PPR (#3)
Jakub Skurtys
Strona cyklu
PPRJakub Skurtys
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).
Слава Україні!
https://pomagamukrainie.gov.pl/ – oficjalna strona rządowa
https://zrzutka.pl/r88stc – zrzutka na Batalion Medyczny „Hospitaliers”, wspierana przez wydawców poezji
Ten odcinek po prostu nie może być inny, a wszystkie nowości poetyckie muszą zaczekać. Nie ma w tej chwili ważniejszej sprawy niż gesty solidarności z walczącą i cierpiącą Ukrainą. Możemy pomagać w zbiórkach, wpłacać pieniądze, organizować transporty i pomoc medyczną, ale też publikować manifesty czy wiersze, każdy na swój sposób (lepiej tak, niż udawać, że pobiegniemy teraz z karabinami na front…). Większość wydawców, znanych mi małych księgarń, poetów i poetek oraz młodoliterackich czasopism, z którymi współpracuję, na różne sposoby zaangażowała się już w akcje humanitarne, czy to oddając zysk z książek, czy też szerując materiały, czy po prostu samodzielnie organizując zbiórki. Ze swojej strony w tym tekście – poza zamieszczeniem zestawu linków do akcji pomocowych – mogę zrobić tyle, że rzeczywiście poświęcę go ukraińskiej poezji, chociaż znam ją raczej wybiórczo. Wbrew propagandzie niejakiego P. Ukraińcy są narodem dumnym i dzielnym, a Ukraina – niepodległym państwem z własną historią i tradycją literacką, z własnymi przełomami w tej tradycji oraz wspaniałymi współczesnymi poetkami oraz poetami, bardzo zresztą cenionymi w naszym kraju, jak również regularnie tłumaczonymi.
Gdy my mieliśmy pokolenie „brulionu”, oni w podobny sposób – choć estetycznie nieco bardziej zadłużony w romantyzmie, bo jednak język ukraiński trzeba było odbudować – mieli buntowników z lwowskiego Bu-Ba-Bu (Wiktor Neborak, Ołeksandr Irwaneć i Jurij Andruchowycz, swego czasu otoczony u nas wręcz kultem), grupy poetycko-performatywnej, o której miałem przyjemność uczyć się jeszcze na studiach od zaprzyjaźnionych ukrainistów i której działania prezentowała u nas choćby „Literatura na Świecie” (słynny numer 10 z 1995 roku). Mamy przynajmniej dwoje wybitnych tłumaczy, którzy „opiekują się” w Polsce znajomością najnowszej ukraińskiej poezji: Bohdana Zadurę i Anetę Kamińską, ale prócz nich jest też wielu innych pracujących na rzecz tej literatury. Jest młody poeta i wydawca zina „Magazyn Malkontenty” Ivan Davydenko, jest poeta i tłumacz Janusz Radwański, reprezentujący zawsze pacyfistyczne Laboratorium Empatii, oraz współpracujący z Ha!art-em obecny juror nagrody im. Wisławy Szymborskiej, poeta i tłumacz Jurij Zawadski (aktualnie na froncie); jest całe grono działaczy i pisarzy, których nie znam osobiście, a którzy działają na rzecz współpracy naszych literatur, wzajemnych rezydentur oraz programów wydawniczych.
Nie zapominamy tymczasem o ukraińskich poetach i poetkach, zwłaszcza teraz, kiedy pisanie wierszy wydaje się najmniej istotne. A jednak – co pokazały ostatnie dni w mediach społecznościowych – pozwala ono trafniej oraz głębiej wypowiedzieć i gniew, i smutek, i humanistyczną nadzieję: Hałyna Kruk, Wasyl Słapczuk, nieżyjący już Nazar Honczar, Mykoła Riabczuk, Lubow Jakymczuk, Nadia Hawryluk, Mila Łuczak, Wasyl Machno, Serhij Żadan, Jurij Andruchowycz, Andrij Bondar, Lina Kostenko, Wasyl Stus, Pawło Korabczuk, Ołeksij Czupa, Borys Humeniuk, Wasyl Hołobord’ko, Ołena Husejnowa, Julija Stachiwska, Emma Andijewska i wielu, wielu innych. Nie zapominamy też o ich polskich wydawcach: WBPiCAK, KEW, BL, Convivo, Warsztatach Kultury w Lublinie, a kiedyś tamtejszym Episteme, gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej, FDF-ie i PIW-ie.
