29/05/22

PPR (#6)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Zaprzy­szły

Naj­gor­szy mie­siąc to kwie­cień, ale po cze­sku rów­nież maj, z cze­go poetyc­ki epos zro­bił swe­go cza­su Kon­rad Góra. Na szczę­ście z naszym majem jest nie­co lepiej, a na pew­no znacz­nie lepiej wydaw­ni­czo, bowiem otwie­ra się wów­czas powo­li ta część roku, gdy roz­strzy­gnię­te zosta­ją róż­no­ra­kie gran­ty wydaw­ni­cze i może ruszyć nowa pro­duk­cja lite­rac­ka w niszo­wej bran­ży lirycz­nej. Ksią­żek poetyc­kich uka­za­ło się przez ten czas dużo, by nie powie­dzieć – bar­dzo dużo, a są wśród nich zarów­no cie­ka­we debiu­ty, jak i tomy potwier­dza­ją­ce kla­sę pisa­rzy, czy­li tzw. „duży kali­ber”. I od takie­go tomu zacznę szó­stą odsło­nę PPR, nie wda­jąc się tym samym w spe­cjal­ne zapo­wie­dzi czy pod­su­mo­wa­nia festi­wa­li i nomi­na­cji do nagród (Orfe­usz, Sile­sius, Szym­bor­ska, kon­kurs im. Fry­za – wszyst­ko to mamy już za sobą). Cza­su jest zawsze za mało, skon­den­so­wał się, zamarł lub roz­pu­ścił, a jed­nak wiersz pró­bu­je czmych­nąć w ósmy dzień tygo­dnia – i o tym są naj­bliż­sze książ­ki, o cza­sie i jego poetyc­kich ekwi­wa­len­tach.

Piotr Som­mer, Lata prak­ty­ki, WBPi­CAK, Poznań 2022

Nie mogło być ina­czej – ostat­ni peł­no­wy­mia­ro­wy i będą­cy w powszech­nym dostę­pie tom wier­szy Som­me­ra uka­zał się w 2010 roku (bo z Wier­sza­mi ze słów z 2012 jest już geno­lo­gicz­ny pro­blem, jak je trak­to­wać). Dni i noce to było wyda­rze­nie, jak zresz­tą chy­ba każ­da książ­ka Som­me­ra, więc nie wąt­pię, że Lata prak­ty­ki rów­nież takim się oka­żą (na razie autor wyru­szył w „tra­sę kon­cer­to­wą” po Pol­sce, tzn. w cykl spo­tkań pro­mo­cyj­nych). Poeta, któ­ry każe ponad deka­dę cze­kać na swój kolej­ny tom wier­szy (przy czym ta książ­ka jest iro­nicz­nym zbio­rem wier­szy senil­nych), to poeta wyjąt­ko­wo pew­ny swo­jej pozy­cji i gło­su. Nie­zmien­nie podzi­wiam ten aspekt pisar­stwa Som­me­ra, choć jest w tym zara­zem coś prze­ra­ża­ją­ce­go. Pod­czas gdy inni senio­rzy roz­mie­nia­ją się na drob­ne i pro­du­ku­ją tek­sty taśmo­wo, wyraź­nie korzy­sta­jąc z uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji, lek­ko­ści pió­ra, sym­pa­tii redak­to­rów i sze­re­gu zaprzy­jaź­nio­nych wydaw­nictw, Som­mer po pro­stu cze­ka, cyze­lu­je, a potem żąda uwa­gi debiu­tan­ta, jak­by wyda­wał pierw­szą książ­kę i doma­gał się pierw­szych w swo­im życiu odczy­tań.

