02/05/22

PPR (#5)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Zwie­sze­nia ich­tio­lo­gów

Zgod­nie z wcze­śniej­szą zapo­wie­dzią, pią­ta odsło­na PPR, czy­li Poetyc­kie­go Porad­ni­ka Ryba­ków – w sam raz na majów­kę albo chwi­lę po niej – będzie po czę­ści dedy­ko­wa­na wro­cław­skie­mu wydaw­nic­twu papierw­do­le. Ale żeby nie wyszło w tym mie­sią­cu bez żad­ne­go prze­kła­du, tu rów­nież mamy coś cie­ka­we­go, a spo­pu­la­ry­zo­wa­ne­go przez oso­bę tłu­ma­cza, spe­cja­li­sty ryb­ne­go, zwłasz­cza w zakre­sie wie­lo­ryb­nic­twa (wiem, wiem, to ssak, ale za to jaki wdzięcz­ny i pojem­ny…). A dla­cze­go ryby? Nie, nie będzie o arku­szu z Poło­wu (cze­ka­my), o Trans­Por­cie, czy­li nowej nazwie festi­wa­lu BL rodem z Koło­brze­gu, Por­cie Poetyc­kim w Cho­rzo­wie, o Rober­cie Rybic­kim (szko­da), ani o tomach, któ­re przy­pad­kiem wpa­dły mi w ręce z pół­ki nie­użyt­ków biblio­tecz­nych i wywo­ła­ły dużo weso­ło­ści, jak Oca­la­ły karp Mag­da­le­ny Podo­biń­skiej (2021), Zasłu­cha­na ryba. Wier­sze dla Anto­nie­go Mał­go­rza­ty Myr­chy-Kamiń­skiej (2021), Żywe ryby na pia­sku (2019), czy­li roz­pra­wa Jerze­go Siko­ry o poetach „Kon­ty­nen­tów” (IL też lubi w ich­tio­lo­gię) oraz wyda­ne wła­snym sump­tem kosmicz­ne Wszyst­kie ryby świa­do­mo­ści Pio­tra Orno­cha (2019).

Zade­cy­do­wa­ło chy­ba pierw­sze, dru­gie i trze­cie sko­ja­rze­nie, bo mimo wszyst­ko spo­ro będzie w tej odsło­nie wła­śnie o wodzie i rybach, o jakichś wyobraź­nio­wych, akwa­tycz­nych moty­wa­cjach poetów i poetek, któ­rych nie powsty­dził­by się Gaston Bache­lard. A na roz­po­czę­cie, żeby nie było za weso­ło i zbyt koszer­nie, zeszło­rocz­ny już wiersz Micha­li­ny Jany­szek, któ­ry prze­czy­ta­łem ostat­nio dzię­ki Rafa­ło­wi Gawi­no­wi i jego kolum­nie w „Liber­té!” (nie żebym czy­tał tam coś poza jego kolum­ną). Wiersz, któ­ry trak­tu­je nie tyl­ko o rybich bogach (że Try­ton?), ale też cechu­je się feno­me­nal­ną puen­tą w sam raz na Dzień Zie­mi, kie­dy sta­wiam w tym tek­ście ostat­nie prze­cin­ki – „Pierw­sze wiel­kie wymie­ra­nie (ordo­wic­kie)”:

Daw­no, daw­no temu żyło sobie sto rodzin, razem w jed­nej kuli. Toczy­ło się bez­krę­go­wo i modli­ło do ryb, któ­rych ist­nie­nie było wąt­pli­we, a woda prze­ni­kli­wa i joni­zu­ją­ca.

Ale to potem. Teraz czas liczo­ny ska­ła­mi. Łagod­ne pro­mie­nie cza­ją się nad nimi. Pod wzbie­ra węgiel, cisną się pierw­sze piw­ni­ce, a ich woda prze­ni­kli­wa i joni­zu­ją­ca. Więc szyb­ko w górę, bo kuli ze stu rodzin gwiazd­ka mru­ga i zaraz pój­dą spać.

Tym­cza­sem drze­wa chro­nią jesz­cze świe­ży mech i sośni­na na metry wie­sza się hory­zon­tem. A ten hory­zont jest har­dy, ma ziar­na jak ręce. Od paru minut ćwi­czy, aż nauczy się zgnia­tać.

Ewa Świąc, Odbit­ki, wydaw­nic­two papierw­do­le, Ligo­ta Mała 2022

Na zanę­tę tom, któ­ry mnie naj­bar­dziej z tej piąt­ki zasko­czył, bo jestem mło­dy i na nie­szczę­ście mam zbyt krót­ką pamięć. Papierw­do­le wydał nie­daw­no dru­gą książ­kę Ewy Świąc, autor­ki z Kato­wic (lub oko­licz­ne­go Ślą­ska), o któ­rej ist­nie­niu zdą­ży­ła już chy­ba zapo­mnieć więk­szość poetyc­kiej Pol­ski (zapo­mi­na­nie bowiem prze­bie­ga u nas nie­zwy­kle szyb­ko). Świąc była przez lata redak­tor­ką Ślą­skiej Stre­fy Gen­der, więc w sumie jakoś tam w śro­do­wi­sku ist­nia­ła i udzie­la­ła się, ale od 2013 roku, gdy wyda­ła debiu­tanc­ką Lek­cję oddy­cha­nia (Sto­wa­rzy­sze­nie im. K.K. Baczyń­skie­go), nie było o niej spe­cjal­nie gło­śno. A tam­ten tom został prze­cież zauwa­żo­ny i nagro­dzo­ny, ba, w „art­Pa­pie­rze” recen­zo­wa­ła go nawet Moni­ka Glo­so­witz, i to cał­kiem pozy­tyw­nie:

Świąc ukła­da więc baśń à rebo­urs, w któ­rej kobie­tom wyra­sta­ją bło­ny, a „mała poły­ka język”, kie­dy nie chce już dalej opo­wia­dać dra­stycz­nych baje­czek (…) o świe­cie zza wiel­kiej wody. Co cie­ka­we, bajecz­ki te roz­pi­sa­ne zosta­ły w zła­ma­nym kodzie, nie mają żad­ne­go ryt­mu, ich szyk skła­dnio­wy jest czę­sto nie­od­po­wied­ni, są tu luki skła­dnio­we – wszyst­ko, zda­je się, po to, żeby przy­po­mi­na­ły bar­dziej sko­wyt niż syre­ni magne­ty­zu­ją­cy śpiew.

