at­ka naj­waż­niej­szej ukra­iń­skiej nagro­dy lite­rac­kiej – Pań­stwo­wej Nagro­dy im. Tara­sa Szew­czen­ki (2018). Fun­da­cja Duże­go For­ma­tu wyda­ła w 2021 roku w prze­kła­dach nie­za­stą­pio­nej Ane­ty Kamiń­skiej atrak­cje z orbi­ta­mi i bez, a więc tom z roku 2000 (Andi­jew­ska napi­sa­ła w sumie kil­ka­dzie­siąt ksią­żek poetyc­kich). Mamy w tej poezji do czy­nie­nia głów­nie ze scen­ka­mi rodza­jo­wy­mi, któ­re pod­da­wa­ne są gro­te­sko­wym prze­two­rze­niom, a potem racjo­nal­nej reflek­sji. Ini­cju­je je zwy­kle jakaś obser­wa­cja – boha­ter lirycz­ny robi to lub to w takiej a takiej sce­ne­rii: „Sprze­daw­ca lodów/ wycią­ga wafle rożki/ z kul­ka­mi lodów,/ któ­re roz­ta­pia­ją się w powie­trzu”, „Chło­piec sie­dzi przy komputerze,/ słuchając,/ jak za jego plecami/ prze­ko­ma­rza­ją się kwia­ty”, „Kobie­ta, któ­ra na deptaku/ sprze­da­je gorą­ce kasz­ta­ny jadalne,/ ubra­na w kami­zel­kę z blachy/ bije się kuła­kiem w pier­si”. Potem, po tej swo­istej eks­po­zy­cji, wiersz się roz­krę­ca, nadal niby opo­wia­da­jąc histo­rię czy rela­cjo­nu­jąc zda­rze­nia, ale wpla­ta­jąc w nie ele­men­ty spo­za racjo­nal­ne­go porząd­ku, jak­by jakaś dzie­cię­ca soczew­ka znie­kształ­ca­ła sytu­ację lirycz­ną – oży­wia­ła przed­mio­ty i wpra­wia­ła je w nie­co­dzien­ne inte­rak­cje. To spra­wia, że tek­sty Andi­jew­skiej mają w sobie coś baśnio­we­go, co zresz­tą dosko­na­le ujmu­ją ory­gi­nal­ne, wręcz sto­ne­ro­we pro­jek­ty okła­dek (ta nasza jest nie­ste­ty znacz­nie bar­dziej mini­ma­li­stycz­na i geo­me­trycz­na; ory­gi­nal­ne okład­ki moż­na obej­rzeć tu: https://play.google.com/store/books/author?id=Емма+Андієвська). atrak­cje z orbi­ta­mi i bezto wła­śnie taki ide­al­ny tom eska­pi­stycz­ny – zło i smu­tek cza­ją się wciąż jesz­cze za pro­giem, ręcz­ni­ki przy­kry­wa­ją mia­sta w gro­te­sko­wej kata­stro­fie, „kobie­ta-baty­skaf-ste­ro­wie­c/ posia­da umiejętność/ kur­cze­nia się i rozprostowywania/ na naj­mniej­szych odcin­kach przestrzeni./ A oprócz tego wła­da sztuką/ sma­że­nia grza­nek”, no i ludzie nie umie­ra­ją nawet po wypad­nię­ciu z okna, tyl­ko uno­szą się wokół domów. Tro­chę sur­re­ali­stycz­nej nadziei – „Usłuż­ne para­sol­ki”:

Po uli­cy jak tyl­ko okiem się­gnąć
lata­ją roz­ło­żo­ne para­sol­ki,
uprzej­mie pro­po­nu­jąc chęt­nym
bez­płat­ne
uła­twie­nie spo­so­bu prze­miesz­cza­nia się.
Jed­nak jakoś
nikt się nie odwa­ża,
bojąc się ze zbyt­nie­go zadłu­że­nia
u ździer­ców,
czę­sto sto­ją­cych
za dar­mo­wy­mi usłu­ga­mi.
I za para­sol­kę
chwy­ta się tyl­ko jed­na bab­cia,
któ­ra już nicze­go się nie boi,
razem z kędzie­rza­wym wnucz­kiem.
I obo­je
tak har­mo­nij­nie pły­ną
nad gło­wa­mi prze­chod­niów
że każ­dy zatrzy­mu­je się
i obie­cu­je sobie od dzi­siaj
zacząć nowe życie.

