04/04/22

PPR (#4)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Mini­ma mora­lia

W mar­cu poja­wi­ło się spo­ro cie­ka­wych ksią­żek poetyc­kich, głów­nie od więk­szych wydaw­nictw, a prze­cież poprzed­ni numer poświę­ci­łem Ukra­inie, więc zosta­ły jesz­cze zale­gło­ści z począt­ku roku. Nie da się ich wszyst­kich odha­czyć za jed­nym razem, dla­te­go zde­cy­do­wa­łem się na kon­kret­ny klucz: małe i mniej­sze. Kon­se­kwen­cją tej decy­zji jest prze­nie­sie­nie omó­wie­nia Odży­wek i suple­men­tów Ada­ma Wie­de­man­na oraz Małych powin­no­ści Joan­ny Opa­rek (cho­ciaż tytuł pasu­je) do kolej­ne­go nume­ru. Przez „małe” rozu­miem jed­nak tomy obję­to­ścio­wo lub for­ma­to­wo skrom­ne, albo takie, któ­re celu­ją w róż­nie mini­ma­li­stycz­ne reje­stry, krót­kie for­my i zerwa­nia, nawet jeśli obję­to­ścio­wo rosną wów­czas w oczach; małe i mniej­sze, bo taki był tytuł notat­ko­wo-recen­zenc­kiej książ­ki kry­tycz­no­li­te­rac­kiej Paw­ła Mac­kie­wi­cza sprzed pra­wie deka­dy (Małe i mniej­sze. Notat­ki o naj­now­szej poezji i kry­ty­ce, Fa-art, Kato­wi­ce 2013), a mnie się ten tytuł bar­dzo podo­ba i może war­to go przy­po­mnieć wła­śnie w takim cyklu, w któ­rym po pro­stu czy­tam i pole­cam, nie­spe­cjal­nie pró­bu­jąc pro­jek­to­wać lite­rac­kie pole czy for­so­wać swój pro­gram este­tycz­ny. To „małe” w pro­po­no­wa­nych książ­kach oczy­wi­ście nie doty­czy tema­tu, bo ten czę­sto wykra­cza dale­ko poza hory­zont codzien­no­ści, a w więk­szo­ści omó­wio­nych pozy­cji jest po pro­stu WIELKI, escha­to­lo­gicz­ny, moral­ny, egzy­sten­cjal­ny w tej naj­bar­dziej bole­snej, doświad­czal­nej for­mie. Może stąd pomysł na wyciecz­kę w stro­nę Ador­na i powrót do lek­tu­ry sprzed lat: „całość jest nie­praw­dą”, dia­lek­tycz­na syn­te­za jest złu­dze­niem.

Maciej Robert, śnieg. ele­gie przed­miej­skie, War­stwy, Wro­cław 2022

Zacznij­my od takie­go wła­śnie przy­kła­du o nie­wiel­kim for­ma­cie i spo­rym zakre­sie pro­ble­mo­wym: zale­d­wie 40 stron, a dało­by się z tego zro­bić 20, całość pisa­na w lako­nicz­nych dys­ty­chach, no dobra, pra­wie całość, bo jest jesz­cze okta­wa i jak­by krót­ka pro­za poetyc­ka w ramach pro­lo­gu i podob­ne okta­wy na epi­log. For­mat moż­li­wie mikry, bar­wy zga­szo­ne lub roz­my­te, biel, sza­rość, cał­ko­wi­cie roz­ma­za­ny tytuł na kar­to­no­wej okład­ce; tro­chę przy­pra­wić, a osią­gnę­li­by­śmy nie­wi­docz­ność pozio­mu Uli­cy Sło­wiań­skiej Kla­ry Nowa­kow­skiej, tomu, któ­ry dla mnie pozo­sta­je wciąż arcy­dzie­łem zani­ka­nia i roz­ta­pia­nia się w sza­ro­ściach. Za kon­cep­tem typo­gra­ficz­nym sto­ją oczy­wi­ście wro­cław­skie War­stwy (pro­jekt gra­ficz­ny: nie­za­stą­pio­na Joan­na Jop­kie­wicz, ostat­nio nagro­dzo­na w Bolo­nii za Raster Lich­ten­ste­ina), któ­re wspar­ły tym razem poetę łódz­kie­go – Macie­ja Rober­ta, wyda­jąc (podob­no bez chwi­li namy­słu, bo rzecz od razu ich uję­ła) jego mrocz­ny poemat śnieg. ele­gie przed­miej­skie. Robert to uzna­ny, doświad­czo­ny i waż­ny poeta, któ­ry na mapie póź­nych rocz­ni­ków 70. ma swo­je osob­ne miej­sce, a przy tym jeden z moich ulu­bio­nych twór­ców tam­tej gene­ra­cji. Jest to też poeta nie­prze­mi­ja­ją­cej melan­cho­lii, tak z nią sca­lo­ny, że nawet kie­dy ude­rzał w inne tony – kro­ni­kar­skie, gro­te­sko­we i apo­ka­lip­tycz­ne w Demo­lo­gos, nie­co bar­dziej wita­li­stycz­ne w Super­or­ga­ni­zmie czy iro­nicz­no-zgorzk­nia­łe w Co mogło pójść nie tak, zawsze zawra­cał w stro­nę nie­ist­nie­ją­cych już ulic Łodzi, do zna­nych sobie dziel­nic i do Księ­gi mel­dun­ko­wej, w któ­rej zapi­sa­no nazwi­ska daw­no już nie­obec­nych loka­to­rów. „Pra­ca żało­by i pra­ca rze­ki. Dwie rady­kal­nie róż­ne pra­ce. Nurt topi śnieg. Idź i patrz. Jeden.” – ten pro­za­tor­ski frag­ment poema­tu moż­na potrak­to­wać jako meta­li­te­rac­ką instruk­cję obsłu­gi, nie tyl­ko „śnie­gu…”, ale całej wła­ści­wie poezji Rober­ta. Patrz, przy­glą­daj się, roz­róż­niaj, dostrze­gaj prze­pływ i zatar­cia – to etycz­ne wyzwa­nie, z któ­rym poeta zosta­wia nas za każ­dym razem, bez wzglę­du na podej­mo­wa­ny aku­rat temat.