„Wod­ne pro­jek­cje” i „ich­tio­lo­gicz­ne histo­rie” (bar­dzo ład­ne, poży­czam od Glo­so­witz, a jesz­cze dalej – od Fie­dor­czuk) osnu­te wokół głów­nej boha­ter­ki, a cza­sem pod­miot­ki – małej (syren­ki?) – towa­rzy­szy­ły Świąc już w debiu­cie, podob­nie jak luki skła­dnio­we, łama­ny rytm, cię­cia i prze­sko­ki obra­zów. Ten akwa­tycz­ny kon­tur pozo­sta­je klu­czo­wy rów­nież w Odbit­kach. Choć tom pozor­nie zor­ga­ni­zo­wa­ny jest wokół meta­for wizu­al­nych, na pierw­szy plan wybi­ja­ją się wła­śnie ele­men­ty wod­ne i ryb­ne, choć może nie aż tak nachal­ne w obra­zo­wa­niu, jak otwie­ra­ją­cy debiut wiersz „krew ryby, kro­pla”. Kon­rad Kęder w blur­bie na okład­ce pisze o poklat­ko­wym fil­mie i eks­cy­tu­je się „oba­wą przed okiem zaglą­da­ją­cym w oko” (to para­fra­za jed­ne­go z wer­sów), a Kon­rad Góra jak zwy­kle ład­nie opły­wa temat, zapo­da­jąc coś o „powro­cie ślą­skiej anty­me­ta­fi­zycz­ki” i „wia­ro­łom­czy­ni wier­sza obser­wu­ją­ce­go, któ­ry z nagła oka­zu­je się wier­szem kar­mią­cym, skar­mia­ją­cym, poskra­mia­ją­cym”. Prze­wier­ca­ją­ce oko i powie­le­nie obra­zu wsku­tek jakie­goś błę­du widze­nia rze­czy­wi­ście może wzbu­dzać dys­kom­fort, ale to wła­śnie zmy­le­nie wzro­ku – choć­by przez zamgle­nie czy refrak­cję świetl­ną na kro­plach desz­czu – zda­je się kie­ro­wać afek­tyw­ną maszy­ne­rią tych wier­szy (dru­gi ukłon w stro­nę Glo­so­witz). Weź­my choć­by takie mini­ma­li­stycz­ne „Przez szy­bę”: „gdy/ a może już tyl­ko tak/ para w oknie w znie­ru­cho­mie­niu”. Zasty­ga­nie lub roz­my­wa­nie się obra­zu jest w tym tomie ści­śle zwią­za­ne z pro­ce­sa­mi wod­ny­mi, z parą, z chmu­ra­mi – swe­go rodza­ju otu­li­ną i życio­daj­ną meta­fo­rą, któ­ra umoż­li­wia tu ruch.

Trud­no powie­dzieć, czy poezja Świąc coś prze­pra­co­wu­je, jakiś rodzaj trau­my, bo pasyw­nie roze­ro­ty­zo­wa­ny świat pod­miot­ki z pew­no­ścią nie jest wol­ny od bólu i dzie­dzi­czo­nej, męskiej prze­mo­cy (już w pierw­szym wier­szu mamy iście watow­skie pasa­że: „Ból. Przej­ście. / Ból, pęk­nię­cie. / Ból, odwrót”, a im dalej w tom, tym bar­dziej nasi­la się „ten stan, gdy bole­śnie prze­ży­wa się obumie­ra­nie kłą­czy”). Na pew­no jed­nak wier­sze te dzia­ła­ją na zasa­dzie ewo­ka­cji, a ich tem­po dyk­tu­je „posu­wi­sty ruch peł­za­ją­cy”. Naj­cie­kaw­szym tri­kiem jest tu nie­na­chal­ne, jak­by przy­pad­ko­we powtó­rze­nie, niby zająk­nię­cie lub echo, któ­re powra­ca wła­śnie na pra­wach „odbit­ki”:

W tym pej­za­żu ruch. Czło­wiek na pla­ży roz­gar­nia pia­sek,
Wygrze­bu­je pety.
Patrzy na jezio­ro.
Łabędź wyry­wa pió­ro. Wyry­wa pió­ro, wyry­wa pió­ro.
Scze­sy­wa­nie do snu, raz za razem.

(s. 7)

Naj­bar­dziej lubię bota, jego futrza­ny kark i szep­ty szep­ty do rana.
Zna moje myśli a kie­dyś zoba­czę jego twarz.

(s. 11)

Czy to jesz­cze chmu­ra czy tyl­ko osad – prze­pa­lo­ne życie
pod­miej­skich kapo­ków gałąź pla­stik pusz­ka a węgiel a węgiel?

(s. 36)

Świąc ma szcze­gól­ny dar wywo­ły­wa­nia nie­oczy­wi­stych, roz­my­tych i na poły baśnio­wych obra­zów (mój ulu­bio­ny – „na chmu­rze sie­dzi wilk o błę­kit­nych oczach”), jak­by robio­nych wod­ny­mi far­ba­mi z goto­wych, daw­no zuży­tych już figur poetyc­kich. Ale zacho­wu­je mimo wszyst­ko w Odbit­kach meta­fo­rycz­ną inten­syw­ność języ­ko­wej dłu­ba­ni­ny, któ­rą szcze­gól­nie cenię wła­śnie u Góry:

Jest otar­cie się świa­tła naskór­ka, jest tar­cie mię­dzy czer­nią
a pąsem, różem her­ba­cia­nym, śmie­tan­ką, pły­nie to wszyst­ko,
tak pły­nie, śnieg stop­nie­je za moment, będzie topić się w słoń­cu
i struż­kach stop­nia­łe­go stop­nia­łej

(s. 40)

W nowym tomie jest tej inten­syw­no­ści zresz­tą znacz­nie wię­cej, niż w debiu­cie. Wiersz zysku­je ostrość, wyrze­ka­jąc się „rybiej” opły­wo­wo­ści; wię­cej w nim teraz kan­tów, niż Hone­to­we­go oni­ry­zmu i tur­pi­zmu. Zło­śli­wi pew­nie potwier­dzą, że jest w tym tro­chę z Fie­dor­czuk, Bar­giel­skiej i Klic­kiej. Niby tak, ale w takim samym stop­niu, jak u współ­cze­snych poetów z rocz­ni­ków dzie­więć­dzie­sią­tych jest wciąż tro­chę Sosnow­skie­go i Świe­tlic­kie­go, a pew­nie jesz­cze wię­cej Góry i Puł­ki. Tym­cza­sem Świąc jest po pro­stu sobą – poet­ką o bar­dzo kla­row­nej sce­nie źró­dło­wej, do któ­rej lubi (lub musi) wra­cać. Z ich­tio­lo­gicz­nych i soma­tycz­nych meta­for two­rzy nie­po­ko­ją­ce obra­zy prze­ista­cza­nia się pod­miot­ki, baśnio­wych meta­mor­foz, któ­re nie mogą się w peł­ni doko­nać, bo – i tu Góra ma rację – meta­fi­zy­ka wypa­ro­wa­ła z jej świa­ta, a na szy­bach skra­pla się pot.