Ser­hij Żadan, Histo­ria kul­tu­ry począt­ku stu­le­cia, Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2005

Zanim Ser­hij Żadan stał się uzna­nej sła­wy pro­za­ikiem (zdo­byw­cą nagro­dy Ange­lus za wybit­ny Inter­nat – jed­ną z tych współ­cze­snych powie­ści świa­to­wej lite­ra­tu­ry, któ­rą trze­ba po pro­stu prze­czy­tać i któ­rej zna­cze­nie powin­no z cza­sem tyl­ko rosnąć), był w naszym kra­ju roz­po­zna­wa­ny rów­nież jako bar­dzo inte­re­su­ją­cy poeta, gdzieś na prze­ło­mie lat 2000–2010 wyra­sta­ją­cy zresz­tą na nowe­go „mistrza” mło­dej ukra­iń­skiej poezji (obok buba­bi­stów z Andru­cho­wy­czem na cze­le). Wów­czas (2005) w serii prze­kła­dów BL, tej z bia­łą okład­ką i czar­no-bia­łym zdję­ciem, zaj­mu­ją­cym ¾ powierzch­ni, do któ­rej nadal mam wiel­ki typo­gra­ficz­ny sen­ty­ment, uka­za­ła się Histo­ria kul­tu­ry począt­ku stu­le­cia w prze­kła­dzie Boh­da­na Zadu­ry. Moż­na powie­dzieć, że tom ten zapo­cząt­ko­wał owa­cyj­ną recep­cję Żada­na w naszym kra­ju, bo wraz z nim poja­wi­ły się w Czar­nym opo­wia­da­nia, a potem pierw­sze powie­ści (Depe­che Mode i Anar­chy in the UKR), a następ­nie jesz­cze kil­ka tomów, aż po ostat­nią Ante­nę, któ­ra wciąż ma szan­sę się­gnąć po Nagro­dę im. Wisła­wy Szym­bor­skiej za naj­lep­szy prze­kład z lat 2019–2021.

Histo­ria kul­tu­ry… jest tomem tro­chę innym niż te naj­now­sze, wyra­sta­ją­cym z nie­co spo­koj­niej­szych cza­sów, za to prze­peł­nio­nych roz­cza­ro­wa­niem i sta­gna­cją. Owszem, w tle pra­cu­je już maszy­na histo­rii, ale Żadan pozwa­la sobie jesz­cze na ten nie­co ame­ry­kań­ski, szorst­ki model bun­tow­ni­ka i samot­ni­ka, typo­wy rów­nież dla naszych lat 90., korzy­sta­jąc w ramach mott z frag­men­tów tek­stów Bukow­skie­go, Wait­sa i Bur­ro­ugh­sa. Ale już tutaj dobrze widać spe­cy­fi­kę jego poetyc­kie­go języ­ka: to, co niskie i banal­ne, prze­ła­my­wa­ne jest przez skłon­ność do tema­tów poważ­nych, do Enzens­ber­ge­row­skiej wręcz reflek­sji nad pro­ce­sem histo­rycz­nym, kon­fron­to­wa­niem jakie­goś „momen­tu histo­rycz­ne­go” z aktem jego wspo­mi­na­nia. Żadan opo­wia­da histo­rie, któ­re niby nie chcą się uwiecz­nić, ale mimo wszyst­ko zmie­rza­ją do egzy­sten­cjal­nej puen­ty. Jest w jego wier­szach coś ele­gij­ne­go, monu­men­tal­ne­go – niby nie ude­rza w natręt­ne, kla­sy­cy­zu­ją­ce tony, nie epa­tu­je wznio­sło­ścią ani roman­tycz­ny­mi unie­sie­nia­mi (choć głów­nym tema­tem tomu jest miłość, raczej aga­pe niż amor), ale – podob­nie jak w Ante­nie – czuć tu cię­żar mono­lo­gu i pewien dydak­tycz­ny rys poety, któ­ry prze­ma­wia bez­po­śred­nio do czy­tel­ni­ka. Nazwał­bym ten efekt „paty­ną” – umie­jęt­no­ścią posta­rza­nia obser­wa­cji, doda­wa­nia jej swo­iste­go nastro­ju zmę­cze­nia: epo­ką, histo­rią, życiem, sytu­acją geo­po­li­tycz­ną. Boha­te­ro­wie tych wier­szy snu­ją się bez celu po baza­rach i super­mar­ke­tach lub zosta­ją przy­ła­pa­ni w bocz­nych ulicz­kach na wspo­mi­na­niu dro­bia­zgów, deta­li z życia, jak­by przy­szłość nie mia­ła im nic do zaofe­ro­wa­nia. W ten spo­sób histo­ria kul­tu­ry „począt­ku stu­le­cia” zaczy­na wyglą­dać bar­dziej na histo­rię schył­ku, na okres „póź­ny”, w któ­rym pra­gnie­nie kocha­nia i bycia kocha­nym musi nie­ustan­nie prze­zwy­cię­żać obo­wią­zek pamię­ta­nia o umar­łych. Zosta­wiam począ­tek dłuż­sze­go wier­sza „Kru­cja­ta dzie­cię­ca”:

Słu­chasz, jak wszyst­ko mija,
słu­chasz, jak wszyst­ko pozo­sta­je,
wszyst­ko już jak­by się zatrzy­ma­ło, rozu­miesz, twój świat i twój oso­bi­sty
jezus, któ­rzy prze­ży­wa­li z tobą two­je nie naj­pięk­niej­sze cza­sy,
teraz nawet oni mil­cząc odcho­dzą, o ile wszyst­kie ist­nie­je tyl­ko potąd,
pokąd to widzisz, a tu – popatrz – kolej­ne lato,
kolej­na zmia­na sezo­nu,
przy­po­mi­nasz sobie,
kto jesz­cze rok temu o tej porze był żywy,
kto już wie­dział o swo­jej cho­ro­bie,
kto się domy­ślał
przy­szłej śmier­ci.

Sta­łe zja­wy umar­łych o pią­tej rano na scho­dach w bra­mie,
sta­łe twa­rze tele­tran­smi­tu­ją­cych owe sny
i śmierć przy­cho­dzi, to regu­ła, tyl­ko w takie
ciche poran­ki, roz­no­sząc zapach
mokrych warzyw i jodu.

Tyl­ko dzie­ci mogą nawet ją zoba­czyć –
puste uli­ce moje­go mia­sta,
ciche gło­sy ogłu­chłych przy prze­lo­to­wych arte­riach pta­ków,
któ­re umie­ra­ją w samot­nych miej­skich gniaz­dach.

Po pro­stu uczysz się pisać,
uczysz się pisać pro­sto,
sta­ra­jąc się nie zapo­mnieć żad­ne­go z tych sza­leń­czo pięk­nych,
odu­rza­ją­co bez­dom­nych dzie­ci, co snu­ły się przez całe
two­je życie na sąsied­nich
uli­cach.

Moż­na by ten tom – z jego „pod­ręcz­ni­ko­wym” zamy­słem – zde­rzyć z „histo­rycz­ny­mi” toma­mi Dar­ka Fok­sa. Ich lako­nicz­ność, opar­ta na awan­gar­do­wym geście kola­żu i cut-upie, cie­ka­wie kore­spon­do­wa­ła­by z mono­lo­go­wą roz­wle­kło­ścią wier­szy Żada­na, w któ­rych pod­miot leni­wie snu­je swo­ją opo­wieść o tym, jak upły­wa czas lub jak zasty­ga on w miej­scu. Tom Żada­na jest bar­dzo przy­gnę­bia­ją­cą książ­ką, bo od same­go począt­ku zda­je się kwe­stio­no­wać sens depo­no­wa­ny w przy­szło­ści – nie tyle nadzie­ję na to, co przyj­dzie, ile sam ruch odra­dza­ją­ce­go się na ruinach życia.