Spe­cy­ficz­nym ele­men­tem melan­cho­lij­nej stra­te­gii auto­ra jest coś, co nazwał­bym fil­mo­wo­ścią jego wier­szy, i nie cho­dzi wca­le o to, że Robert ma rze­czy­wi­ście fil­mo­znaw­cze wykształ­ce­nie, ani też o to, że są to utwo­ry w jakiś nie­zwy­kły spo­sób wizu­al­ne, mime­tycz­ne, pró­bu­ją­ce odtwo­rzyć z ruin utra­co­ny świat prze­szło­ści (choć tych ruin jest zawsze spo­ro: zło­mu, resz­tek, gru­zów). Robert pra­cu­je z wier­szem tak, jak­by ope­ro­wał kame­rą fil­mo­wą: robi zbli­że­nia, najaz­dy i odjaz­dy, mon­tu­je i two­rzy pano­ra­my. W śnie­gu… nie musi tego nawet sygna­li­zo­wać czy nazy­wać, żeby całość od począt­ku nabra­ła dra­ma­tur­gicz­ne­go cha­rak­te­ru – sce­no­pi­su do bar­dzo przy­gnę­bia­ją­ce­go, czar­no-bia­łe­go fil­mu. Na począt­ku dosta­je­my eks­po­zy­cję: „wywal­czo­ne w spółdzielni/ sta­no­wi­sko z mikrosz­la­ba­nem”, teren wizji lokal­nej, miej­sce tra­ge­dii. Po dro­dze rekon­stru­uje­my wyda­rze­nia i odby­wa­my wła­sną „wizję lokal­ną” – tory, sznur, wisie­lec, samo­bój­stwo, przy­czy­ny, mono­log wewnętrz­ny, gło­sy z prze­szło­ści, wina, zaka­za­ne pra­gnie­nie, śmierć. Wszyst­ko powo­li wią­że się ze sobą, a przy oka­zji z inny­mi histo­ria­mi, wspo­mnie­nia­mi, ele­men­ta­mi auto­bio­gra­ficz­ny­mi. Ope­ra­tor cały czas się waha: czy zdję­cia raczej prze­świe­tlić i ostat­nie uję­cie ską­pać w bie­li, czy też nie­do­świe­tlić i zanu­rzyć nas w ciem­no­ści, w mare tene­bra­rum winy, grze­chu i nie­do­ko­na­nej poku­ty. Bo śnieg… jest nie tyl­ko kolej­nym melan­cho­lij­nym ruchem w stro­nę prze­szło­ści, do dzie­ciń­stwa, wspo­min­ków i fla­neu­ry­stycz­nych snu­jów, ale też tomem wprost spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wa­nym, doty­czą­cym sek­su­al­nej prze­mo­cy duchow­nych wobec nie­let­nich oraz kon­tro­wer­syj­ne­go sta­no­wi­ska Kościo­ła, któ­ry nadal woli raczej zamia­tać spra­wy pod dywan i zda­wać się na boski osąd, niż pod­po­rząd­ko­wać świec­kie­mu pra­wu.

Na pyta­nie, czy dany wprost temat i sfor­mu­ło­wa­ny wyraź­nie głos w waż­nej kwe­stii, szko­dzi jakoś poezji współ­cze­snej, Robert zda­je się mieć goto­wą odpo­wiedź. Ale mimo repor­ta­żo­wych ele­men­tów, poemat ten nie jest „spra­wą dla repor­te­ra” ani też dogłęb­nym, psy­cho­lo­gicz­nym por­tre­tem ofia­ry ani zbrod­nia­rza. Śnieg… war­to czy­tać jako medy­ta­cyj­ne stu­dium poczu­cia winy, zagrze­ba­ne­go pod śnie­giem oraz nie­win­no­ści, ducho­wej czy­sto­ści, unu­rza­nej w brud­nych, łódz­kich roz­to­pach. A wszyst­ko to zale­d­wie naszki­co­wa­ne, wręcz impre­sjo­ni­stycz­ne, ską­pa­ne w reszt­kach sakral­nych for­mu­łek, w śnie­gu:

Śnieg w kwiet­niu i śnieg w czerw­cu
(ziar­na ryżu we wło­sach),

śnieg pod koniec lata, śnieg,
na zawsze śnieg, coś nie tak

z obra­zem, poru­szo­ny kadr.
To moja bar­dzo wiel­ka

zima, śnieg, war­stwa­mi śnieg,
tyle gatun­ków śnie­gu!

Fran­ci­sco Javier Navar­ro Prie­to, Pięk­ny świat, przeł. Paweł Orzeł, PIW, War­sza­wa 2022

Mała, bia­ła seria prze­kła­do­wa PIW‑u zwy­kle wpro­wa­dza rze­czy cie­ka­we, choć w więk­szo­ści doty­czy­ły one dotąd prze­kła­dów z języ­ków sło­wiań­skich i oko­lic sąsiedz­kich. Aż nagle, w prze­kła­dach Paw­ła Orła, któ­ry w tym fachu podob­no debiu­tu­je, poja­wia się hisz­pań­ski poeta współ­cze­sny – rocz­nik 1994 (!), z rów­nież debiu­tanc­kim, nagro­dzo­nym w Hisz­pa­nii tomem El bel­lo mun­do (2019). Frag­men­ty tej książ­ki poja­wia­ły się już i w „Heli­kop­te­rze”, i w „Wizjach” (wia­do­mo), a nawet w „Afron­cie”, ale wciąż nie wiem, skąd Orzeł, redak­tor PIW‑u, a przede wszyst­kim cie­ka­wy pro­za­ik, wycią­gnął takie­go poetę… Niby posło­wie nas o tym zdaw­ko­wo infor­mu­je, bo hisz­pań­ski jest natyw­nym języ­kiem tłu­ma­cza, ale jest to posło­wie bar­dzo dziw­ne, w for­mie listu i roz­mo­wy, intym­ne do gra­nic, wręcz miło­sne i egzal­to­wa­ne, z syl­wą z wywia­du, któ­ra…, ech, powiedz­my po pro­stu: jest to lite­rac­ka, pro­za­tor­ska waria­cja na temat roz­mo­wy pomię­dzy poetą i tłu­ma­czem, któ­rzy się nawet za dobrze nie zna­ją; coś jak­by dzien­nik in pro­gress, poury­wa­ny i zaprze­cza­ją­cy sobie.