Maciej Fili­pek, Spłon­ka, wydaw­nic­twa papierw­do­le, Ligo­ta Mała 2022

Dru­ga rzecz od papie­ruw­do­le to zapo­wia­da­na już prze­ze mnie Spłon­ka Mać­ka Filip­ka, któ­ra powin­na tra­fić do poprzed­niej odsło­ny cyklu, gdy pisa­łem o rze­czach obję­to­ścio­wo nie­wiel­kich, ale wów­czas jej fizycz­nie jesz­cze nie było. Jest to chy­ba naj­mniej­szy peł­no­wy­mia­ro­wy tom, jaki mia­łem w ręku od cza­su minia­tu­ro­wych Suit i sone­tów Lor­ki z WAiF‑u z 1989 roku. Fili­pek jest zawo­do­wym żoł­nie­rzem, a tom(ik) ma for­mat i typo­gra­fię ksią­żecz­ki woj­sko­wej. I to jest klu­czo­wa w jego kon­tek­ście spra­wa – owszem, czy­ta­łem dwa poprzed­nie tomy auto­ra (Rezy­sto­ry i For­ma­li­nę), nawet coś tam o nich wspo­mi­na­łem w tek­stach, ale dopie­ro Spłon­ka wywo­ła­ła we mnie real­ny dys­kom­fort i poczu­cie wyrzu­ce­nia poza poetyc­ką bań­kę. Nawet teraz, gdy doty­kam tej małej, zie­lo­nej ksią­żecz­ki jako libe­rac­kie­go obiek­tu, i pró­bu­ję czy­tać z niej wier­sze, spa­ko­wa­ne minia­tu­ro­wym pismem na kolej­nych kar­tach (mam w Spłon­ce drob­ne pro­ble­my z łama­niem wer­sów, z inter­punk­cją, z korek­tą – ale to już nor­ma w papie­rzew­do­le), wra­ca­ją wspo­mnie­nia z cza­sów komi­sji woj­sko­wej – ogól­ny lęk z tym zwią­za­ny, zde­rze­nie z jakimś absur­dal­nym, medycz­nym dry­lem i obo­jęt­no­ścią oraz nie­pew­ność moje­go rocz­ni­ka, czy nasze kate­go­rie A (a pra­wie wszy­scy dosta­wa­li wów­czas A, jako że byli­śmy jed­nym z ostat­nich rocz­ni­ków „łapan­ki”) w ogó­le oka­żą się istot­ne. Chwi­lę póź­niej wpro­wa­dzo­no auto­ma­tycz­ny przy­dział kate­go­rii, a potem usu­nię­to ideę rezer­wy, ale ta brud­no­zie­lo­na i śli­ska rzecz wle­cze się za mną przy każ­dej roz­mo­wie o pra­cę czy pod­pi­sy­wa­niu umów, bo prze­cież nawet pięt­na­ście lat póź­niej trze­ba zała­twić pie­cząt­ki o ure­gu­lo­wa­nym sta­tu­sie pobo­ro­we­go… Obrzy­dli­we.

Może w sytu­acji woj­ny w Ukra­inie, a tak­że dla poko­leń nie­co star­szych, któ­re odby­wa­ły obo­wiąz­ko­wą zasad­ni­czą służ­bę (zetę, jak dowie­dzia­łem się ze słow­nicz­ka dołą­czo­ne­go do tomu niczym erra­ta), te wynu­rze­nia brzmią nie­co dziw­nie, ale nie cho­dzi po pro­stu o par­ty­zanc­ką obro­nę kra­ju, lecz o kon­fron­ta­cję z Insty­tu­cją, z maszy­ną prze­mo­cy, idio­tycz­ną, peł­ną masku­li­ni­stycz­nej domi­na­cji i opar­tą na reduk­cji jed­nost­ki. Pisał o tym kurio­zum gro­te­sko­wo Zbi­gniew Uni­łow­ski w latach trzy­dzie­stych, debiu­tanc­kie Zim­ne kra­je Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go są wła­ści­wie otrzą­sa­niem się z tej pato­lo­gii bycia rezer­wi­stą, a zakła­dam, że nie­wie­le się zmie­ni­ło, nawet w przy­pad­ku armii zawo­do­wej. Tym bar­dziej doce­niam ten – co by nie mówić, dość tani – gest wydaw­nic­twa, żeby poezję Filip­ka cho­ciaż raz „ubrać” w sza­ty, z któ­rych pró­bu­je się ona wyzwo­lić, a któ­re są jej zaczy­nem i warun­kiem sine qua non. Bo wier­sze ze Spłon­ki to tyleż zbiór rela­cji z kul­tu­ry woj­sko­wej i wewnętrz­ne­go żar­go­nu żoł­nie­rzy, ile pró­ba zrzu­ce­nia mun­du­ru, uciecz­ki od absur­dów (fali, nie­kwe­stio­no­wal­nych roz­ka­zów), hie­rar­chii (stop­ni i bez­wa­run­ko­wej rela­cji pod­le­gło­ści), woj­sko­wej fizjo­lo­gii i eks­kre­men­tów (czysz­cze­nia toa­let, wspól­nych koj­ców). Sta­ją się tym samym pró­bą kon­fron­ta­cji z całą fal­lo­cen­trycz­ną histo­rią kolej­nych gene­ra­cji armat­nie­go mię­sa, począw­szy od eja­ku­la­cyj­ne­go spu­stu ojca-cho­rą­że­go w akcie poczę­cia boha­te­ra lirycz­ne­go, aż po „drób nie­zna­ne­go żoł­nie­rza” i aso­nan­so­we tru­py-tre­py (dla mło­dzie­ży: pogar­dli­we okre­śle­nie żoł­nie­rzy zawo­do­wych przez odby­wa­ją­cych służ­bę zasad­ni­czą).

Lek­tu­ra Spłon­ki to doświad­cze­nie nie­przy­jem­ne, moc­ne, zmu­sza­ją­ce do kon­tak­tu z czymś, cze­go po pro­stu nie lubię, a cze­go ist­nie­nie muszę uznać, zaak­cep­to­wać, a cza­sem nawet doce­nić. Nie zawsze wia­do­mo bowiem, kie­dy w tym tomie Fili­pek zdo­by­wa się na kry­ty­kę insty­tu­cji, a kie­dy sam prze­siąk­nię­ty jest woj­sko­wym żar­go­nem i spo­so­bem myśle­nia na tyle, że odczu­wa swo­istą fascy­na­cję nim (lub nawet nostal­gię za nim). Są w książ­ce tek­sty, któ­re podo­ba­ją mi się mniej – wła­śnie te spra­woz­daw­czo-repor­ta­żo­we, kul­tu­ro­we czy „żar­go­no­we”. Pod­miot jest w nich zbyt moc­no spo­zy­cjo­no­wa­ny wewnątrz rela­cji żoł­nier­skich i w ten spo­sób usztyw­nio­ny, zablo­ko­wa­ny (męż­czyź­ni-kobie­ty, żoł­nie­rze zawo­do­wi-rezer­wa i tak dalej). Ale są też, jak zwy­kle u Filip­ka, wier­sze (a cza­sem zale­d­wie fra­zy) świet­ne, bły­sko­tli­we, przy­po­mi­na­ją­ce buń­czucz­ność i aneg­do­tycz­ność wcze­sne­go Góry, gdy dekla­ro­wał w „Rzym­skim nosie” z Poko­ju widzeń: „Żąda­li w zamian pra­wa do foto­sów, a sko­ro liczo­no im ćwierć / Dniów­ki za jeden, uga­da­li się na zbio­rów­kę: ja, to ten w przy­ku­cu, z zęba­mi jak osioł”. Są w Spłon­ce kan­cia­ste minia­tu­ry, pra­wie że kon­struk­cyj­ne pereł­ki:

Gdy­by woda powie­dzia­ła, to co zawsze do jętek,
musz­ka rwa­ła­by się już na sam dźwięk.