Wasyl Słap­czuk, Nowiut­ki rower sta­rych bino­kli, przeł. Boh­dan Zadu­ra, PIW, War­sza­wa 2021

„Powie­ścio­wo” zna­my Wasy­la Słap­czu­ka oczy­wi­ście z Księ­gi zapo­mnie­nia (2014), świet­ne­go, anty­wo­jen­ne­go mani­fe­stu na mia­rę Na Zacho­dzie bez zmian. „Poetyc­ko” towa­rzy­szą nam za to w ostat­nich latach dwa tomy: Wie­czor­ne słoń­ce, obszer­ny wybór wier­szy poety w prze­kła­dach Zadu­ry, pięk­nie wyda­ny przez Warsz­ta­ty Kul­tu­ry w Lubli­nie (wciąż do kupie­nia) oraz PIW-owski, samo­dziel­ny tom Nowiut­ki rower sta­rych bino­kli, któ­ry uka­zał się na począt­ku zeszłe­go roku w ramach „Małej Serii Prze­kła­dów Poetyc­kich” (też jesz­cze dostęp­ny). Ta seria war­szaw­skie­go wydaw­nic­twa obfi­tu­je w poezję języ­ków sło­wiań­skich, z ukra­iń­skim na cze­le. Wcze­śniej uka­za­ły się Świę­to po awan­tu­rze Wasy­la Łoziń­skie­go i Dro­ho­bycz Ser­hi­ja Żada­na; jak zapo­wie­dział wydaw­ca, zysk ze sprze­da­ży każ­de­go z tych tomów zosta­nie prze­zna­czo­ny na pomoc Ukra­inie.

Tym­cza­sem jed­nak o Słap­czu­ku (a więc zno­wu prze­kła­dy Zadu­ry…). Nowiut­ki rower… to tom bar­dzo spe­cy­ficz­ny, nawet eks­tra­wa­ganc­ki, odbie­ga­ją­cy cał­ko­wi­cie od współ­cze­snych kon­wen­cji lirycz­nych, będą­cy pró­bą zmie­rze­nia się z żywo­tem i legen­dą inne­go poety – Paw­ło Tyczy­ny, zmar­łe­go w 1967 roku, twór­cy tyleż wybit­ne­go i uzna­ne­go, co kon­tro­wer­syj­ne­go z racji poli­tycz­nych wybo­rów w cza­sach USSR (był dwie kaden­cje sze­fem Rady Naj­wyż­szej) i Związ­ku Radziec­kie­go. Moż­na by tu pew­nie wypro­wa­dzić jakąś zło­śli­wą ana­lo­gię z Waży­kiem, choć to raczej nie ta ska­la talen­tu i nie ten poziom układ­no­ści (Ważyk był mimo wszyst­ko rewi­zjo­ni­stą i począw­szy od lat 60., nie wio­dło mu się już zbyt dobrze, mimo wcze­śniej­szych par­tyj­nych zasług). Tyczy­na jest boha­te­rem tomu Słap­czu­ka, a jego życie zosta­je roz­pi­sa­ne na nie­mal mitycz­ny trak­tat w dwóch czę­ściach: o cudow­nym dziec­ku ludu, wiej­skim poecie, obda­rzo­nym geniu­szem i zma­ga­ją­cym się z mate­rią słów oraz o poli­tycz­nym i moral­nym ban­kru­cie cza­sów powo­jen­nych. Znać w tym iro­nicz­ny sto­su­nek, nie­co paro­dy­stycz­ny gest wzglę­dem sta­li­now­skich epo­sów boha­ter­skich, ale też sen­ty­men­tal­ny rys, któ­ry zbli­ża poszcze­gól­ne wier­sze do saty­rycz­nych bajek epo­ki oświe­ce­nia. Jeśli Żada­na kon­tra­sto­wa­łem z póź­nym Fok­sem, to tom Słap­czu­ka moż­na by zesta­wić z twór­czo­ścią Fok­sa jako auto­ra Orcia: w Nowiut­kim rowe­rze… Słap­czuk w podob­ny spo­sób roz­pra­wia się z roman­tycz­ny­mi mita­mi oraz insty­tu­cją lite­ra­tu­ry i wcho­dzi w nie­oczy­wi­sty mariaż z pro­ble­ma­ty­ką miej­sca i „ja” poety w histo­rii zbio­ro­wo­ści. Poszcze­gól­ne czę­ści peł­ne są gro­te­sko­wych sytu­acji, a Tyczy­na jako postać coraz mniej przy­po­mi­na czło­wie­ka z krwi i kości, a coraz bar­dziej upo­dab­nia się do sur­re­ali­stycz­nych dzi­wa­ków z pism Cal­der­sa czy Michaux (ten trop pod­su­wa nam zresz­tą w posło­wiu Zadu­ra):