Postaram się jednak pamiętać o nich nieco inaczej, może nieco mniej tragicznie i tyrtejsko. Wszyscy wrzucają teraz w mediach społecznościowych wiersze wojenne, bo trudno myśleć o literaturze ukraińskiej ostatnich lat bez tego traumatycznego bagażu. Począwszy od pomarańczowej rewolucji, przez walki o Majdan, aneksję Krymu i wojnę w Donbasie, aż po obecną inwazję, poezja ostatniej dekady stała się u naszych sąsiadów opowieścią o radzeniu sobie z doświadczeniem wojennym. To nie tylko wybitna Antena Serhija Żadana (Warstwy), celująca chyba w rejestry nowego eposu narodowego, i nieco skromniejsze, ale przytłaczające zapisem doświadczeń Morele Donbasu Lubow Jakymczuk (WBPiCAK), czy – przychodzące wprost z linii frontu, pisane przez zawodowego żołnierza – Wiersze z wojny Borysa Humeniuka (K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów). Właściwie każdy przetłumaczony tom naszych wschodnich sąsiadów, który wpadł mi ostatnio w ręce, był przesycony grozą wojny i humanistyczną niezgodą na nią, a zarazem wolny od tyrtejskości oraz romantycznego mesjanizmu. Żeby chociaż przez chwilę o wojnie nie myśleć, a pomyśleć mimo wszystko o poezji ukraińskiej, która jest nam estetycznie bardzo bliska, prócz kilku najnowszych tomów przypomnę też parę dawniejszych pozycji. Owszem, dziś mogą być już trudne do dostania, ale nie o to chodzi, żeby gromadzić je w swoich kolekcjach, tylko żeby pamiętać, że nawet wojna nie jest w stanie ot tak zdmuchnąć bibliotek.
Narodowym poetą-wieszczem literatury ukraińskiej, odpowiednikiem naszego Adama Mickiewicza, jest Taras Szewczenko. Szewczenko okazał się nie tylko symbolem walk wyzwoleńczych, ale też dzięki splotowi idei romantycznych i korzystaniu z motywów ludowych oraz pisaniu poezji po ukraińsku (prozę i dramaty publikował w języku rosyjskim) przyczynił się do odrodzenia tego języka. Jednym z pierwszych przekładów jego dzieł na polski jest dokonane jeszcze za życia poety przez Władysława Syrokomlę tłumaczenie pierwszego tomu dumek i ballad Kobziarz (w oryginale opublikowanego w 1840 roku), dziś dostępne w całości m.in. na portalu wolnelektury.pl. Ten, jak określa go tłumacz, „zbiór dumek i poematów, odznaczających się rzewnością, siłą, głęboką znajomością i pokochaniem ludu”, okazał się wydarzeniem przełomowym, odpowiednikiem naszych Ballad i romansów. Wybór wierszy ukraińskiego poety ukazał się również w serii Biblioteki Narodowej w roku 1974, co nie może dziwić – Zakład Narodowy im. Ossolińskich, z pierwotną siedzibą we Lwowie, a dziś we Wrocławiu, ma spory zbiór książek i albumów poświęconych tej twórczości, w tym te najdawniejsze, bo Ossolineum już w 1867 roku wydało Poezje Szewczenki. Do tego wyboru odsyłam w pierwszej kolejności, bo poprzedza go oczywiście świetne opracowanie, które napisał znawca literatur słowiańskich Marian Jakóbiec, autor m.in. obszernej antologii Literatura ukraińska. Wypisy (1962), może już nie aż tak aktualnej, ale wciąż stanowiącej na naszych uczelniach podstawowe źródło historycznoliterackie.