W Latach prak­ty­ki jest mniej wię­cej tak, jak przy­zwy­cza­ił nas do tego autor Uciecz­ki w bok: bocz­ny­mi dro­ga­mi języ­ka, opie­ra­jąc się na skła­dnio­wych potknię­ciach i prze­ję­zy­cze­niach („A nocą to wędru­je po nie­bie księżyc,/ a dzie­niem to wędru­je po nie­bie słoń­ce”), pau­zach, twar­dych prze­rzut­niach i reto­rycz­nie wyzy­ska­nej ryt­mi­ce pytań, zawa­hań, wes­tchnień i zająk­nięć (pięk­ny jest „Wiersz zaczy­na­ją­cy się od »Ach«”!). Jak zwy­kle nie poja­wia się sło­wo na „ś”, bo poetyc­ki pod­miot z ksią­żek Som­me­ra po pro­stu nie wda­je się w wal­kę, któ­rej nie może wygrać – omi­ja ją za pomo­cą języ­ko­wych sza­rad, pró­bu­jąc zła­pać mię­dzy wer­sa­mi jakiś wita­li­stycz­ny pier­wia­stek codzien­ne­go życia. Ale uwa­ga – jest jeden moment, z tek­stu „Kło­po­ty z tytu­łem”, może nawet pro­gra­mo­we­go dla całej książ­ki, któ­ry w koń­cu nazy­wa śmierć po imie­niu: „… I cze­mu to tak bar­dzo chcia­łem nazwać/ wła­sne życie, czyż­bym go nie był pewien?/ Nie wie­dział, czym jest, i chciał się w nim/ utwier­dzić? Gdy­by ist­niał – zapy­ty­wa­łem sie­bie –/ czy pytał­bym, gdzie się podzia­ło? A może szło o upewnienie/ bli­skiej mi oso­by? Wie­dzia­łem, że jeśli tylko/ znaj­dę nazwę, będę już taki do śmier­ci. Musiałem/ wie­dzieć, że to sło­wo jest, ale nie powiem skąd”. Para­doks tego wier­sza pole­ga jed­nak wła­śnie na wyplą­ty­wa­niu się z tytu­łu jako pew­ne­go domknię­cia zna­czeń i ze zwią­za­nej z tym mocy zmie­nia­nia (petry­fi­ko­wa­nia) życio­ry­su w dzie­ło. A prze­cież poety­ka Pio­tra Som­me­ra – jako pewien wariant życiem pisa­nia, tj. pisa­nia jako życia odsła­nia­ją­ce­go się samo przed sobą – domknąć się nie chce i nie pozwa­la.

Lata prak­ty­ki to oczy­wi­ście książ­ka o cza­sie, przede wszyst­kim o cza­sie, bo tego przed Som­me­rem coraz mniej, z cze­go pod­miot dosko­na­le zda­je sobie spra­wę w kolej­nych pro­jek­cjach prze­szło­ści, któ­re oży­wa­ją mu przed ocza­mi. Ale jest to czas para­dok­sal­ny, któ­ry rodzi się na naszych oczach i któ­ry zamiast bra­ku zwia­stu­je nad­miar – to książ­ka o wnu­kach i dzie­ciach, albo w ogó­le „o dzie­cięc­twie”, któ­re towa­rzy­szy temu zasę­pio­ne­mu na ogół, cie­kaw­skie­mu pod­mio­to­wi i nie pozwa­la mu wyłącz­nie patrzeć nostal­gicz­nie w prze­szłość. To naj­wspa­nial­szy ele­ment, jaki w swo­ich bojach o tem­po­ral­ność, o usta­no­wie­nie „wiecz­ne­go teraz”, mógł nam lirycz­nie spre­zen­to­wać Som­mer. Lata prak­ty­ki są bowiem tomem wier­szy senil­nych, któ­re zamiast wpi­sy­wać się w poże­gnal­no-żałob­ne tony, pyta­ją o jutro z peł­nym zasko­cze­niem i nadzie­ją, z cie­ka­wo­ścią, co nam przy­nie­sie­nie, o ile w ogó­le kie­dyś przyj­dzie – „Jutro”:

któ­re nie przy­cho­dzi, bo albo było
wczo­raj albo jest poju­trze. A jutro
z wyciecz­ką do zoo, z dziec­kiem,
lub do Łazie­nek, z pokru­szo­ną buł­ką
dla ryb i łabę­dzi. Gdzie jest „jutro
będzie­my robić samo­lot z kar­to­nu”.
Nic o tym jutrze nie wia­do­mo.