Na koniec tłu­macz i redak­tor dekla­ru­je: „Nie sądzę, by tych parę słów przy­pa­dło Ci do gustu, ale prze­cież musi­my się róż­nić. I kto, jak nie Ty, ma o tym wie­dzieć. Zwłasz­cza teraz”. To chy­ba nie jest fał­szy­wa skrom­ność ani kur­tu­azja. Gesty Prie­to są mak­sy­ma­li­stycz­ne, choć trud­no nazwać je zama­szy­sty­mi: wycho­dzą od prze­my­śla­nej, prze­ży­tej histo­rii i doświad­cza­nia sztuk pla­stycz­nych, spla­ta­ją to z codzien­no­ścią, fil­tru­ją przez bar­dzo kunsz­tow­ne, za każ­dym razem inne for­my wier­sza, ale zdą­ża­ją zawsze w stro­nę osta­tecz­ną, escha­to­lo­gicz­ną: eko­zo­ficz­nej uważ­no­ści i eko­lo­gicz­nej zagła­dy. To wręcz filo­zo­ficz­ne stu­dium z pogra­ni­cza onto­lo­gii i teo­rii per­cep­cji (jak to, że widzę, prze­kła­da się na to, że ist­nie­je raczej coś niż nic), spi­sa­ne w este­ty­ce pokrew­nej eko­po­ety­ce Fie­dor­czuk i Bel­trána. Orzeł robi tym­cza­sem mikro­na­cię­cia, lito­gra­fie, cium­ka to wszyst­ko języ­ko­wo, nie wda­jąc się w poli­tycz­ny akty­wizm, prze­ciw­nie do Prie­to. To zde­rze­nie, może nawet nie cha­rak­te­rów czy sty­lów, ale na pew­no podejść do języ­ka, jest walo­rem, któ­re­go nie znaj­dzie­my w ory­gi­nal­nej wer­sji tomu.

A teraz do rze­czy: jak pisze Prie­to? Dla­cze­go Pięk­ny świat? Czy to eks­ta­za pierw­szej epi­fa­nii – takie Whit­ma­now­skie „to the gar­den, the world, anew ascen­ding”, czy raczej iro­nia – splen­di­da real­ta, świat jako opu­sto­sza­ła kra­szan­ka, jak u Ilo­ny Wit­kow­skiej? Coś pomię­dzy, ale znacz­nie bar­dziej zapo­śred­ni­czo­ne este­tycz­nie, unu­rza­ne w histo­rii sztu­ki i filo­zo­fii, od wło­skie­go pre­re­ne­san­su (Dan­te) po nie­miec­ką, tur­pi­stycz­ną eks­pre­sję (Egon Schie­le), od chrze­ści­jań­skiej misty­ki krwi po inter­pre­ta­cje Deleuze’a; to Raj… Mil­to­na z jego mrocz­ną, baro­ko­wą pod­bu­do­wą, ale przede wszyst­kim – Fran­cis Bacon i jego mię­so, odmie­nia­ne przez wszyst­kie przy­pad­ki. Pięk­ny świat jest tomem bar­dzo pre­cy­zyj­nie skon­stru­owa­nym, podzie­lo­nym na czę­ści, korzy­sta­ją­cym z narzę­dzi i chwy­tów, któ­re XX wiek wytwo­rzył na linii wiersz-malar­stwo-rze­czy­wi­stość, od ekfraz (któ­re raz brzmią Watem, a innym razem raczej Self-por­tra­it… Ashbery’ego), przez poemat jako auto­por­tret i kura­tor­skie komen­ta­rze, aż po cyta­ty pra­so­we, uru­cha­mia­ją­ce for­mal­ne prze­two­rze­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Fun­da­men­tal­nym tema­tem całej wizji Prie­to, bo trud­no nazwać ten tom ina­czej, jest cia­ło: kocha­ne i zamę­cza­ne, ado­ro­wa­ne i poni­ża­ne, ryso­wa­ne, stu­dio­wa­ne i zabi­ja­ne, cia­ło pod­da­wa­ne malar­skim prze­mia­nom i rzeź­ni­czym wiwi­sek­cjom, cia­ło pre­kar­nych pra­cow­ni­ków, kochan­ków, zwie­rząt, a wresz­cie samo cia­ło świa­ta: „przy­pad­ko­wa pla­ma wina na dywanie/ ŻE MIĘSO JEST CZYSTĄ MATERIĄ KRZYKU/ lub po pro­stu kału­ża krwi na bia­łej zie­mi / dla nie­go ten głos jest nie­po­trzeb­nym wier­szem”. Inspi­ru­jąc się malar­stwem Baco­na, obła­pia­jąc je z róż­nych stron, wyko­rzy­stu­jąc licz­ne kon­tek­sty filo­zo­ficz­ne (bo Prie­to stu­dio­wał filo­zo­fię), hisz­pań­ski poeta two­rzy ist­ny poli­log, coś, o czym marzył Czycz. Naj­czę­ściej sto­su­je tech­ni­kę „war­ko­cza”, jak w powyż­szym cyta­cie. Dwie opo­wie­ści, snu­te w odmien­nym ryt­mie i inny­mi gło­sa­mi, wymie­nia­ją się co wers, prze­pla­ta­jąc reje­stry i per­spek­ty­wy. Każ­da z osob­na mogła­by być wier­szem, ale raczej prze­cięt­nym, takim, któ­ry koja­rzy­my z róż­nych neo­awan­gar­do­wych gestów, u nas zwłasz­cza Róże­wi­cza, Bia­ło­szew­skie­go (wcze­sne­go, w malar­skich tek­stach) i Kar­po­wi­cza. Dopie­ro sple­cio­ne, czy­ta­ne line­ar­nie, wła­śnie tak, jak zosta­ły zapi­sa­ne, two­rzą wra­że­nie poli­fo­nicz­no­ści i wywo­łu­ją nie­ocze­ki­wa­ne sko­ja­rze­nia, łącząc pla­ny, uję­cia i cia­ła, wzmac­nia­jąc patos lub roz­ła­do­wu­jąc go nie­ocze­ki­wa­nie. Dla demon­stra­cji frag­ment (koń­co­wy) takie­go war­ko­czo­we­go tek­stu pre­kar­ne­go, któ­ry wyda­rza się syn­chro­nicz­nie – „Urlop lękowy/ Pisa­nie poli­tycz­ne­go wier­sza”:

Pacjent pła­cze w trak­cie bada­nia,
nasłu­chu­je się, jest trud­ne,
mówi, że od stycz­nia bez dnia odpo­czyn­ku,
potrzeb­ne są uszy, nie ręce,
że w jeden z tych dni
trze­ba ubrać sło­wa w ból
może chcieć przy­tu­lić pta­ka,
i to jest naj­trud­niej­sze;
w jeden z tych dni
że nagle pozwa­lasz komuś na mówie­nie o bólu
wzle­ci nad świat
sło­wa­mi ludz­ki­mi,
i nasra pra­co­daw­cy na gło­wę;
sło­wa­mi do mówie­nia: radość, ptak, życie,
miesz­ka­nie w domu wiel­ko­ści pudeł­ka zapa­łek
przyjść, by roz­ma­wiać o bólu,
gro­zi poża­rem,
przyjść, by powie­dzieć: dla kogoś świat jest okrą­głym wię­zie­niem,
i pew­ne­go dnia wyj­dziesz paląc się,
a ktoś chce się powie­sić na bel­ce,
i ludzie pomy­lą cię ze słoń­cem,
pozo­stać tak, wisząc nad,
kie­dy two­je ręce topią się,
i nie musieć wię­cej roz­ma­wiać
klat­ka pier­sio­wa, oczy topią się,
ze współ­pra­cow­ni­ka­mi;
już nie możesz iść do pra­cy:
mil­cze­nie, w koń­cu, niech go zosta­wią w poko­ju,
prze­pra­szam, przy­szło mi na myśl prze­brać się za słoń­ce
powie­szo­ne­go i w poko­ju,
i świat sta­nął w pło­mie­niach,
ponie­waż dla kogoś dro­ga mlecz­na jest roz­mia­ru kon­te­ne­ra,
i nie, ja już nie zamie­rzam bie­gać
a pisa­nie poli­tycz­ne­go wier­sza
za każ­dym razem, kie­dy świ­ta o siód­mej rano
potwier­dza­niem bólu,
i w fabry­kach włą­cza­ją się alar­my prze­ciw­po­ża­ro­we,
zda­wa­niem sobie spra­wy z ogro­mu,
tyl­ko dla­te­go, że wze­szło słoń­ce;
nie mil­cze­niem, nie mil­cze­niem, wiersz musi krzy­czeć
ja już nie zamie­rzam bie­gać, dok­to­rze.

Orzeł w posło­wiu pro­po­nu­je Prie­to, żeby ten poczy­tał Zadu­rę, bo Zadu­ra pomógł w redak­cji pol­skiej wer­sji tej książ­ki (nie był redak­to­rem, ale roz­to­czył „opie­kę redak­cyj­ną”). Oby nie. Zadu­ra nigdy nie napi­sał­by tak sza­lo­ne­go wier­sza, w któ­rym Apol­li­na­ire spo­ty­ka Wata, Lor­kę i Car­de­na­la, a potem po pro­stu się im wymy­ka i cele­bru­je ist­nie­nie. Wła­śnie o taką poli­tycz­ną poezję – o miło­ści, kata­stro­fie, soma­tycz­nym współ­od­czu­wa­niu i este­ty­za­cji wszech­rze­czy, o taką „żywą natu­rę” i natu­rę stwa­rza­ją­cą, natu­ra natu­rans – nic nie robi­łem. Ale na szczę­ście ist­nie­ją jabł­ka, i jabł­ka, i

ist­nie­je zgni­łe jabł­ko
na obrze­żach wiecz­no­ści
i spo­so­bu, w jaki świa­do­mość
chwy­ta i poże­ra jabł­ko
przez wiersz,
drze­wa, na któ­rych rosną wier­sze
wraz z jabł­ka­mi, ist­nie­ją,
drze­wa, wier­sze, jabł­ka,
ja sie­dzą­cy poni­żej
i patrzą­cy bez poru­sza­nia się na upa­dek owo­ców
ist­nie­je,
ten, któ­ry pie­ści jabł­ko
i obie­ra na śnia­da­nie
i czu­je, że roz­bie­ra się wraz z nim,

ten, któ­ry myje jabł­ko w ten sam spo­sób, w jaki pie­ści wiersz,
ten, któ­ry dzie­li jabł­ko w ten sam spo­sób, w jaki ukła­da sło­wa,
ten, któ­ry je jabł­ko w ten sam spo­sób, w jaki pisze wier­sze,
i ten, z któ­re­go nie zosta­ło nic prócz skó­ry, ist­nie­je,
nie wię­cej niż kil­ka słów na kuchen­nym bla­cie:

ja wiersz jabł­ko
z ser­cem w koszu z owo­ca­mi,
czło­wiek sie­dzą­cy na łóż­ku
z twa­rzą jabł­ka
i wiersz, któ­ry wcho­dzi przez okno
popo­łu­dniem i go zja­da,
i czło­wiek
i jabł­ko

ist­nie­ją,

Nie oce­niam jako­ści tłu­ma­cze­nia. Nie znam hisz­pań­skie­go i nigdy bym się nie pod­jął takiej pró­by. Za to jak to leży w pol­sz­czyź­nie i o jaką staw­kę gra! Wspa­nia­ły, nie­by­wa­le doj­rza­ły debiut i prze­kład, któ­ry jest w sta­nie pogo­dzić naszych rewo­lu­cjo­ni­stów z kon­ser­wa­tyw­ny­mi este­ta­mi. A nie napi­sa­łem dotąd nic o zie­mi, świe­tle i powie­trzu jako dobru wspól­nym, o któ­re upo­mi­na się Prie­to. Ale to na inny czas.

Odmia­ny łapa­nia tchu. Pięć ame­ry­kań­skich gło­sów, Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, Łódź 2022

Dru­gi prze­kład w tym odcin­ku, niby obszer­niej­szy, a i for­mat zupeł­nie przy­stęp­ny, ale to pre­zen­ta­cja aż pię­ciu poetów i poetek, więc w rze­czy­wi­sto­ści te 120 stron to rzecz bar­dzo skrom­na i niszo­wa jak na anto­lo­gię. Odmia­ny łapa­nia tchu…są reali­za­cją pro­jek­tu (chy­ba mię­dzy­na­ro­do­we­go) Variants of Cat­ching Bre­ath. Czte­ry tłu­macz­ki: Kata­rzy­na Szu­ster-Tar­di, Mał­go­rza­ta Myk, Joan­na Pie­chu­ra i Nata­lia Malek, poprze­dzo­ne krót­kim, ese­istycz­nym wstę­pem Mar­ka Tar­die­go, przed­sta­wia­ją nam „pięć ame­ry­kań­skich gło­sów”, nowych i wła­ści­wie u nas nie­zna­nych, choć posia­da­ją­cych prze­ogrom­ny, wie­lo­krot­nie nagra­dza­ny doro­bek: Don Mee Choi, E. Tra­cy Grin­nell, Natha­lie Han­dal, Sarah Man­gold i Tyrone’a Wil­liam­sa. E. Tra­cy Grin­nell w prze­kła­dach Myk, jej seryj­ne (a może lepiej: serial­ne?) wier­sze na pogra­ni­czu doświad­cze­nia muzycz­ne­go i trans­la­to­rycz­ne­go, wier­sze-par­ty­tu­ry lub fugi – jaka to jest wspa­nia­ła odtrut­ka na gip­so­wy do bólu, noblow­ski Ara­rat… Poza tym: mamy w tym wybo­rze rze­czy­wi­ście cał­ko­wi­cie odmien­ne poety­ki, od wykła­du i krót­kich próz „anty-neo­ko­lo­nial­nych” Don Mee Choi, po ułom­ki, rzeź­biar­skie wręcz skraw­ki u Wil­liam­sa czy frag­men­ty „poema­tu tak­sy­der­micz­ne­go” u Man­gold.