Usły­szał naród,
że Tyczy­na
na wyda­nie kry­tycz­ne dzieł zebra­nych
się zamach­nął
i z wdzięcz­no­ści poda­ro­wał mu
sło­nia albi­no­sa.

– Co ja z nim będę robił?! –
odże­gnu­je się Tyczy­na.
– A my co z nim zro­bi­my?! –
nale­ga naród.

On do nich o sło­niu,
oni do nie­go o zebra­nych.

Prze­ko­nu­ją (z argu­men­ta­mi):
– W dodat­ku to prze­cież
w ogó­le nie jest słoń,
a bia­ła mysz,
nadmu­cha­na przez słom­kę.

Nie tyl­ko Tyczy­na
jest takim mądra­lą.

Oce­na Słap­czu­ka jest bar­dzo suro­wa: jego Tyczy­na to poli­tycz­ny opor­tu­ni­sta i gra­fo­man, któ­ry przez pół życia korzy­sta z insty­tu­cjo­nal­nych przy­wi­le­jów i sztucz­nie pod­trzy­my­wa­nej sła­wy, a ponad­to sam zda­je sobie z tego spra­wę, ale nie potra­fi wyko­nać żad­ne­go roz­li­cze­nio­we­go gestu (ani popeł­nić hono­ro­we­go samo­bój­stwa):

Posta­wio­ny przed wybo­rem
Tyczy­na bez­rad­nie popa­tru­je
to na sta­cyj­ne­go mili­cjan­ta,
to na sprze­daw­czy­nię…

Ktoś zawie­rza
wła­sne­mu sma­ko­wi,
a Tyczy­na
(rów­nież w życiu oso­bi­stym)
admi­ni­stra­cyj­nym decy­zjom.

Nie trak­to­wał­bym tego tomu jako wypo­wie­dzi este­tycz­nie satys­fak­cjo­nu­ją­cej – jej saty­rycz­ny cha­rak­ter wyklu­cza ten model czy­ta­nia. Jest to raczej gorz­ka, bar­dzo gorz­ka reflek­sja o kon­fron­ta­cji sztu­ki i histo­rii Ukra­iny, o cię­ża­rze, któ­ry nie każ­dy twór­ca zdo­łał unieść. Jak pisze Zadu­ra w swo­im jak­że lako­nicz­nym komu­ni­ka­cie:

Wasyl Stus Tyczy­nę ze Sło­necz­nych klar­ne­tów (tom dato­wa­ny na 1918, fak­tycz­nie uka­zał się rok póź­niej) uwa­żał za geniu­sza, Tyczy­nę z póź­niej­szych poetyc­kich ksią­żek sła­wią­cych par­tię za pig­me­ja, urzęd­ni­ka lite­rac­kiej kan­ce­la­rii, ofia­rę sta­li­ni­zmu, róż­nią­cą się od takich przed­sta­wi­cie­li roz­strze­la­ne­go odro­dze­nia jak Chwy­lo­wy, Kur­bas czy Zerow tym, że oni zosta­li zamor­do­wa­ni fizycz­nie, a on ducho­wo. Wedle Stu­sa histo­ria świa­to­wej lite­ra­tu­ry nie zna niko­go, kto jak Tyczy­na poświę­cił­by pół życia wyso­kiej poezji, a pół bez­względ­nej wal­ce ze swo­im genial­nym talen­tem.