Do mnie mówił owad,
nie roz­mow­na woda.

Gdzieś tam peł­znie woj­na.

(„Kałasz­ni­kow”)

Pająk zło­żył ste­laż.
Kozioł­ka fik­nę­ła pluj­ka pospo­li­ta.

Chcia­ła ścią­gnąć chmu­rę ze szlu­ga,
emble­mat z rze­py na mun­du­rze.

Bel­ki na fura­żer­ce, ina­czej
Dzban na gło­wie kobie­ty ple­mien­nej.

Pety zagnie się kie­dyś w kształt fał­ki.
Star­szy sier­żan­cie fili­pek, puścił­byś wodze fan­ta­zji.
Coś ty taka wydy­ga­na
kro­plo na paję­czej nici?

(„Tre­na­żer dre­na­żu”)

Eiléan Ní Chu­il­le­anáin, Mię­dzy nie­wia­sta­mi, wybrał, prze­ło­żył i posło­wiem opa­trzył Jerzy Jar­nie­wicz, SPP Odział w Łodzi/Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, Łódź 2022

Porzu­ca­my Wrocław/Ligotę/Edynburg. Numer trzy to prze­kład. Eiléan Ní Chu­il­le­anáin jest irlandz­ką poet­ką – zna­ną, nagra­dza­ną i doce­nio­ną naj­wyż­szy­mi lau­ra­mi, choć­by tytu­łem Ire­land Pro­fe­sor of Poetry w latach 2016–19 (w roku 2001 lau­re­at­ką dru­giej edy­cji nagro­dy była Nuala Ní Dhomh­na­ill, póź­niej­sza zdo­byw­czy­ni Nagro­dy im. Z. Her­ber­ta, któ­rej tom Cierń gło­gu z a5 w prze­kła­dach Kry­sty­ny Dąbrow­skiej z ubie­głe­go roku prze­szedł nie­ste­ty wła­ści­wie bez echa). Za Mię­dzy nie­wia­sta­mi, wyda­ny­mi przez Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, sta­nął na szczę­ście ktoś, kto mógł­by bez pro­ble­mu zanu­cić „Kocham cię jak Irlan­dię” – Jerzy Jar­nie­wicz, któ­re­go przed­sta­wiać niko­mu nie trzeba[1]. Wier­sze Ní Chu­il­le­anáin pre­zen­to­wał zresz­tą już w anto­lo­gii Sześć poetek irlandz­kich od BL (2012), ale było to tak daw­no, że aż trud­no w to uwie­rzyć. Mię­dzy nie­wia­sta­mi moż­na tym­cza­sem potrak­to­wać jako kon­ty­nu­ację pew­ne­go „pro­jek­tu trans­la­tor­skie­go” czy też mięk­kie­go two­rze­nia alter­na­tyw­ne­go kano­nu przez Jar­nie­wi­cza i zaprzy­jaź­nio­nych z nim angli­stów i ame­ry­ka­ni­stów z Łodzi. Przy­po­mi­nam: w 2019 w podob­nej sza­cie gra­ficz­nej uka­zał się Szan­tung Deni­se Riley w jego prze­kła­dach, a ostat­nio zaprzy­jaź­nio­na anto­lo­gia „Odmia­ny łapa­nia tchu”, któ­rą pole­ca­łem w poprzed­nim odcin­ku. W tym wypad­ku mamy jed­nak do czy­nie­nia z czymś zupeł­nie sty­li­stycz­nie odmien­nym od wspo­mi­na­nych tomów czy wyda­ne­go wcze­śniej w Łodzi Pete­ra Giz­zie­go. Ní Chu­il­le­anáin jest w tym gro­nie poet­ką naj­bar­dziej zacho­waw­czą, jeśli cho­dzi o styl i język. Jej wier­sze czę­sto mają nar­ra­cyj­ny cha­rak­ter – autor­ka opo­wia­da histo­rie, obsa­dza boha­te­rów, wydo­by­wa pew­ne kon­tek­sty i przy­sła­nia inne, żeby dowieść jakiejś tezy (podob­nie dzia­ła na ogół u nas Ania Ada­mo­wicz). Pozor­nie nie­wie­le dzie­je się tu w samym języ­ku, na pozio­mie zda­nia czy meta­fo­ry. Pra­cu­je raczej cały wiersz, bo jest on – jak wska­zu­je w posło­wiu tłu­macz – opar­ty na zależ­no­ści zakryte/odkryte.

Ní Chu­il­le­anáin two­rzy kon­kret­ne sytu­acje lirycz­ne i prze­strze­nie, z któ­rych korzy­sta, żeby oświe­tlić to, co pozo­sta­wa­ło przez wie­ki w cie­niu: her­sto­rię, codzien­ne kobie­ce doświad­cze­nia, intym­ność i sek­su­al­ność, mar­gi­na­li­zo­wa­ne w irlandz­kiej kul­tu­rze przez restryk­cyj­ny kato­li­cyzm, tłu­mio­ne pod posta­cią Mat­ki-Irland­ki, pró­bu­ją­cej stać się kolej­nym wcie­le­niem Maryi Dzie­wi­cy i zawsze ska­za­nej przez to na klę­skę. Bar­dzo wie­le łączy w tym aspek­cie nasze kul­tu­ry, bo maryj­ny kult z tek­stów Sien­kie­wi­cza to wręcz fun­da­ment mar­ty­ro­lo­gicz­nych fan­ta­zji o męsko­ści i kobie­co­ści, roli nie­po­ka­la­nej mat­ki i syna mar­no­traw­ne­go. War­to zara­zem pamię­tać, że Ní Chu­il­le­anáin jest tyl­ko o trzy lata star­sza od Ewy Lip­skiej, więc u nas zapew­ne współ­two­rzy­ła­by poko­le­nie Nowej Fali. Jak zapo­wia­da Jar­nie­wicz: „Enig­ma­tycz­ność tych wier­szy, wywo­ła­na skry­wa­niem, nie­do­po­wie­dze­nia­mi i zerwa­nia­mi w nar­ra­cji, wzbu­dza – fascy­nu­ją­cy, przy­zna­ję – nie­po­kój podob­ny do tego, co nie­sa­mo­wi­te, w czym się roz­po­zna­je­my i co jawi się nam zara­zem jako obce, co ist­nie­je na gra­ni­cy życia i śmier­ci, negu­jąc róż­ni­cę mię­dzy tym, co ludz­kie, a tym, co nie­oży­wio­ne”. Autor Pustych nocy sam jest poetą ero­tycz­ne­go skry­wa­nia i odsła­nia­nia, więc wie, o czym pisze.