Bohdan Zadura, Wiersze zawsze są wolne: przekłady z poezji ukraińskiej, Biuro Literackie, Wrocław 2007
Przejdźmy do rzeczy trochę nowszych do i tego, od czego zacząć wypada, nie tylko dlatego, że zobowiązuje nas tytuł: Wiersze zawsze są wolne. Wyszły dwa wydania (2004, 2007) tej niedużej antologii najnowszej poezji ukraińskiej w przekładach niezastąpionego Bohdana Zadury. Świat był wtedy zupełnie inny, trochę inaczej się pisało i tłumaczyło, więc dla kontrastu warto zajrzeć też do drugiej antologii, która powinna stanąć na naszych pułkach, choć może być ją trudno dziś dostać (głównie Allegro i antykwariaty, ale są przecież także biblioteki). Cząstki pomarańczy: nowa poezja ukraińska (2011) to ponad 700 stron tytanicznej pracy Anety Kamińskiej i Oksany Zabużko oraz Adrija Porytki. Przy okazji można też sięgnąć – dla porównania – do klasycznej już (dość przeciętnej) Antologii poezji ukraińskiej (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1976) Jerzego Pleśniarowicza i Floriana Nieuważnego, zasłużonego rusycysty, autora m.in. jedynej jak dotąd polskojęzycznej monografii ukraińskiej poezji O poezji ukraińskiej: od Iwana Kotlarеwskiego do Liny Kostenko (1993). Mamy też pozycję znacznie nowszą – Ukraińska Nadzieja. Antologia poezji (Fundacja NASZ WYBÓR i Wydawnictwo FORMA 2017), tym razem wciąż jeszcze dostępną (również w e‑booku), a będącą już projektem na swój sposób politycznym – odpowiedzią na dynamiczną, trudną sytuację w Ukrainie. Była to równocześnie próba współpracy między naszymi literaturami, bo za tomem stała również inicjatywa warsztatów przekładowych. Jeśli zaś chcemy otrzymać przegląd najbardziej wyczerpujący i najbardziej aktualny, obfitujący również w wiersze mojej generacji, a ponadto taki, który za graniczną cezurę przyjmuje listopad 2013 roku i wydarzenia Euromajdanu, to powinniśmy zajrzeć przede wszystkim do dwujęzycznych Listów z Ukrainy. Antologii poezji, która liczy prawie 600 stron wierszy (Rada Artystyczna „Dialog”, Drohobycz 2016), a którą podobno też koordynował Zadura w ramach projektu dla ESK Wrocław, zaś przedmową opatrzył Andruchowycz. Tej na szczęście nie trzeba nawet kupować, bo jest dostępna w wersji elektronicznej (https://issuu.com/armlviv/docs/lysty-z-ukrajiny-ua-pl).
W antologii Zadury ujmuje dziś przede wszystkim jej momentalna historyczność, to niezwykłe wahanie tłumacza, zanurzonego w codzienności życia i zarazem czującego wiatr zmian. W pierwszej przedmowie poeta pisał o tym, że „zaletą tej antologii jest jej wieloraka niereprezentatywność” i że raczej oddaje ona jego przygodę z tamtejszą poezją, niż buduje jakieś hierarchie. W drugiej (do wydania z 2007) zdawał już relację ze zmian politycznych i nastrojów czasów pomarańczowej rewolucji:
Chociaż historia polityczna ościennego kraju zaleca się swą atrakcyjnością i choć nie da się zbagatelizować faktu, że pomarańczowa rewolucja wywołała gwałtowny wzrost zainteresowania Ukrainą i przypływ sympatii dla Ukraińców, Wiersze zawsze są wolne powstały zupełnie niezależnie od tych wydarzeń i od tej mody.
„Drugie ich wydanie ukazuje się jednak w odmiennej sytuacji. W odmiennej sytuacji tej literatury w Polsce. Z Kopciuszka zdołała się już przeistoczyć w Księżniczkę.
Tak pisał Zadura w przedmowie w roku 2007, po raz kolejny podkreślając autorski charakter wyboru, ale też – jakby na gorąco – chłonąc klimat pierwszego z szeregu ukraińskich przewrotów politycznych. Nie mógł wówczas wiedzieć ani tego, że przewrót ten uruchomi na powrót machinę historii, nie tylko prowadząc Ukrainę na Zachód, w zgodzie z antyromantycznymi hasłami bubabistów, ale też antagonizując ją coraz bardziej z rosyjskim sąsiadem, ani tego, że ten wznowiony i opracowany na nowo tom, wydany w czarnej, płóciennej oprawie z obwolutą, będący częścią dobrze rozpoznawalnej serii antologii BL, rzeczywiście stanie się bardzo ważny dla współczesnych czytelników. Gdy czytam go dzisiaj, gdy otwieram go w czasie rzeczywistej wojny, to myślę o deklaracjach Iwana Łuczuka z Historii poezji: „I gdyby mnie postawiono pod ścianę,/ chcę krzyczeć:/ niech żyje wolny pierwotny/ nieujarzmiony wiersz!”. Jest jakoś gorzko, gdy w obecnej sytuacji przywołuję prowokacyjny, plebejski „Wiersz do którego tytułu nie wymyślisz” Mykoły Chołodnego: „Na szybkim taśmociągu/ oddałaś mi się/ w biały dzień w sobotę.// I wytrzeszczył na nas gały/ Donbas cały,/ Donbas cały,/ wstrzymawszy robotę”. Ale zamiast tej goryczy, proponuję jeden tekst na prawach synekdochy, że wiersze są zawsze wolne i pięknie uwalniają się od historycznych obciążeń – „Ryba absurdalna” Jewhena Brusłynowskiego:
Dalejże, okularami.