To nie czas ogry­wa tu Som­me­ra, lecz zosta­je kil­ka razy przez poetę oszu­ka­ny (wyki­wa­ny lub wyma­new­ro­wa­ny – były­by pew­nie okre­śle­nia­mi bar­dziej zasad­ny­mi) za pomo­cą skła­dnio­wych wyko­le­jeń i gno­micz­nych fru­wa­jek.

Kla­sycz­nie też posłu­gu­je się Som­mer trze­cią oso­bą licz­by poje­dyn­czej – „czło­wiek” – zamiast „ja” lub pierw­szą mno­giej („umów­my się, że…” – wia­do­mo), co z miej­sca i uni­wer­sa­li­zu­je, i fami­lia­ry­zu­je jego dywa­ga­cje. Pro­wa­dzi też roz­mo­wy (i do roz­mów zachę­ca), choć bar­dziej wyglą­da­ją one dziś na mono­lo­gi adre­so­wa­ne w prze­szłość. Pod­słu­chu­je i wyła­pu­je momen­ty poetyc­ko­ści tam, gdzie język pła­ta figle lub osią­ga nie­by­wa­łą idio­ma­tycz­ność, ale zno­wu – Som­mer robi to bez wyż­szo­ścio­we­go pury­zmu, bez potę­pia­nia cudzych błę­dów (co zda­rza się coraz czę­ściej Zadu­rze), naj­bli­żej ucha Bia­ło­szew­skie­go: „Panie dok­to­rze, jestem cze­muś słaba,/ cho­dzę jakoś chył­kiem.” („W kra­ju”). Jest w jego pisa­niu ten żydow­ski pier­wia­stek (marań­ski – dopre­cy­zo­wał­by pew­nie Adam Lip­szyc), głę­bo­ko ukry­ty, tak bar­dzo nie­na­rzu­ca­ją­cy się czy­tel­ni­kom, że wła­ści­wie moż­na by prze­czy­tać całą tę twór­czość bez nie­go. Ale dopie­ro wespół z nim ujaw­nia się jakiś frag­ment tez histo­rio­zo­ficz­nych auto­ra „W krze­śle” w lek­ko mesjań­ską wol­tą:

Choć prze­cież mogło­by się zda­rzyć
że wiatr by wiał i wiał,
wiał­by cały czas, bez prze­rwy
w prze­ciw­ną stro­nę, i wte­dy może dał­by radę.

(„Wszy­scy”)

Wiatr, któ­ry odwra­ca bieg rze­czy? Nie, to nie tak. Zero melan­cho­lii. Raczej to, że coś „mogło­by się zda­rzyć”, że „może dał­by radę”, pozor­ne wąt­pie­nie, tryb przy­pusz­cza­ją­cy, ale w rze­czy­wi­sto­ści tom opar­ty wła­śnie na cza­sow­ni­ku „móc” i par­ty­ku­le „może” – niby prze­ciw­staw­nych, ale wno­szą­cych podob­ną poten­cjal­ność bycia, któ­re się dopie­ro wyda­rza, spo­so­bi się do ist­nie­nia. I nie cho­dzi wca­le o to, że Som­mer może już sobie pisać jak chce, jak mu się widzi i mówi (przy­wa­ra doświad­czo­nych poetów, któ­rzy „lata prak­ty­ki” mają za sobą…), choć oczy­wi­ście nikt o nim złe­go sło­wa nie powie. Raczej: że Som­mer z pisa­nia wydo­by­wa sam źró­dło­wy aspekt moż­no­ści, że może sobie pozwo­lić nagle na rym „rygory”-„chory”, a to wszyst­ko dla­te­go, że „… Luz/ samo­rzut­nie się powięk­sza, co pew­nie znaczy/ że napraw­dę obo­wią­zu­ją nas rygo­ry” („W innym cza­sie”). Bar­dzo efek­tow­ne jest to pisa­nie prze­ciw­ko roz­pa­czy, prze­ciw­ko filo­zo­fii zmierz­chu, bo nawet śmierć wyda­rza się w nim nie­ja­ko w asy­ście życia, któ­re jej towa­rzy­szy („To jest imię i nazwi­sko”), jako swe­go rodza­ju fry­wol­ne zasko­cze­nie, kaprys, pomi­mo któ­re­go…