Inte­lek­tu­al­na śmierć poety wybrzmie­wa w topor­nej, pro­stac­kiej for­mie wier­szy, dale­kiej od repre­zen­to­wa­ne­go prze­zeń sym­bo­li­zmu, a ta ducho­wa – w jed­nym z ostat­nich tek­stów z tomu: „I Tyczyna,/ jak nikt inny,/ wie­dział, jak to jest/ być/ stró­żem w świątyni,/ któ­rą opu­ścił Bóg”.

Lubow Jakym­czuk, More­le Don­ba­su, przeł. Ane­ta Kamiń­ska, WBPi­CAK, Poznań 2018

 Na koniec mia­ło poja­wić się coś bar­dziej opty­mi­stycz­ne­go – z WBPi­CAK i w prze­kła­dach Kamiń­skiej – Wszyst­kie moż­li­we rze­czy Juli­ji Sta­chiw­skiej. W 2019 roku poja­wi­ło się wie­le ukra­iń­skich pro­po­zy­cji war­tych uwa­gi, któ­re zale­d­wie wspo­mnia­łem wów­czas w pod­su­mo­wa­niu (i Słap­czuk, i Łoziń­ski, i Hały­na Kruk, Ołe­na Husej­no­wa, a nawet Paw­ło Korob­czuk w małej ofi­cy­nie Tłocz­ni Wydaw­ni­czej „Ach Jo” w prze­kła­dach Janu­sza Radwań­skie­go), więc teraz chcia­łem do tego wąt­ku wró­cić. Sta­chiw­ska jest gro­nie opi­sy­wa­nych prze­ze mnie twór­ców naj­młod­sza (uro­dzi­ła się w 1985 roku w Żyto­mie­rzu). Zamie­rza­łem wybrać jej wier­sze ze wzglę­du na ich wraż­li­wy, sen­ty­men­tal­ny, wręcz dziew­czę­cy cha­rak­ter. To jest poezja egzy­sten­cjal­na, wyni­ka­ją­ca z obser­wa­cji świa­ta, tro­chę nazbyt dla mnie zme­ta­fo­ry­zo­wa­na (wie­le dopeł­nia­czo­wych meta­for wyglą­da jed­nak sztucz­nie i mar­two w naszym współ­cze­snym języ­ku), cza­sem wręcz egzal­to­wa­na, ale prze­ka­zu­ją­ca bar­dzo oso­bi­ste spoj­rze­nie na świat. Jak pisa­ła autor­ka, jej wier­sze to „w pew­nym sen­sie notat­ki z podró­ży, opo­wia­da­ją­ce o małych i codzien­nych rze­czach, któ­re napraw­dę mogą oka­zać się uzdra­wia­ją­ce jak rośli­ny na pobo­czach naszych dni”. Może i mogą, może jest to jakaś for­ma eska­pi­zmu w poetyc­ką nad­wraż­li­wość, któ­ra szu­ka swo­jej mitycz­nej siły w ryt­mie natu­ry, w odra­dza­niu się flo­ry, zupeł­nie odmien­nej od baśnio­wo-filo­zo­ficz­ne­go try­bu Andi­jew­skiej. Ale wobec ostat­nich wyda­rzeń ten tom wyglą­da jak sztucz­nie stwo­rzo­ny krysz­tał i aż trud­no uwie­rzyć, jak fał­szy­wie brzmi po czte­rech latach.