I robiła za okulary, potem za oprawki,
potem same szkła.
Dalejże, rybą.
I robiła za rybę, ryba popłynęła
w niej, wypłynęła, upadła mokra na kilim.
Dalejże, rowerem.
I robiła za rower, na przemian za kierownicę
siodełko, a potem otworzyła przybornik
z kluczami i za wszystkie klucze.
Dalejże, paszportem.
I robiła za mój zagraniczny paszport,
nowiutki, pachnący jeszcze farbą,
złożony, otwarty, potem tylko za kratkę z moją
fotografią.
Dalejże, jeszcze czymś takim, co łaskotało nerwy,
budziło żądzę, wywoływało mdłości, dodawało
słodyczy. A potem na kolanach obchodziła
ikonę i prosiła o dziecko. Choćby i rybę
jakąś absurdalną.
Emma Andijewska, atrakcje z orbitami i bez, przeł. Aneta Kamińska, Fundacja Duży Format, Warszawa 2021
Jedną z poetek, których wiersze znalazły się w antologii Zadury i która doczekała się u nas (niedawno zresztą) osobnego tomu poezji, jest Emma Andijewska, reprezentantka najstarszej generacji żyjących jeszcze pisarzy ukraińskich (rocznik 1931), laureatka najważniejszej ukraińskiej nagrody literackiej – Państwowej Nagrody im. Tarasa Szewczenki (2018). Fundacja Dużego Formatu wydała w 2021 roku w przekładach niezastąpionej Anety Kamińskiej atrakcje z orbitami i bez, a więc tom z roku 2000 (Andijewska napisała w sumie kilkadziesiąt książek poetyckich). Mamy w tej poezji do czynienia głównie ze scenkami rodzajowymi, które poddawane są groteskowym przetworzeniom, a potem racjonalnej refleksji. Inicjuje je zwykle jakaś obserwacja – bohater liryczny robi to lub to w takiej a takiej scenerii: „Sprzedawca lodów/ wyciąga wafle rożki/ z kulkami lodów,/ które roztapiają się w powietrzu”, „Chłopiec siedzi przy komputerze,/ słuchając,/ jak za jego plecami/ przekomarzają się kwiaty”, „Kobieta, która na deptaku/ sprzedaje gorące kasztany jadalne,/ ubrana w kamizelkę z blachy/ bije się kułakiem w piersi”. Potem, po tej swoistej ekspozycji, wiersz się rozkręca, nadal niby opowiadając historię czy relacjonując zdarzenia, ale wplatając w nie elementy spoza racjonalnego porządku, jakby jakaś dziecięca soczewka zniekształcała sytuację liryczną – ożywiała przedmioty i wprawiała je w niecodzienne interakcje. To sprawia, że teksty Andijewskiej mają w sobie coś baśniowego, co zresztą doskonale ujmują oryginalne, wręcz stonerowe projekty okładek (ta nasza jest niestety znacznie bardziej minimalistyczna i geometryczna; oryginalne okładki można obejrzeć tu: https://play.google.com/store/books/author?id=Емма+Андієвська). atrakcje z orbitami i bezto właśnie taki idealny tom eskapistyczny – zło i smutek czają się wciąż jeszcze za progiem, ręczniki przykrywają miasta w groteskowej katastrofie, „kobieta-batyskaf-sterowiec/ posiada umiejętność/ kurczenia się i rozprostowywania/ na najmniejszych odcinkach przestrzeni./ A oprócz tego włada sztuką/ smażenia grzanek”, no i ludzie nie umierają nawet po wypadnięciu z okna, tylko unoszą się wokół domów. Trochę surrealistycznej nadziei – „Usłużne parasolki”:
Po ulicy jak tylko okiem sięgnąć
latają rozłożone parasolki,
uprzejmie proponując chętnym
bezpłatne
ułatwienie sposobu przemieszczania się.