Jak wspo­mi­na Tar­di, książ­ka ta jest dopeł­nie­niem jego pro­jek­tu sprzed trzy­dzie­stu lat z pisma „Aufga­be”, gdy on sam zaczął zaj­mo­wać się Miro­nem Bia­ło­szew­skim i pod­jął się jego akul­tu­ra­cji w Sta­nach. Jed­ną z linii, któ­ra podob­no łączy wszyst­kie pięć gło­sów, prócz chę­ci współ­pra­cy w powyż­szej ini­cja­ty­wie, jest evi­den­tia­ry poetics, poety­ka korzy­sta­ją­ca z doku­men­tu i archi­wum, u nas oczy­wi­ście bar­dzo popu­lar­na (i Grze­gorz Kwiat­kow­ski, i Mar­cin Mokry), ale chy­ba nikt nie użył dotąd tej nazwy w naszej kry­ty­ce. Dru­gim ele­men­tem spa­ja­ją­cym tom jest wie­lo­kul­tu­ro­wość – wyro­bio­na, do gra­nic wyczu­lo­na u auto­rów świa­do­mość spo­ty­ka­nia się gło­sów i este­tyk w róż­nych kon­tek­stach kul­tu­ro­wych, zde­rzeń Wscho­du z Zacho­dem (odmien­nych tra­dy­cji pisma, melo­dyk wier­sza), pro­ble­mów glo­bal­nej poli­ty­ki z eman­cy­pa­cją poje­dyn­czych ciał i rolą jed­nost­ko­wych świa­dectw. Choć pozo­sta­ją­ca w tra­dy­cjach neo­awan­gar­do­wych (poszu­ki­wa­nia w obrę­bie medium pisma, eks­plo­ro­wa­nie pogra­ni­cza wizu­al­no­ści i dźwię­ko­wo­ści), jest to od pod­staw poezja glo­bal­na, goto­wa na kon­fron­ta­cję z zupeł­nie odmien­nym języ­kiem – ufun­do­wa­na na doświad­cze­niu obco­ści, nie­swo­jo­ści, któ­re tyl­ko wzma­ga się w kolej­nych aktach prze­kła­du. Dla­te­go, jak sądzę, nie­wie­le w tym prze­kła­dzie tra­ci­my wzglę­dem ory­gi­na­łu, choć oczy­wi­ście bez wyja­śnień tłu­ma­czek, zwłasz­cza w spra­wie frag­men­tów poema­tów, by się nie oby­ło. Nie będę pró­bo­wał two­rzyć sztucz­nej syn­te­zy, bo moim zda­niem war­to się z tą pro­po­zy­cją zmie­rzyć, żeby zoba­czyć sty­li­stycz­ną i tema­tycz­ną roz­pię­tość ame­ry­kań­skiej poezji naj­now­szej i wyjść z zaścian­ko­we­go poczu­cia naszej wyjąt­ko­wo­ści, więc na koniec pocię­te frag­men­ty z poema­tu Man­gold dla zain­te­re­so­wa­nych:


 

 

 

Julek Rosiń­ski, stresz­cze­nie pie­śni, Biu­ro Lite­rac­kie, Koło­brzeg 2022

Jeśli pisze­my o rze­czach małych i mniej­szych, ale za to z wiel­kim poten­cja­łem, to nie mogło tego debiu­tu zabrak­nąć. Od jakie­goś cza­su jestem wręcz psy­cho­fa­nem tej poezji, choć sta­ram się szko­lić w sztu­ce utrzy­my­wa­nia dystan­su, bo zim­ny chów na pew­no Rosiń­skie­mu nie zaszko­dzi. Po pro­stu widzę w tych wier­szach ener­gię, wol­ność i swo­bo­dę, jakiej nie znaj­du­ję choć­by w debiu­tach z roku 2021. Jest też w nich zapew­ne więk­szy poten­cjał, niż rze­czy­wi­ście uda­ło się zawrzeć w samym tomie. Dla­te­go nie oba­wiam się o przy­szłość tego aku­rat poety – jego język się tu nie wyczer­pał, a książ­ka, choć pomy­śla­na oczy­wi­ście jako całość i swe­go rodza­ju pro­jekt, bo dziś to stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra, zwłasz­cza w BL, ma w sobie mimo wszyst­ko przy­god­ność zbio­ru napi­sa­nych po pro­stu wier­szy – nie wszyst­kich, a zale­d­wie 28, aku­rat tylu, żeby czy­tel­nik poczuł nie­do­syt. Coś się tu dopie­ro otwie­ra, uwal­nia ze szkol­nych nale­cia­ło­ści, doj­rze­wa, zara­zem manie­rycz­nie i bez­pre­ten­sjo­nal­nie.