Zde­cy­do­wa­łem więc, wbrew wcze­śniej­szym zało­że­niom poszu­ki­wa­nia poezji innej niż wojen­na, zakoń­czyć More­la­mi Don­ba­su Luby Jakym­czuk – nie tyl­ko dla­te­go, że Don­bas. Jak napi­sa­ła w posło­wiu Kamiń­ska: „bycie tłu­macz­ką Luby Jakym­czuk od jakie­goś cza­su sta­ło się jed­nak bole­sne, tak jak bole­sne sta­ło się śle­dze­nie wia­do­mo­ści z Ukra­iny”. Myślę, że teraz jest jesz­cze bar­dziej bole­sne, ale to kobie­ce spoj­rze­nie na woj­nę, z jed­nej stro­ny doku­men­tu­ją­ce okru­cień­stwa, z dru­giej poszu­ku­ją­ce uciecz­ki w pej­zaż – w more­lo­we sady, któ­re zara­sta­ją gór­ni­czy rejon – to spoj­rze­nie naj­bar­dziej uni­wer­sal­ne i naj­bar­dziej huma­ni­stycz­ne, jakie potra­fię sobie teraz wyobra­zić. Wier­sze Jakym­czuk są jed­nak potęż­ne nie tyl­ko siłą wojen­ne­go świa­dec­twa. Prze­ciw­nie, ich jakość pole­ga na zanu­rze­niu autor­ki w awan­gar­do­wych eks­pe­ry­men­tach, m.in. w tra­dy­cji futu­ry­zmu, na umie­jęt­nej pra­cy z języ­kiem, na eks­plo­ro­wa­niu tych wszyst­kich gór­ni­czych meta­for i tra­dy­cji robot­ni­czej poezji, jak w tytu­ło­wym poema­cie. Od awan­gar­do­wych poszu­ki­wań w reje­strach „materialność–praca–ziemia–węgiel” autor­ka, tro­chę wbrew sobie, musia­ła przejść do wręcz kon­struk­ty­wi­stycz­nej lako­nicz­no­ści. „Mini­mum meta­for, wię­cej mil­cze­nia, wię­cej tego, co nie mie­ści się w sło­wach” – to wyzwa­nie posta­wi­ła przed nią sytu­acja poli­tycz­na, a Jakym­czuk jej spro­sta­ła – i jako poet­ka, i jako dzia­łacz­ka, i jako komen­ta­tor­ka roz­pa­da­ją­cej się na jej oczach rze­czy­wi­sto­ści. Choć ta żałob­no-wojen­na część tomu odno­si­ła się do inne­go eta­pu kon­flik­tu, gdy nikt jesz­cze nie myślał, że znik­nie Char­ków, a pier­ście­nie arty­le­rii i czoł­gów zaci­sną się wokół Kijo­wa, to moż­na ją czy­tać jak spra­woz­da­nie z ostat­nich dni. Więc na koniec „Suszo­na more­la” pod język, niech gni­je:

to był żół­ty wiersz żół­ty
mięk­ki i tro­chę kłu­ją­cy
była w nim żół­ta kot­ka
któ­rą nazwa­łam More­lą
i zło­te wąsy pro­mie­ni sło­necz­nych
prze­kłu­wa­ją­ce twarz na wylot jak suro­we spa­ghet­ti
a bli­zny po dziur­kach sta­wa­ły się pie­ga­mi
była tam cie­pła her­ba­ta rumian­ko­wa
któ­rą napo­iłam żół­tą kot­kę
i kot­ka zro­bi­ła się ruda
był w wier­szu miód na prze­zię­bie­nie jesien­ne
nie ten sam co na prze­zię­bie­nie zimo­we –
tro­chę biel­szy
to był żół­ty wiersz żół­ty
ale nie pisa­łam go tak dłu­go
że zgnił na brą­zo­wo
i teraz more­la zro­bi­ła się suszo­na
obli­zu­ję ją szorst­ką języ­kiem
a ona gru­cho­cze pest­ka­mi
to zna­czy jed­ną pest­ką

wiersz gnił od 1 do 14 paź­dzier­ni­ka 2014 roku w Kijo­wie