Jednak jakoś
nikt się nie odważa,
bojąc się ze zbytniego zadłużenia
u ździerców,
często stojących
za darmowymi usługami.
I za parasolkę
chwyta się tylko jedna babcia,
która już niczego się nie boi,
razem z kędzierzawym wnuczkiem.
I oboje
tak harmonijnie płyną
nad głowami przechodniów
że każdy zatrzymuje się
i obiecuje sobie od dzisiaj
zacząć nowe życie.
Serhij Żadan, Historia kultury początku stulecia, Biuro Literackie, Wrocław 2005
Zanim Serhij Żadan stał się uznanej sławy prozaikiem (zdobywcą nagrody Angelus za wybitny Internat – jedną z tych współczesnych powieści światowej literatury, którą trzeba po prostu przeczytać i której znaczenie powinno z czasem tylko rosnąć), był w naszym kraju rozpoznawany również jako bardzo interesujący poeta, gdzieś na przełomie lat 2000–2010 wyrastający zresztą na nowego „mistrza” młodej ukraińskiej poezji (obok bubabistów z Andruchowyczem na czele). Wówczas (2005) w serii przekładów BL, tej z białą okładką i czarno-białym zdjęciem, zajmującym ¾ powierzchni, do której nadal mam wielki typograficzny sentyment, ukazała się Historia kultury początku stulecia w przekładzie Bohdana Zadury. Można powiedzieć, że tom ten zapoczątkował owacyjną recepcję Żadana w naszym kraju, bo wraz z nim pojawiły się w Czarnym opowiadania, a potem pierwsze powieści (Depeche Mode i Anarchy in the UKR), a następnie jeszcze kilka tomów, aż po ostatnią Antenę, która wciąż ma szansę sięgnąć po Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej za najlepszy przekład z lat 2019–2021.
Historia kultury… jest tomem trochę innym niż te najnowsze, wyrastającym z nieco spokojniejszych czasów, za to przepełnionych rozczarowaniem i stagnacją. Owszem, w tle pracuje już maszyna historii, ale Żadan pozwala sobie jeszcze na ten nieco amerykański, szorstki model buntownika i samotnika, typowy również dla naszych lat 90., korzystając w ramach mott z fragmentów tekstów Bukowskiego, Waitsa i Burroughsa. Ale już tutaj dobrze widać specyfikę jego poetyckiego języka: to, co niskie i banalne, przełamywane jest przez skłonność do tematów poważnych, do Enzensbergerowskiej wręcz refleksji nad procesem historycznym, konfrontowaniem jakiegoś „momentu historycznego” z aktem jego wspominania. Żadan opowiada historie, które niby nie chcą się uwiecznić, ale mimo wszystko zmierzają do egzystencjalnej puenty. Jest w jego wierszach coś elegijnego, monumentalnego – niby nie uderza w natrętne, klasycyzujące tony, nie epatuje wzniosłością ani romantycznymi uniesieniami (choć głównym tematem tomu jest miłość, raczej agape niż amor), ale – podobnie jak w Antenie – czuć tu ciężar monologu i pewien dydaktyczny rys poety, który przemawia bezpośrednio do czytelnika. Nazwałbym ten efekt „patyną” – umiejętnością postarzania obserwacji, dodawania jej swoistego nastroju zmęczenia: epoką, historią, życiem, sytuacją geopolityczną. Bohaterowie tych wierszy snują się bez celu po bazarach i supermarketach lub zostają przyłapani w bocznych uliczkach na wspominaniu drobiazgów, detali z życia, jakby przyszłość nie miała im nic do zaoferowania. W ten sposób historia kultury „początku stulecia” zaczyna wyglądać bardziej na historię schyłku, na okres „późny”, w którym pragnienie kochania i bycia kochanym musi nieustannie przezwyciężać obowiązek pamiętania o umarłych. Zostawiam początek dłuższego wiersza „Krucjata dziecięca”:
Słuchasz, jak wszystko mija,
słuchasz, jak wszystko pozostaje,
wszystko już jakby się zatrzymało, rozumiesz, twój świat i twój osobisty
jezus, którzy przeżywali z tobą twoje nie najpiękniejsze czasy,
teraz nawet oni milcząc odchodzą, o ile wszystkie istnieje tylko potąd,
pokąd to widzisz, a tu – popatrz – kolejne lato,
kolejna zmiana sezonu,
przypominasz sobie,
kto jeszcze rok temu o tej porze był żywy,
kto już wiedział o swojej chorobie,
kto się domyślał
przyszłej śmierci.