Mia­łem przy­jem­ność odbyć z Rosiń­skim daw­no umó­wio­ną roz­mo­wę z oka­zji wyda­nia tego debiu­tu, ale to nie była oczy­wi­ście sytu­acja, żeby roz­wi­jać jakie­kol­wiek kon­cep­ty kry­tycz­ne, a i czas nam nie sprzy­jał. Te wpu­ścił Rafał Waw­rzyń­czyk w swo­jej recen­zji: pion i poziom, ale przede wszyst­kim jed­nak pion, „bie­głość w insta­lo­wa­niu struk­tur pio­no­wych”. Poezja Rosiń­skie­go roz­gry­wa się prze­strzen­nie i tak też chce myśleć o niej sam autor: jak o two­rze­niu pew­ne­go pola, zary­so­wy­wa­niu jego gra­nic, roz­sze­rza­niu i sku­pia­niu go, w zależ­no­ści od sytu­acji „Wolę Julek niż Julian i marzy mi się, że napi­szę kie­dyś wiersz, w któ­rym będzie moż­na zostać” (ot, cały auto­ko­men­tarz). To nie tyl­ko wyry­so­wy­wa­nie sce­ny (two­rze­nie ram sytu­acji lirycz­nej) lub myśle­nie o wier­szu w kate­go­riach rzeź­by czy kon­struk­cji. W tej prze­strzen­no­ści jest coś podob­ne­go do tech­ni­ki Nata­lii Malek – prze­dłu­ża­nie linii ad infi­ni­tum, świa­do­mość, że wyry­so­wa­ne w ten spo­sób płasz­czy­zny sen­su są wła­ści­wie nie­skoń­czo­ne, a zara­zem dość szczel­nie, hie­rar­chicz­nie „upa­ko­wa­ne” wzglę­dem sie­bie.

Waw­rzyń­czyk na przy­kła­dzie debiu­tu Rosiń­skie­go roz­wi­ja swój chy­ba naj­waż­niej­szy kon­cept kry­tycz­no­li­te­rac­ki (w któ­rym mie­ści się i Adam Wie­de­mann, i Grze­gorz Het­man, i spe­cy­ficz­nie czy­ta­ni Ash­be­ry z Sala­mu­nem): napię­cie mię­dzy pio­no­wą ale­go­rycz­no­ścią (głę­bo­ki­mi struk­tu­ra­mi sen­su) i hory­zon­tal­ną roz­pię­to­ścią tre­ścio­wą, nar­ra­cyj­ną, kunsz­tem mod­ne­go ostat­nio w poezji sto­ry­tel­lin­gu. Zga­dzam się z war­szaw­skim kry­ty­kiem w tej dia­gno­zie:

Rosiń­skie­go stać na wie­le; kto zaj­mo­wał się choć odro­bi­nę poetyc­ką prak­ty­ką, wie, jak trud­no stwo­rzyć fra­zę for­ma­tu „król ple­cie z mata/ kolej­ną koro­nę”. I nawet jeśli zagad­nie­nie osa­dze­nia jej w odpo­wied­nim śro­do­wi­sku, w któ­rym będzie i pro­mie­nio­wać całą mocą, i wyglą­dać „natu­ral­nie”, wciąż jesz­cze stoi przed auto­rem stresz­cze­nia pie­śni, to jest to raczej kwe­stia cza­su niż talen­tu. Wyjąt­ko­wy zmysł pro­zo­dycz­ny, lek­ki, ruchli­wy pędzel nie­wa­ha­ją­cy się przed kadra­mi „ze zwy­kłe­go życia” (wbrew pozo­rom je robi się naj­trud­niej), wresz­cie zarys wła­sne­go uni­wer­sum, w któ­rym na rów­nych pra­wach mija­ją się Pla­ton i Mat­ka Boska, Cha­ron i dziew­czyn­ka z zapał­ka­mi – wszyst­ko to pozwa­la nie tyl­ko cie­szyć się tym, co pierw­sza książ­ka war­szaw­skie­go auto­ra ma do zaofe­ro­wa­nia, ale i snuć wizje przy­szło­ści zapre­zen­to­wa­ne­go w niej języ­ka.

Pyta­nie, któ­re powsta­je, doty­czy zatem raczej tego, jak uza­sad­nić scep­ty­kom, że rze­czy­wi­ście dzie­je się w nim coś waż­ne­go: tech­nicz­nie, sty­li­stycz­nie, a nie po pro­stu w dzie­dzi­nie poru­sza­nych tema­tów. Jed­na ze stra­te­gii jest taka, jak u Waw­rzyń­czy­ka: opi­sać spo­sób dzia­ła­nia wier­szy, poka­zać ich kon­struk­cyj­ny sche­mat i naszki­co­wać napię­cia, któ­re roz­cho­dzą się w kon­kret­nych kie­run­kach, na zmia­nę: wzno­sząc wiersz, egzal­ta­cyj­nie go pod­krę­ca­jąc, żeby wręcz orbi­to­wał, dry­fo­wał z nie­zno­śną lek­ko­ścią, albo na odwrót – docią­ża­jąc go, spra­wia­jąc, że wszyst­ko w nim się zapa­da, opa­da, ugrun­to­wu­je. To osta­nie jest chy­ba wła­ści­wym okre­śle­niem: grunt i jego celo­wa utra­ta jako figu­ry usy­tu­owa­nia wier­sza w prze­strze­ni i zara­zem dzie­cię­cej (dzie­cin­nej?) fan­ta­zji o zamiesz­ka­niu w nim jak w dom­ku na drze­wie.

Ale moż­na też wziąć poje­dyn­czy tekst, a nie sche­mat czy fra­zę, moż­na tro­pić ale­go­rie i zanie­cha­nia. Spró­bu­ję cze­goś pomię­dzy.

star­sza­cy po kolei wska­zu­ją gwiaz­dy, mówią, dokąd lecą

świę­ci z obra­zów, wszy­scy oni: śred­ni ryba­cy, zupeł­nie
nie­zna­ni cie­śle, mar­twi kole­dzy. spo­koj­nie, zupy

dla każ­de­go star­czy, każ­dy zdo­ła się nią okrę­cić jak
szes­na­sto­let­nim sza­lem albo nogą swo­jej pierw­szej

szes­nast­ki – szczyt spoj­rzał w dół, obra­ca się w kamień.
war­stwy suną, war­stwy roz­pę­dza­ją się, poty­ka­ją,

wpa­da­ją na sie­bie.