I jesz­cze jed­na suge­stia: Pio­tra Som­me­ra „chy­ba”, to jego cią­głe chy­bo­ta­nie się: „sze­dłem chy­ba przo­dem”, „to chy­ba nie poeta”, „też chy­ba nie dał­by rady”, „Rano szmer rośnie, chy­ba od desz­czu”, „tak chy­ba jest legal­nie”, „Chy­ba umar­ła” – jak­by sam rytm mowy zawie­szał wszyst­ko, co onto­lo­gicz­nie pew­ne i osta­tecz­ne, nawet śmierć.

Mar­cin Mokry, żywe linie nowe usta, Biu­ro Lite­rac­kie, Koło­brzeg 2022

Dru­gi tom był prze­ze nie bar­dzo wycze­ki­wa­ny, dłu­go nie mogłem zna­leźć dla nie­go języ­ka, choć pre­mie­rę miał już w lutym. Czas mijał, a nie­ste­ty nie zare­je­stro­wa­łem jakiejś oży­wio­nej recep­cji, co pozwa­la sądzić, że książ­ka przej­dzie bokiem, bo oka­że się albo za trud­na, albo za mało atrak­cyj­na, czy­li – u Mokre­go kla­sycz­nie. Tym razem poeta zde­cy­do­wał się na grę w poetyc­ki moc­ku­ment na fali Peipe­row­skich wspo­min­ków i stu­le­cia „Zwrot­ni­cy”, bo wydał tom-kon­struk­cję, wprost odno­szą­cą się do auto­ra Żywych linii: żywe linie nowe usta. Jak to zwy­kle u Mokre­go bywa, tom jest swe­go rodza­ju kon­cep­tu­al­ną zaba­wą z moż­li­wo­ścia­mi tek­stu i jego per­cep­cji, testo­wa­niem zaufa­nia czy­tel­ni­ków i ich lite­rac­kiej wie­dzy. Jeśli Świer­got uru­cha­miał zagad­nie­nia słu­cha­nia, włą­czał wojen­ny sound­sca­pe i ciszę, któ­ra nasta­je po, to żywe linie nowe usta są pró­bą roz­sze­rze­nia hap­tycz­ne­go. Cała książ­ka zor­ga­ni­zo­wa­na jest wokół meta­for zwią­za­nych z doty­kiem – z naru­sze­niem cie­le­sno­ści, z koniecz­no­ścią opie­ki nad star­szy­mi, z tym cią­głym prze­kra­cza­niem gra­ni­cy intym­no­ści, któ­re poja­wia się na linii pacjent-pie­lę­gniarz. Do mnie tra­fił egzem­plarz z „dziur­ko­wa­ną” (per­fo­ro­wa­ną) okład­ką, a więc część edy­cji limi­to­wa­nej, co podob­no czy­ni ze mnie szysz­kę (no nie wiem…). W każ­dym razie ta „podziur­ko­wa­na struk­tu­ra”, prze­bi­ja­ją­ca pismo tech­nicz­ne, nawier­ca­ją­ca spój­ność blo­ku, ma w sobie coś z tak wła­śnie poję­tej filo­zo­fii doty­ku: jako zabu­rze­nia fan­ta­zji o dosko­na­ło­ści kon­tu­rów i linii; jak­by orga­nizm, a wła­ści­wie jakaś naga, gąb­cza­sta cie­le­sność mówi­ła naszej indu­strial­nej wizji postę­pu sprzed stu lat: pocze­kaj, zwol­nij, nie wygrasz tego bie­gu.