Stałe zjawy umarłych o piątej rano na schodach w bramie,
stałe twarze teletransmitujących owe sny
i śmierć przychodzi, to reguła, tylko w takie
ciche poranki, roznosząc zapach
mokrych warzyw i jodu.
Tylko dzieci mogą nawet ją zobaczyć –
puste ulice mojego miasta,
ciche głosy ogłuchłych przy przelotowych arteriach ptaków,
które umierają w samotnych miejskich gniazdach.
Po prostu uczysz się pisać,
uczysz się pisać prosto,
starając się nie zapomnieć żadnego z tych szaleńczo pięknych,
odurzająco bezdomnych dzieci, co snuły się przez całe
twoje życie na sąsiednich
ulicach.
Można by ten tom – z jego „podręcznikowym” zamysłem – zderzyć z „historycznymi” tomami Darka Foksa. Ich lakoniczność, oparta na awangardowym geście kolażu i cut-upie, ciekawie korespondowałaby z monologową rozwlekłością wierszy Żadana, w których podmiot leniwie snuje swoją opowieść o tym, jak upływa czas lub jak zastyga on w miejscu. Tom Żadana jest bardzo przygnębiającą książką, bo od samego początku zdaje się kwestionować sens deponowany w przyszłości – nie tyle nadzieję na to, co przyjdzie, ile sam ruch odradzającego się na ruinach życia.
Wasyl Słapczuk, Nowiutki rower starych binokli, przeł. Bohdan Zadura, PIW, Warszawa 2021
„Powieściowo” znamy Wasyla Słapczuka oczywiście z Księgi zapomnienia (2014), świetnego, antywojennego manifestu na miarę Na Zachodzie bez zmian. „Poetycko” towarzyszą nam za to w ostatnich latach dwa tomy: Wieczorne słońce, obszerny wybór wierszy poety w przekładach Zadury, pięknie wydany przez Warsztaty Kultury w Lublinie (wciąż do kupienia) oraz PIW-owski, samodzielny tom Nowiutki rower starych binokli, który ukazał się na początku zeszłego roku w ramach „Małej Serii Przekładów Poetyckich” (też jeszcze dostępny). Ta seria warszawskiego wydawnictwa obfituje w poezję języków słowiańskich, z ukraińskim na czele. Wcześniej ukazały się Święto po awanturze Wasyla Łozińskiego i Drohobycz Serhija Żadana; jak zapowiedział wydawca, zysk ze sprzedaży każdego z tych tomów zostanie przeznaczony na pomoc Ukrainie.