Szkie­let: dys­ty­chy, nawet tytuł nie jest tu wol­ny i swo­bod­ny. Ogól­na zasa­da: coś „ścią­ga” wiersz i wszyst­ko się jej pod­po­rząd­ko­wu­je. Rów­na do pra­wej. Dąży do puen­ty. Kon­trast: zenit i nadir, patrzy­my w nie­bo, w gwiaz­dy, a potem w dół – kamień, dno. Ale wła­ści­wie to jed­no i to samo, bo nastę­pu­je obrót, odwró­ce­nie kar­ty, całe­go kadru. Osią jest rze­czow­nik „zupa”, wokół któ­re­go „okrę­ca się” sytu­acja lirycz­na. Sytu­acja lirycz­na: patrze­nie, obser­wo­wa­nie abs­trak­cji i kon­kre­tu, bo oni (star­sza­cy, świę­ci z obra­zów, ryba­cy i cie­śle, mar­twi kole­dzy – ależ ciąg!), bo już nie oni, a więc kto? („spo­koj­nie”, „dla każ­de­go star­czy”). Ano­ni­mo­wość posta­ci, daw­niej i dziś, jakiś tłum pozba­wio­ny cech. Coś z obra­zu szta­lu­go­we­go, z ekfra­zy, z biblij­ną ale­go­rią „na zachę­tę”. Malar­ska sce­na, w sam raz dla Koeh­le­ra. Potem nagle prze­ła­ma­nie reje­stru: wra­ca­my w kon­kret (szes­na­sto­let­ni szal) i teraź­niej­szość (pierw­sza szes­nast­ka). I wresz­cie to, w czym Rosiń­ski czu­je się naj­le­piej: geo­lo­gicz­na meta­fo­ry­ka (ruchy góro­twór­cze, ero­zja, masyw), któ­ra rów­nie dobrze może być dal­szym cią­giem łań­cu­cha malar­skie­go: płasz­czyzn, kon­fi­gu­ra­cji, nakła­da­nych warstw far­by. Aż wszyst­ko to przy­bie­ra na sile, oży­wa, ładu­je się ener­gią, przy­spie­sza i nastę­pu­je akce­le­ra­cja – kon­cep­cja prze­cho­dzi w mate­rię, uru­cha­mia się jakaś kwan­to­wa meta­fo­ry­ka, cha­os mate­rial­nych spo­tkań, zde­rza­nie się czą­stek. Śmiesz­ne. Jak w przed­szko­lu. Tra­gicz­ne. Jak w cza­sie apo­ka­lip­sy. Alek­san­der Wat z Wier­szy śród­ziem­no­mor­skich spo­ty­ka Pro­fe­so­ra Chal­len­ge­ra z Tysią­ca pla­te­au i idą na ogór­ko­wą na szkol­ną sto­łów­kę. Smacz­ne­go.

Krzysz­tof Pie­tra­la, Sto­ry Jones, Wyd. METH, Poznań 2021

Na koniec mamy coś roz­mia­ro­wo nie­co więk­sze­go – debiu­tanc­ką pro­zę poetyc­ką, wyda­ną przez małe (pra­wie że nie­ist­nie­ją­ce) wydaw­nic­two METH. Nie wiem jesz­cze, jak książ­kę tę nabyć, bo nie ma jej w dys­try­bu­cji, a wydaw­ca cały czas podob­no pra­cu­je nad stro­ną inter­ne­to­wą (edit: już dzia­ła!), więc gdy tyl­ko się poja­wi (nakład to na razie 300 egzem­pla­rzy), nie wahaj­cie się ani chwi­li. Debiut Krzysz­to­fa Pie­tra­li, czło­wie­ka z kosmo­su, któ­ry nie tyl­ko żyje histo­rycz­ną awan­gar­dą (zwłasz­cza fran­cu­ską) i tek­sta­mi z tam­tych cza­sów, ale wła­ści­wie jest jej fizycz­ną mani­fe­sta­cją w XXI wie­ku, jest rze­czy­wi­ście kosmicz­ny, pięk­nie (skrom­nie) wyda­ny i war­to go mieć w ręku. Sto­ry Jones to coś na wzór OuLi­Pow­skiej fan­ta­zji, któ­rą moż­na czy­tać na dwa spo­so­by, tak, jak prze­cho­dzi się grę plan­szo­wą: moż­na łączyć stro­na za stro­ną frag­men­ty 1A-2A-3A, 1B-2B- itd., a więc zre­kon­stru­ować każ­dy z trzech blo­ków osob­no (o pani Jones, o panu Jones oraz ich spo­tka­niu) i moż­na czy­tać line­ar­nie, zaczy­na­jąc od eks­po­zy­cji dzie­ciń­stwa Sal­ly Mol­ly Nel­ly Lany Jones, potem od dzie­ciń­stwa Loftu­sa Jones, a wresz­cie iście noiro­wych sce­nek mię­dzy męż­czy­zną i kobie­tą. To wła­ści­wie nie jest istot­ne, bo nawet jeśli czy­ta­my line­ar­nie, chro­no­lo­gicz­nie, i tak pozo­sta­je wra­że­nie syn­chro­nicz­no­ści tych histo­rii i wresz­cie jakiejś ich dia­lek­tycz­nej syn­te­zy.

Całość osnu­ta jest ponad­to wokół róż­nych auto­ko­men­ta­rzy Ada­ma Waży­ka, doty­czą­cych m.in. jego pora­chun­ków z mitem Inki­po, cudow­ną, eska­pi­stycz­ną kra­iną dzie­ciń­stwa, któ­ra toż­sa­ma jest rów­nież z jego mło­do­ścią, przy­pa­da­ją­cą na cza­sy zachwy­tu kubi­zmem i Apollinaire’em oraz fran­cu­ską lite­ra­tu­rą bru­ko­wą (patrz powieść Epi­zod). Ale Pie­tra­la przy­ta­cza te frag­men­ty, czy to z Dziw­nej histo­rii awan­gar­dy, czy z innych ese­jów i tek­stów, bar­dzo mądrze i lako­nicz­nie, wydo­by­wa­jąc z nich nie same­go Waży­ka czy jaki­kol­wiek histo­rycz­no­li­te­rac­ki cię­żar, lecz sygna­tu­rę, któ­ra go inte­re­su­je jako inspi­ra­cja dla jego wła­snych dzia­łań: awan­gar­do­wą skłon­ność do misty­fi­ka­cji, do pro­wa­dze­nia gry z moż­li­wo­ścią i przy­pad­kiem. Wyglą­da to zresz­tą w samej książ­ce jak napi­sy do nie­me­go fil­mu, uzu­peł­nia­ją­ce sce­ny. Inki­po oka­zu­je się wów­czas czymś wię­cej niż mitycz­ną kra­iną, któ­rą Ważyk poże­gnał w słyn­nym, powo­jen­nym wier­szu. To dzia­ła­ją­ca rów­nież dziś hete­ro­to­pia – jakaś nie­zre­ali­zo­wa­na poten­cjal­ność awan­gar­do­wej pro­zy do bycia zara­zem zmy­sło­wą i inte­lek­tu­al­ną, poetyc­ką i nar­ra­cyj­ną, skon­stru­owa­ną według zasad gier i sza­rad, co Ważyk tak lubił, ale wciąż utrzy­mu­ją­cą swo­je opo­wie­ścio­we wią­za­nia, eska­pi­stycz­ną, a jed­nak ską­pa­ną w aktu­al­nej pro­ble­ma­ty­ce.