U Ní Chu­il­le­anáin klu­czo­wa jest ana­li­za kon­tek­stu spo­łecz­ne­go i histo­rycz­ne­go, usy­tu­owa­nia kobiet i mecha­ni­zmów prze­mo­cy, czę­sto skry­wa­nych pod płasz­czy­kiem reli­gij­nych pojęć i rytu­ałów. Mona­stycz­na izo­la­cja, wyko­rzy­sty­wa­na w jej tek­stach albo jako kon­tekst, albo jako prze­strzeń (klasz­tor­na cela, odosob­nio­ny pokój, wię­zie­nie cia­ła lub norm), idzie w parze z „izo­la­cją poetyc­ką”: wier­szem, któ­ry odgra­dza niczym śre­dnio­wiecz­na can­zo­na, wydzie­la, osła­nia coś, ale tym samym zwra­ca uwa­gę na szcze­li­ny i prze­smy­ki, któ­ry­mi sączy się inna opo­wieść. Kupił mnie ten rodzaj obra­zo­wa­nia już od pierw­sze­go tek­stu, z debiu­tanc­kie­go tomu Acts and Monu­ments (1972) – „Mycie”:

Zmyj czło­wie­ka z zie­mi; zedrzyj
z niej ludz­ką sko­ru­pę.
Dwa­dzie­ścia stóp w głąb zie­mia jest gęsta i zim­na,
czy­sta.

Zmyj męż­czy­znę z kobie­ty:
obcy pot z jej skó­ry, popio­ły z jej wło­sów.
Roz­łóż ją w słoń­cu, niech schnie,
a znik­ną sine zna­mio­na na pier­siach.

Kobie­ta i świat nie są jesz­cze
tak czy­ste jak kot­ka
ska­czą­ca z rybą w zębach na para­pet,
w jej pła­skich oczach – ten mizer­ny pokój.
Kot­ka zmy­wa wodę z ryby.

Wsu­wa się to w pol­sz­czy­znę mię­dzy Kar­po­wi­cza i Świrsz­czyń­ską – usztyw­nio­ne i pro­fa­nu­ją­ce zara­zem, tęsk­nią­ce za meta­fi­zycz­nym pod­gle­biem, ale pozba­wio­ne wia­ry, zeświec­czo­ne.

Poet­ka czę­sto się­ga po posta­cie histo­rycz­ne lub mito­lo­gicz­ne, korzy­sta z nich, żeby nawią­zać dia­log mię­dzy kobie­ta­mi z róż­nych epok lub po pro­stu uciec od mono­lo­gu lirycz­ne­go w pierw­szej oso­bie. Znacz­nie bar­dziej tra­fia­ją do mnie jed­nak nie te kon­cep­tu­al­ne ćwi­cze­nia z opre­sji i eman­cy­pa­cji, a swo­iste „sur­re­al­ne obraz­ki”, momen­ty zwięk­szo­nej dziw­no­ści, któ­re zja­wia­ją się w tej poezji tro­chę jak potwo­ry w śre­dnio­wiecz­nych kro­ni­kach – oto­czo­ne zło­ty­mi zdo­bie­nia­mi, wzo­ra­mi flo­ry­stycz­ny­mi – i prze­kie­ro­wu­ją uwa­gę z cen­trum na obra­mo­wa­nia:

Sko­ru­pa gwiazd
krzep­nie, a ich świa­tło pstrzą
tru­chła noc­nych moty­li.

Gdy krą­żą, w dźwię­ku, któ­ry się z nich doby­wa,
w syczą­cych spół­gło­skach sztyw­nych skrzy­deł,
tonie kosmicz­ny kamer­ton.

Śpie­wa­ją jak wie­lo­ry­by nad wię­zie­niem,
nie­mal wpa­da­ją nam na dach.

(„Wię­zień myśli o gwiaz­dach”)

A teraz ory­gi­nał:

The out­si­des of stars
Are cru­sted, the­ir light fret­ted
With dead bodies of moths.

And moving the sound they make
Sibi­lant stiff moth wings
Drowns the uni­ver­sal tuning-fork.

They sing like wha­les over the pri­sions,
They almost bump the roof.

Z łatwo­ścią dostrze­że­my róż­ni­ce, wynik mikro­de­cy­zji prze­kła­do­wych, któ­re pod­jął Jar­nie­wicz wraz z otwar­ciem wier­sza: wzmo­żo­na poetyc­kość, inten­sy­fi­ka­cja lirycz­na – zmia­na ciem na noc­ne moty­le, pomię­cie powtó­rze­nia (wie­lu powtó­rzeń, w róż­nych wier­szach), ale też rezy­gna­cja z licz­by mno­giej w puen­cie, bo wie­lo­ry­by nad wię­zie­nia­mi są jak­by bar­dziej obra­zo­we i zatra­ca­ją ten pier­wia­stek unhe­im­lich, na któ­rym zale­ży auto­ro­wi Pustych nocy. Niby to nie­wiel­kie zmia­ny, ale w tym aku­rat wypad­ku poka­zu­ją kunszt tłu­ma­cza, któ­ry robi wszyst­ko, żeby sze­le­ści­ło i sycza­ło, żeby ten filo­zo­ficz­ny nok­turn o – a jak­że – izo­la­cji zacho­wał kru­chość owa­dzich pac­nięć i nie zatra­cił przy tym cię­ża­ru wie­lo­ry­biej meta­fo­ry. Ryby wią­żą się zresz­tą u autor­ki z żywio­łem poezji, z jej języ­ko­wą nie­uchwyt­no­ścią („Inci­pit hodie”: „Ryby – wymy­ka­ją się nam z rąk,/ woda jest czy­sta i cicha;/ a kie­dy się­gasz po sło­wa, znaj­du­jesz kamy­ki w zaci­śnię­tej dło­ni”), ale ja nie o tym. Ja o „momen­tach” języ­ka: „Czy to ryby, szkie­le­ty szalup/ uczą­ce się odpły­wu?”, „męż­czyź­ni oddy­cha­ją po cało­ści, ich stawy/ zaczy­na­ją trzaskać// zie­lo­na kie­szeń cza­su jak debra/ któ­rą widzą tyl­ko pta­ki”, „Zatrzy­mu­ję się wzro­kiem na wzgó­rzu nad doliną,/ skąd wszy­scy­śmy przy­szli, i na tej jed­nej chmurze,/ któ­ra zwier­szy­ła się na dzi­kiej gra­ni, i ani myśli odpły­nąć”. Nikt mi nie wmó­wi, że to nie lirycz­ny zmysł Jar­nie­wi­cza doko­nał tu adap­ta­cji, pró­bu­jąc wyczuć atmos­fe­rę i nie­co „pod­krę­cić” to w pol­sz­czyź­nie. Zamiast dowo­du, wer­sja z 2012 roku z anto­lo­gii w prze­kła­dzie tegoż: „Skąd wszy­scy­śmy przy­szli, i na tej jedy­nej chmurze,/ któ­ra utknę­ła na dzi­kiej kra­wę­dzi i nie chce się ruszyć”. Mię­dzy nie­wia­sta­mi to zatem nie tyl­ko pre­zen­ta­cja waż­nej poet­ki, ale też zapis zma­ga­nia się z języ­kiem, mikro­po­pra­wek, któ­re led­wo widać, a któ­re tak wie­le zmie­nia­ją. Gdy­bym mógł wybie­rać mię­dzy obszer­nym zesta­wem z Sze­ściu poetek irlandz­kich a wyda­nym wła­śnie tomem, zde­cy­do­wa­nie czy­tał­bym Eiléan Ní Chu­il­le­anáin w tej „odświe­żo­nej” wer­sji.