Tymczasem jednak o Słapczuku (a więc znowu przekłady Zadury…). Nowiutki rower… to tom bardzo specyficzny, nawet ekstrawagancki, odbiegający całkowicie od współczesnych konwencji lirycznych, będący próbą zmierzenia się z żywotem i legendą innego poety – Pawło Tyczyny, zmarłego w 1967 roku, twórcy tyleż wybitnego i uznanego, co kontrowersyjnego z racji politycznych wyborów w czasach USSR (był dwie kadencje szefem Rady Najwyższej) i Związku Radzieckiego. Można by tu pewnie wyprowadzić jakąś złośliwą analogię z Ważykiem, choć to raczej nie ta skala talentu i nie ten poziom układności (Ważyk był mimo wszystko rewizjonistą i począwszy od lat 60., nie wiodło mu się już zbyt dobrze, mimo wcześniejszych partyjnych zasług). Tyczyna jest bohaterem tomu Słapczuka, a jego życie zostaje rozpisane na niemal mityczny traktat w dwóch częściach: o cudownym dziecku ludu, wiejskim poecie, obdarzonym geniuszem i zmagającym się z materią słów oraz o politycznym i moralnym bankrucie czasów powojennych. Znać w tym ironiczny stosunek, nieco parodystyczny gest względem stalinowskich eposów bohaterskich, ale też sentymentalny rys, który zbliża poszczególne wiersze do satyrycznych bajek epoki oświecenia. Jeśli Żadana kontrastowałem z późnym Foksem, to tom Słapczuka można by zestawić z twórczością Foksa jako autora Orcia: w Nowiutkim rowerze… Słapczuk w podobny sposób rozprawia się z romantycznymi mitami oraz instytucją literatury i wchodzi w nieoczywisty mariaż z problematyką miejsca i „ja” poety w historii zbiorowości. Poszczególne części pełne są groteskowych sytuacji, a Tyczyna jako postać coraz mniej przypomina człowieka z krwi i kości, a coraz bardziej upodabnia się do surrealistycznych dziwaków z pism Caldersa czy Michaux (ten trop podsuwa nam zresztą w posłowiu Zadura):
Usłyszał naród,
że Tyczyna
na wydanie krytyczne dzieł zebranych
się zamachnął
i z wdzięczności podarował mu
słonia albinosa.
– Co ja z nim będę robił?! –
odżegnuje się Tyczyna.
– A my co z nim zrobimy?! –
nalega naród.
On do nich o słoniu,
oni do niego o zebranych.
Przekonują (z argumentami):
– W dodatku to przecież
w ogóle nie jest słoń,
a biała mysz,
nadmuchana przez słomkę.
Nie tylko Tyczyna
jest takim mądralą.
Ocena Słapczuka jest bardzo surowa: jego Tyczyna to polityczny oportunista i grafoman, który przez pół życia korzysta z instytucjonalnych przywilejów i sztucznie podtrzymywanej sławy, a ponadto sam zdaje sobie z tego sprawę, ale nie potrafi wykonać żadnego rozliczeniowego gestu (ani popełnić honorowego samobójstwa):
Postawiony przed wyborem
Tyczyna bezradnie popatruje
to na stacyjnego milicjanta,
to na sprzedawczynię…
Ktoś zawierza
własnemu smakowi,
a Tyczyna
(również w życiu osobistym)
administracyjnym decyzjom.
Nie traktowałbym tego tomu jako wypowiedzi estetycznie satysfakcjonującej – jej satyryczny charakter wyklucza ten model czytania. Jest to raczej gorzka, bardzo gorzka refleksja o konfrontacji sztuki i historii Ukrainy, o ciężarze, który nie każdy twórca zdołał unieść. Jak pisze Zadura w swoim jakże lakonicznym komunikacie:
Wasyl Stus Tyczynę ze Słonecznych klarnetów (tom datowany na 1918, faktycznie ukazał się rok później) uważał za geniusza, Tyczynę z późniejszych poetyckich książek sławiących partię za pigmeja, urzędnika literackiej kancelarii, ofiarę stalinizmu, różniącą się od takich przedstawicieli rozstrzelanego odrodzenia jak Chwylowy, Kurbas czy Zerow tym, że oni zostali zamordowani fizycznie, a on duchowo. Wedle Stusa historia światowej literatury nie zna nikogo, kto jak Tyczyna poświęciłby pół życia wysokiej poezji, a pół bezwzględnej walce ze swoim genialnym talentem.
Intelektualna śmierć poety wybrzmiewa w topornej, prostackiej formie wierszy, dalekiej od reprezentowanego przezeń symbolizmu, a ta duchowa – w jednym z ostatnich tekstów z tomu: „I Tyczyna,/ jak nikt inny,/ wiedział, jak to jest/ być/ stróżem w świątyni,/ którą opuścił Bóg”.