Pie­tra­la bez­pre­ten­sjo­nal­nie aktu­ali­zu­je wiel­kie tema­ty pierw­szej awan­gar­dy i osa­dza w jakimś bez­cza­sie, mię­dzy naszą współ­cze­sno­ścią i począt­kiem wie­ku XX: kubi­stycz­nie popę­ka­na rze­czy­wi­stość, skut­ku­ją­ca symul­ta­nicz­no­ścią i wie­lo­per­spek­ty­wicz­no­ścią, wyma­rzo­ne podró­że do nie­zna­nych kra­in i ich ukry­ty kon­tekst kolo­nial­ny, mity utra­co­ne­go dzie­ciń­stwa, topos nie­obec­ne­go ojca jako sym­bo­lu męsko­ści, porzu­ca­nie pen­sjo­nar­skie­go wycho­wa­nia i wie­le innych. Nade wszyst­ko jed­nak, Sto­ry Jones to mistrzo­stwo języ­ko­wej sty­li­za­cji czy w ogó­le sty­lu. Pie­tra­li uda­ło się wypra­co­wać para­gra­fy, blo­ki wra­żeń, tak nie­po­wią­za­ne ze sobą, że wła­ści­wie nie­zdol­ne do utrzy­ma­nia płyn­no­ści nar­ra­cyj­nej, a zara­zem nasy­cić je kunsz­tow­nym i lek­kim języ­kiem, dzię­ki cze­mu nar­ra­cja ta pły­nie obok zda­rzeń. Osią­gnął coś, o czym marzył Ważyk w swo­ich pro­za­tor­skich, nie­słusz­nie zapo­mnia­nych dzie­łach, zwłasz­cza w opo­wia­da­niach z Czło­wie­ka w burem ubra­niu (1930, nie­wzno­wio­ne do dziś!) – nie­zwy­kłość i fan­ta­stycz­ność połą­czył z pro­zą codzien­no­ści, nie­do­po­wie­dze­nie z gru­by­mi nić­mi szy­tą intry­gą, pro­zę wyso­kie­go moder­ni­zmu o fra­zie rodem z Iwasz­kie­wi­cza czy Pro­usta z bru­ko­wym bana­łem, kan­cia­stą fra­zą i oczy­wi­sto­ścią tanich roman­si­deł. Kie­dy czy­tam takie blo­ki jak 1C, 3C czy 8B, coś we mnie pęka, że moż­na tak ele­ganc­ko, bez efek­ciar­stwa i eks­pe­ry­men­tów z neo­lo­gi­zma­mi w duchu Bia­ło­szew­skie­go, samym ryt­mem zda­nia ciąć i cyze­lo­wać pro­zę poetyc­ką. Pod­rzu­cam w cało­ści, bo nie wypa­da ich roz­dzie­lać na jesz­cze mniej­sze cząst­ki (wsłu­chaj­cie się):

Tym kosmo­som przy­stoi dora­stać w nie­skoń­czo­ność. W powie­trzu czuć było jesz­cze świe­ży proch. Opa­da­jąc, dym osia­dał w otwar­tych oczach. Leże­li bli­sko sie­bie, a krew mię­dzy nimi, jak woda mię­dzy kra­mi, szyb­ciej zama­rza­ła. [1C]

***

Okra­wek sło­ni­ny, któ­ry wisiał na oszro­nio­nej dra­twie, wyglą­da jak pry­mi­tyw­ne ostrze­że­nie dla intru­zów, nie mniej groź­ne niż czasz­ka wbi­ta na pal. Na cel wzię­ła go mała bogat­ka i wcze­pi­ła weń ostre pazur­ki. Jej ury­wa­ne ruchy i ner­wo­we pod­sko­ki zda­ją się mówić: „Jestem taka roz­tar­gnio­na”, jej głos wabią­cy „pink, pink” jest jedy­nym kolo­rem w oko­li­cy. Na trzask z ciem­no­ści sikor­ka pło­szy się momen­tal­nie”. [3C]

***

Wie­żo­wiec nosi na gło­wie melo­nik słoń­ca. Roz­grza­ny gzyms jest krót­szy niż pie­ką­ce sto­py. W dole ludzie wiel­ko­ści paznok­cia są na wagę zło­ta, jeśli tyl­ko moż­na się ukryć w odle­głym losie któ­re­goś z nich. I zapo­mnieć o sobie i o niej. Dale­ko stąd wiatr potrzą­sał wor­kiem chmur. Dźwięk dzwon­ka w drzwiach miał jed­no imię – Vanes­sa! Zatań­czył wazon ze sztucz­ne­go krysz­ta­łu, kie­dy śle­py na świat Loftus potknął się o puste butel­ki i ude­rzył gło­wą w stół. Prze­ciąg w poko­ju pchnął wzrok listo­no­sza ku fla­dze firan­ki. Mię­dzy męż­czy­zna­mi nie­bie­ski dłu­go­pis do pokwi­to­wa­nia. Roz­dar­ta dra­pież­nie koper­ta ude­rzy­ła o pod­ło­gę. Adre­sat się zga­dzał, ale nie nadaw­ca. Nie ona. „Zna­łem pana ojca” – poru­szy­ły się sztyw­ne wąsy – „lepiej pan zamknie to okno”. Dwa pal­ce urzęd­ni­ka stuk­nę­ły w daszek czap­ki, dys­kret­nie zmie­nia­jąc radę w roz­kaz, a powi­ta­nie w poże­gna­nie. Po chwi­li przy­szedł błysk Zawsty­dzo­na gło­wa sinia­ła Loftu­so­wi szyb­ciej niż nie­bo. O włos został­by pierw­szym Jones w rodzi­nie, któ­ry poczuł dno Kana­łu Lata­ją­cych Ryb. [8B]

Pew­nie debiut Pie­tra­li prze­mknie bokiem, z dala wszyst­kie­go, co trwa w bla­skach reflek­to­rów, bo taką dro­gę autor świa­do­mie wybrał. Ale na moje pry­wat­ne potrze­by – tego­rocz­ny Gom­bro­wicz (bo to mimo wszyst­ko raczej pro­za niż poezja, choć zgła­sza­na do nagród poetyc­kich) już się roz­strzy­gnął.