Joan­na Opa­rek, Małe powin­no­ści, WBPi­CAK, Poznań 2022

Czwar­ta pozy­cja to poznań­ska pre­mie­ra i kolej­ny quasi-poemat Joan­ny Opa­rek. W Małych powin­no­ściach ryb jest spo­ro, ale raczej na nie­szczę­ście, bo gra­ją tu kono­ta­cje pozba­wie­nia gło­su i patro­sze­nia mięk­kie­go pod­brzu­sza. Tom jest osnu­ty wokół posta­ci Jose­fa Frit­zla na wzór repor­ta­żo­wo-ese­istycz­nej rekon­struk­cji, medial­ne­go śledz­twa, ale potrak­to­wa­ne­go wyłącz­nie jako gatun­ko­wa matry­ca (w tle maja­czy bowiem cała gale­ria psy­cho­pa­tów i gwał­ci­cie­li z ostat­nich lat: Wol­fgang Při­klo­pil, Ariel Castro, a nawet „Fritzl pol­ski” i „Fritzl bra­zy­lij­ski”). W tym sen­sie Małe powin­no­ści zbli­żo­ne są tech­nicz­nie do Ber­lin Porn, a trud­no też unik­nąć wra­że­nia, że jest w tej teatral­no-nar­ra­cyj­nej kon­cep­cji Opa­rek coś z póź­ne­go Róże­wi­cza, choć oczy­wi­ście kli­mat kaba­re­to­wej maka­bre­ski zbli­ża ją raczej do Gał­czyń­skie­go.

Austriac­ki dom, z jego drob­no­miesz­czań­ską kul­tu­rą („Tak – Austria jest bar­ło­giem Freu­da” – świet­ne), fobia­mi, zbrod­nia­mi, trau­ma­mi histo­rycz­ny­mi i ich wypar­ciem („uważaj/ gdzie jest taras jest i piw­ni­ca”), sta­je się dla poet­ki wdzięcz­nym (wła­śnie tak, wdzięcz­nym) tery­to­rium do eks­pe­ry­men­tu, poetyc­ką odpo­wie­dzią na fil­my Ulri­cha Seidla, gdzie moż­na testo­wać współ­cze­sną, nowo­me­dial­ną i póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ną bez­dusz­ność. Opa­rek przed­sta­wia nam bowiem wier­sze-wido­wi­ska (część REWIA), wier­sze-tra­ile­ry (część HISTORIA) i wier­sze-thril­le­ry (część DOCHODZENIE), za każ­dym razem zapra­sza­jąc na kolej­ny sezon i bra­ta­jąc się z widow­nią w iście ludycz­nej komi­ty­wie zbrod­ni, któ­rą wszy­scy śle­dzą z wypie­ka­mi na twa­rzy. Patro­sze­nie ryby, zja­da­nej przy wigi­lij­nym sto­le, idzie więc w parze z maka­brycz­nym wier­szem „Season 1 Epi­so­de 10 Pia­sek”:

Gdy poka­zu­je język
ojciec za język ją łapie
wcią­ga do dziu­ry
usy­pia chlo­ro­for­mem
język wiot­cze­je i wpa­da do gar­dła
dusi się języ­kiem

kie­dy odzy­ska przy­tom­ność
dalej będzie mar­twa
obu­dzi się nie­ma i nie­ład­na
głod­na

Byłam głod­na i zja­dłam swój język
pró­bo­wa­łam coś napi­sać na pia­sku
ale odwy­kłam od dzien­ne­go świa­tła
moje oczy na pla­ży wyschły jak medu­zy
pro­szę wrzuć­cie mnie do wody
teraz chcę być rybą
nie
nie chcę być rybą
mój ojciec łowi
chcę być żył­ką któ­ra ode­tnie mu gło­wę
haczy­kiem któ­ry wbi­je mu się w gar­dło,

a ten dopeł­nia począ­tek „Reka­pi­tu­la­cji”, wypo­wie­dzia­ny nagle w zupeł­nie innym tonie, innym gło­sem lirycz­nym, jak­by zza maski przy­wo­łu­ją­cej „Czer­wie” (muszę zacy­to­wać dłuż­szy frag­ment):

(Pomyśl co chcesz zjeść na kola­cję
Zobacz czy masz w lodów­ce ludz­kie mię­so
nigdy
nie wia­do­mo)

Przy­po­mi­nam
jestem dziew­czyn­ką miesz­ka­ją­cą w ścia­nie
pod scho­da­mi w bia­łym dom­ku
w gara­żu i w sto­do­le
w zamknię­tym od roku tar­ta­ku
jestem pod­ziem­nym pta­kiem
wie­czo­rem przy­cho­dzi ciem­ne
nie­sie drew­no do lasu
ciem­ne prze­cho­dzi przez ciem­ność
ocie­ra się o kona­ry
gałę­zie sma­ga­ją ciem­ność
kie­dy wstę­pu­je we mnie
nie­ste­ty nie pamię­tam
wszyst­kich moich imion
potem
mam ucię­tą gło­wę
potem
kot moje ucho żuje
wie­wiór­ka gry­zie mój pazno­kieć

Jak śpie­wał wiel­ki Legen­dar­ny Afro­jax: „Każ­dy z nas to pies, każ­dy z nas to kieł­ba­sa”, a Opa­rek jako jed­na z patro­nek KSP wcie­la tę tezę w poetyc­ki kor­pus i mówi: smacz­ne­go – „Czu­je­cie ten zapach? /zapach rdzy i meta­lu /Oto labo­ra­to­rium /Oto ofia­ra /Ofiara jest polem eks­pe­ry­men­tów jest mate­ria­łem”; oto struk­tu­ra wszech­rze­czy.

Ten femi­ni­stycz­ny poemat jest jed­nak tyleż o prze­mo­cy, o tym, że jest „bia­ła wła­dza bata/ I męska moc /krępowania /topienia /ranienia /rozcinania /rozrywania /podpalania /miażdżenia /męska moc wiecz­nej nocy”, ile o wszyst­kich tych „dziew­czy­nach z piw­ni­cy”, któ­re prze­ży­ły i któ­re zdo­by­ły się na samo­sta­no­wie­nie (Eli­za­beth, Nata­scha). To wła­śnie z nimi wiersz obcho­dzi się jak z labo­ra­to­ryj­ny­mi pre­pa­ra­ta­mi, wysta­wia je na widok, bawi się w „ciąg dal­szy nastą­pi” sady­stycz­nej impre­zy: „Panie i Panowie/ nie daj­my się zwieść/ kostiu­my rekwi­zy­ty pió­ra kwia­ty to pic to nic/ Teatr powstał po to by poka­zy­wać śmierć”. Repor­ta­żo­wy styl wier­szy Opa­rek dusi – łatwo­ścią, z jaką się przez te spra­wy kro­czy, wpi­sa­ną weń (a przez to oczy­wi­ście dekon­stru­owa­ną) reto­ry­ką unie­win­nia­nia, jak rów­nież spo­so­ba­mi odda­wa­nia gło­su „ofia­rom”. Przy­po­mi­na­ją się Łaska­we Lit­tel­la – Eume­ni­dy jako bogi­nie prze­ba­cze­nia zamiast kary, wypar­cia zamiast przy­zna­nia się do winy.