Lubow Jakymczuk, Morele Donbasu, przeł. Aneta Kamińska, WBPiCAK, Poznań 2018
Na koniec miało pojawić się coś bardziej optymistycznego – z WBPiCAK i w przekładach Kamińskiej – Wszystkie możliwe rzeczy Juliji Stachiwskiej. W 2019 roku pojawiło się wiele ukraińskich propozycji wartych uwagi, które zaledwie wspomniałem wówczas w podsumowaniu (i Słapczuk, i Łoziński, i Hałyna Kruk, Ołena Husejnowa, a nawet Pawło Korobczuk w małej oficynie Tłoczni Wydawniczej „Ach Jo” w przekładach Janusza Radwańskiego), więc teraz chciałem do tego wątku wrócić. Stachiwska jest gronie opisywanych przeze mnie twórców najmłodsza (urodziła się w 1985 roku w Żytomierzu). Zamierzałem wybrać jej wiersze ze względu na ich wrażliwy, sentymentalny, wręcz dziewczęcy charakter. To jest poezja egzystencjalna, wynikająca z obserwacji świata, trochę nazbyt dla mnie zmetaforyzowana (wiele dopełniaczowych metafor wygląda jednak sztucznie i martwo w naszym współczesnym języku), czasem wręcz egzaltowana, ale przekazująca bardzo osobiste spojrzenie na świat. Jak pisała autorka, jej wiersze to „w pewnym sensie notatki z podróży, opowiadające o małych i codziennych rzeczach, które naprawdę mogą okazać się uzdrawiające jak rośliny na poboczach naszych dni”. Może i mogą, może jest to jakaś forma eskapizmu w poetycką nadwrażliwość, która szuka swojej mitycznej siły w rytmie natury, w odradzaniu się flory, zupełnie odmiennej od baśniowo-filozoficznego trybu Andijewskiej. Ale wobec ostatnich wydarzeń ten tom wygląda jak sztucznie stworzony kryształ i aż trudno uwierzyć, jak fałszywie brzmi po czterech latach.
Zdecydowałem więc, wbrew wcześniejszym założeniom poszukiwania poezji innej niż wojenna, zakończyć Morelami Donbasu Luby Jakymczuk – nie tylko dlatego, że Donbas. Jak napisała w posłowiu Kamińska: „bycie tłumaczką Luby Jakymczuk od jakiegoś czasu stało się jednak bolesne, tak jak bolesne stało się śledzenie wiadomości z Ukrainy”. Myślę, że teraz jest jeszcze bardziej bolesne, ale to kobiece spojrzenie na wojnę, z jednej strony dokumentujące okrucieństwa, z drugiej poszukujące ucieczki w pejzaż – w morelowe sady, które zarastają górniczy rejon – to spojrzenie najbardziej uniwersalne i najbardziej humanistyczne, jakie potrafię sobie teraz wyobrazić. Wiersze Jakymczuk są jednak potężne nie tylko siłą wojennego świadectwa. Przeciwnie, ich jakość polega na zanurzeniu autorki w awangardowych eksperymentach, m.in. w tradycji futuryzmu, na umiejętnej pracy z językiem, na eksplorowaniu tych wszystkich górniczych metafor i tradycji robotniczej poezji, jak w tytułowym poemacie. Od awangardowych poszukiwań w rejestrach „materialność–praca–ziemia–węgiel” autorka, trochę wbrew sobie, musiała przejść do wręcz konstruktywistycznej lakoniczności. „Minimum metafor, więcej milczenia, więcej tego, co nie mieści się w słowach” – to wyzwanie postawiła przed nią sytuacja polityczna, a Jakymczuk jej sprostała – i jako poetka, i jako działaczka, i jako komentatorka rozpadającej się na jej oczach rzeczywistości. Choć ta żałobno-wojenna część tomu odnosiła się do innego etapu konfliktu, gdy nikt jeszcze nie myślał, że zniknie Charków, a pierścienie artylerii i czołgów zacisną się wokół Kijowa, to można ją czytać jak sprawozdanie z ostatnich dni. Więc na koniec „Suszona morela” pod język, niech gnije:
to był żółty wiersz żółty
miękki i trochę kłujący
była w nim żółta kotka
którą nazwałam Morelą
i złote wąsy promieni słonecznych
przekłuwające twarz na wylot jak surowe spaghetti
a blizny po dziurkach stawały się piegami
była tam ciepła herbata rumiankowa
którą napoiłam żółtą kotkę
i kotka zrobiła się ruda
był w wierszu miód na przeziębienie jesienne
nie ten sam co na przeziębienie zimowe –
trochę bielszy
to był żółty wiersz żółty
ale nie pisałam go tak długo
że zgnił na brązowo
i teraz morela zrobiła się suszona
oblizuję ją szorstką językiem
a ona gruchocze pestkami
to znaczy jedną pestką
wiersz gnił od 1 do 14 października 2014 roku w Kijowie