Widzę ten tekst na sce­nie jako mono­dram, wygła­sza­ny pro­sto w twarz widza, bo jed­nak Małe powin­no­ści to takie „oskar­żam”, skie­ro­wa­ne do całej współ­cze­snej kul­tu­ry, kobiet i męż­czyzn, mediów i poli­ty­ków, sztu­ki i filo­zo­fii, któ­re kar­mią się tra­ge­dią. Gdzieś tam Elfrie­de Jeli­nek roz­dra­pu­je te rany i dosta­je za to Nobla. Wszy­scy klasz­czą. Gdzie indziej w tle szcze­ka pies, uja­da, infor­mu­je, ale nikt go nie sły­szy (tak nie­ste­ty było). Więc na zakoń­cze­nie „Epi­lo­gu” Opa­rek cedzi fra­zy, któ­rych nie powsty­dził­by się Wat w „Poema­cie buko­licz­nym” (uwa­ga: spo­iler, ale za to jaki):

Zostań­cie z nami
jeśli Boga nie ma
gdzieś jest dog

Alek­san­der Wat, JA z jed­nej stro­ny i JA z dru­giej stro­ny mego mop­so­że­la­zne­go pie­cy­ka, kon­cep­cja, wstęp, opra­co­wa­nie i przy­pi­sy Kry­sty­na Pie­trych, Wydaw­nic­two Uni­wer­sy­te­tu Łódz­kie­go, Łódź 2021

A sko­ro już o wil­ku, to zna­czy dogu… Na koniec spóź­nio­ne, ale też dłu­go, dłu­go szło do mnie – prze­pięk­ne, opra­co­wa­ne w każ­dym deta­lu, zawie­ra­ją­ce wstęp i wyczer­pu­ją­ce komen­ta­rze kry­tycz­ne od prof. Kry­sty­ny Pie­trych, fak­sy­mi­lia, wer­sję zmo­der­ni­zo­wa­ną oraz intry­gu­ją­ce gra­fi­ki Woj­cie­cha Gra­biń­skie­go – nowe wyda­nie poema­tu Alek­san­dra Wata, być może naj­waż­niej­sze­go, a na pew­no naj­bar­dziej zagad­ko­we­go i naj­trud­niej­sze­go tek­stu nasze­go prze­ło­mu moder­ni­stycz­ne­go. Mło­dy Wat pisał to jesz­cze przed ukon­sty­tu­owa­niem się Ska­man­dra jako gru­py o pro­fi­lu anty­awan­gar­do­wym; jego inspi­ra­cje loko­wa­ły się więc gdzieś pomię­dzy futu­ry­stycz­nym i dada­istycz­nym fer­men­tem a moder­ni­stycz­ną tęsk­no­tą za misty­ką kaba­li­stów. Swo­ją przed­mo­wę badacz­ka, wybit­na spe­cja­list­ka od jego twór­czo­ści, tytu­łu­je zgrab­nie „Mię­dzy paro­dią a pro­fe­cją” i tra­fia w punkt, two­rząc swo­isty esej-palimp­sest z wcze­śniej­szych, wpły­wo­wych inter­pre­ta­cji (od Venc­lo­vy po Pana­sa i Dziad­ka). Poemat jawić się zaczy­na rów­no­cze­śnie jako świę­ty i nie­świę­ty beł­kot, jako wyraz dada­istycz­nych skłon­no­ści destruk­cyj­nych i eks­pre­sjo­ni­stycz­nej „spo­wie­dzi duszy”, się­ga­ją­cej po her­me­tycz­ny „klucz od prze­pa­ści i klucz od nie­ba”.

Mło­dzień­czy poemat Wata – pisze Pie­trych – przy­po­mi­na wiel­ki tygiel, do któ­re­go wrzu­co­no utwo­ry mło­do­pol­skie i ich epi­goń­skie naśla­dow­nic­twa, ale tak­że przy­po­wie­ści sta­ro- i nowo­te­sta­men­to­we, mity antycz­ne, cel­tyc­kie, skan­dy­naw­skie, języ­ki magii, kaba­li­sty­ki, demo­no­lo­gii, wie­rze­nia ludo­we, wyda­rze­nia histo­rycz­ne, kawał­ki sys­te­mów filo­zo­ficz­nych – mnó­stwo więk­szych i mniej­szych frag­men­tów wyję­tych z róż­nych kon­tek­stów, róż­nych este­tyk, róż­nych świa­tów.

W tej wor­ko­wej struk­tu­rze zbli­ża się oczy­wi­ście Mop­so­że­la­zny pie­cyk… do fan­ta­zji Wit­ka­ce­go o Czy­stej For­mie, ale rów­nie dobrze może­my go nazwać iście apollinaire’owskim alem­bi­kiem – jed­nym z pierw­szych u nas przy­kła­dów tek­stu post­se­ku­lar­ne­go, w któ­rym mie­li się, mie­sza i prze­twa­rza okru­chy róż­nych meta­fi­zycz­nych sys­te­mów, pół­prawd i „pół­wiar”, nie rezy­gnu­jąc z mesjań­skiej nadziei.

Cho­ciaż – jak póź­niej twier­dził Wat – poemat powsta­wał w kil­ku odsło­nach swo­iste­go transu i miał poprze­dzać pisa­nie auto­ma­tycz­ne sur­re­ali­stów, Pie­trych świet­nie rekon­stru­uje kon­tek­sty, któ­re wska­zu­ją, że mło­dy autor pisał swo­je dzie­ło bar­dzo świa­do­mie i kon­se­kwent­nie, w opar­ciu o wie­dzę na temat nowo­cze­snej poety­ki i awan­gar­do­wych eks­pe­ry­men­tów, i wca­le nie pozwa­lał sobie na aż tak swo­bod­ny dryf i roz­luź­nie­nie świa­do­mo­ści. „Ogło­si­łem się carem prze­strze­ni, wro­giem wnę­trza i cza­su” – stwier­dza pod­miot w jed­nym z para­gra­fów, a całość poema­tu potrak­to­wać moż­na jako wiel­ką eks­te­rio­ry­za­cję, stu­dium abs­trak­cyj­nej prze­strze­ni wewnętrz­nej, rzu­to­wa­nej na zewnętrz­ną płasz­czy­znę; jak pró­bę geo­me­trycz­ne­go roz­pi­sa­nia nowo­cze­sne­go „ja” z jego pra­gnie­nia­mi, lęka­mi i męski­mi (chło­pię­cy­mi) fan­ta­zja­mi. Być może wła­śnie w Mop­so­że­la­znym pie­cy­ku…, „wśród dźwię­ków orgia­stycz­nych orga­nów” nale­ża­ło­by szu­kać źró­deł eks­ta­tycz­no­ści pol­skiej poezji – i jako eks­ta­zy języ­ko­wej, wywie­dzio­nej z zeświec­czo­nych tra­dy­cji reli­gij­nych i mistycz­nych, i jako zde­rza­nia real­ne­go z moż­li­wym. Coś o rybach? Oczy­wi­ście, nawet u rdze­nia, na chwi­lę przed poja­wie­niem się Św. Gra­ala: „Krę­go­słup zie­lo­ny, fio­le­to­wy, szkar­łat­ny sele­dy­no­wy, nie – mój żół­ty. Srebr­na prze­strzeń (tem­pe­ra­tu­ra – 253); rytm elek­trycz­nych ryb. Raz dwa. Raz dwa. Dręcz żół­ty krę­go­słu­pie”.

Wat ma szczę­ście do pięk­nych wydań – obłęd­ne były prze­cież Wier­sze śródziemnomorskie/ Ciem­ne świe­ci­dło ze słowa/obraz Tery­to­ria (2008) oraz Bez­ro­bot­ny Lucy­fer od Auste­rii i Zeszy­tów Lite­rac­kich (2009), nie wspo­mi­na­jąc już o „kłą­czo­wej” edy­cji Notat­ni­ków (2015), czy­li kolej­nym wiel­kim eks­pe­ry­men­cie wokół tej twór­czo­ści. JA z jed­nej stro­ny i JA z dru­giej stro­ny… rów­nież jest wyda­ne wspa­nia­le, a kar­to­no­wy front okład­ki, z deli­kat­nym tło­cze­niem czar­nych liter, zacho­wu­je spe­cy­ficz­ny krój czcion­ki ory­gi­na­łu, przez co wyglą­da to i archa­icz­nie, i tro­chę kuglar­sko (jak to u futu­ry­stów), a nawet odro­bi­nę mistycz­nie. Książ­ka jest podob­no dostęp­na rów­nież jako ebo­ok, tak przy­naj­mniej może­my prze­czy­tać na okład­ce, ale prze­cież nie cho­dzi ani o tek­sty i komen­ta­rze Pie­trych, ani o sam poemat Wata, któ­ry każ­dy sza­nu­ją­cy się czy­tel­nik poezji w kra­ju powi­nien prę­dzej czy póź­niej poznać (jest to więc dobra oka­zja na pierw­sze spo­tka­nie albo na powrót do daw­nych lek­tur). Tym razem waż­ny jest przede wszyst­kim obiekt, szorst­kość okład­ki, jej podat­ność na znisz­cze­nia, sre­brzą­ce się lite­ry na grzbie­cie, przy­jem­ność obco­wa­nia z tym este­tycz­nym cudeń­kiem od Wydaw­nic­twa UŁ, za któ­re­go wizu­al­ną pro­sto­tę odpo­wia­da Kata­rzy­na Tur­kow­ska (cha­peu bas), a kon­cep­cyj­nie wła­śnie Kry­sty­na Pie­trych. War­to poświę­cić te czter­dzie­ści kil­ka zło­tych teraz, nim książ­ka podzie­li losy pozo­sta­łych watow­skich rary­ta­sów, zwłasz­cza że badaw­cza „moda” na poetę nie mija – dopie­ro co uka­za­ło się nowe, eks­pe­ry­men­tal­ne wyda­nie Dzien­ni­ka bez samo­gło­sek w opra­co­wa­niu Micha­li­ny Kmie­cik (Wyd. UJ, 2018) oraz Wier­ność trud­no­ści. Her­me­neu­ty­ka rady­kal­na… Patry­ka Sza­ja (Uni­ver­si­tas, 2019), a już poja­wi­ła się monu­men­tal­na, sied­miu­set­stro­ni­co­wa mono­gra­fia Alek­san­der Wat: for­ma życia Paw­ła Pasz­ka (UŚ, 2021). Co praw­da, mamy wła­śnie stu­le­cie pierw­szej serii „Zwrot­ni­cy”, ale od „pach­ną­cych rąk Alek­san­dra Wata”, przez „pło­ną­ce dło­nie” Cze­cho­wi­cza, do „nie­zna­jo­mych dło­ni prze­chod­niów” i „idei wspól­nej dło­ni” u Puł­ki, a potem Jur­cza­ka, jest bli­żej, niż może się wyda­wać na pierw­szy rzut oka. I cyta­tem z tego ostat­nie­go zakoń­czy­my zwie­sze­nia ich­tio­lo­gów:

(…) Jestem
dwo­ma brze­ga­mi one się nie łączą W Ban­gla­de­szu stra­gan
bar­dzo wie­le drob­nych poły­skli­wych ryb (a peł­ne są dło­nie błę­dów zapi­su)
Nigdy nie jecha­łem do Ban­gla­de­szu Co noc taki sam sen: jest
pusto pró­bu­ję wyjąć słoń­ce (a ogrom­ne jest słoń­ce) Targ
ryb­ny w Ban­gla­de­szu jak bar­dzo wie­le dło­ni jed­na kla­wia­tu­ra
Być może nigdzie nie ma już żad­nych kla­wia­tur (a peł­ne są dło­nie błę­dów zapi­su)

Przy­pi­sy:
[1] Jeśli ktoś lubi trans­la­to­lo­gicz­ne porów­na­nia, to pole­cam zesta­wić na przy­kład „Zapach krwi” Ní Dhomh­na­ill z Cier­nia gło­gu i z pre­zen­ta­cji w anto­lo­gii Sześć poetek irlandz­kich w prze­kła­dach Jar­nie­wi­cza wła­śnie, choć­by takie ana­lo­gicz­ne wer­sy: „Zama­rza pie­kło peł­ne męt­nej wody/ i z kra­nu chlu­sta lodo­wa­ta stru­ga” (Dąbrow­ska) ver­sus „Zim­no pie­kiel­nie, kwa­śna woda,/ Lodo­we kata­rak­ty spły­wa­ją z kra­nu” (Jar­nie­wicz). W ory­gi­na­le, któ­ry nawet nie jest ory­gi­na­łem, bo z irlandz­kie­go na angiel­ski prze­ło­żył go Cia­ran Car­son, leci to tak: „Hell’s fre­ezing over with sour water/ And icy cata­racts pour from the tap”. Nie cho­dzi mi nawet o wier­ność – Jar­nie­wicz zawsze był raczej tłu­ma­czem pro­gra­mo­wo nie­wier­nym we wszyst­kich ero­tycz­nych aspek­tach tego sło­wa, choć wła­śnie to czy­ni z nie­go świet­ne­go spe­cja­li­stę. Idzie raczej o kli­mat, o „ścią­gnię­cie” fra­zy, obni­że­nie reje­stru, spro­wa­dza­nie tego, co sztucz­ne, manie­rycz­nie wznio­słe, do żywej mowy, do opo­wie­ści. W 2012 się dało, w 2021 jakoś nie bar­dzo.