Tom skła­da się z kil­ku wąt­ków-blo­ków: jeden z nich to prze­pi­sa­ne zada­nia z porad­ni­ka pie­lę­gnia­rza, doty­czą­ce popra­wia­nia kom­for­tu pacjen­ta (wąt­pli­we), dru­gi to ele­men­ty poezji kon­kret­nej, pró­bu­ją­ce „roze­brać” ów poję­cio­wych dotyk tak, jak opo­zy­cję „wspólny/własny” dekon­stru­ował nie­daw­no Piotr Przy­by­ła, trze­ci to zbiór pro­za­tor­skich wynu­rzeń, któ­re moż­na przy­pi­sać scho­ro­wa­ne­mu, być może schi­zo­fre­nicz­ne­mu umy­sło­wi pacjen­ta-boha­te­ra-sta­re­go Peipera/Janusza Zim­ne­go, snu­ją­ce­go zbit­kę teo­rii spi­sko­wych, indu­strial­no-orga­nicz­nych meta­for, wspo­mnień i uro­jeń w duchu, w jakim opi­sał powo­jen­ne dzien­ni­ki Peipe­ra Jaro­sław Fazan (por. Od meta­fo­ry do uro­je­nia. Pró­ba pato­gra­fii…). Czwar­ty ele­ment to nad­da­na klam­ra: posło­wie od „auto­ra”, któ­ry pró­bu­je grać z czy­tel­nicz­ką na auten­tycz­no­ścio­wych nutach, zawrzeć swo­isty auto­bio­gra­ficz­ny pakt (byłem tam, widzia­łem, opie­ko­wa­łem się takim a takim, gdy pra­co­wa­łem w ryduł­tow­skim MOPS-ie, a teraz po pro­stu refe­ru­ję). Ale w rze­czy­wi­sto­ści jest to mon­taż, stwo­rzo­ny w opar­ciu o reto­ry­kę i skład­nię same­go Peipe­ra z jego ese­isty­ki, w zgo­dzie z jego wła­sny­mi, auto­bio­gra­ficz­ny­mi nad­pi­sa­nia­mi sie­bie i pseu­do­ni­ma­mi z powie­ści pokro­ju „Ma lat 22” i „Krzysz­tof Kolumb odkryw­ca”. Sam Zim­ny to zresz­tą alter ego Mokre­go, któ­re poja­wia­ło się już przy innych oka­zjach, co two­rzy z obu „boha­te­rów lirycz­nych” iście slap­stic­ko­wy duet, mają­cy chy­ba ośmie­szyć tak nurt szcze­ro­ści, jak i samą powa­gę czy tra­gizm jed­nost­ko­wej egzy­sten­cji.

Dwa blo­ki tytu­ło­we, zaczerp­nię­te z poezji i ese­isty­ki Peipe­ra, suge­ru­ją nam moż­li­we kie­run­ki „oży­wia­nia” zwrot­ni­co­wej tra­dy­cji już poza nią, a nawet wbrew niej: „nowe usta” wypo­wia­da­ją wciąż nowe sło­wa lub mają moc aktu­ali­zo­wa­nia tych sta­rych, ale są też mię­si­stym, cium­ka­ją­cym i mla­ska­ją­cym, poty­ka­ją­cym się nie­ustan­nie orga­nem, któ­re­go mate­rial­ność opie­ra się czy­sto­ści poetyc­kiej wizji. „Żywe linie” ukła­da­ją się we wzor­ce opo­zy­cyj­ne wobec „zda­nia roz­kwi­ta­ją­ce­go”, nie­cią­głe znacz­ni­ki raczej utra­ty „ja”, niż dzie­dzi­cze­nia poetyc­kie­go mode­lu na zasa­dzie ojcow­skie­go patro­na­tu.

Jak traf­nie zauwa­ża­ła w recen­zji towa­rzy­szą­cej książ­ce Micha­li­na Kmie­cik (✟, wciąż trud­no w to uwie­rzyć…):

Eks­pe­ry­ment Mokre­go nie pole­ga zatem na prze­pi­sy­wa­niu ory­gi­nal­ne­go Peipe­ra, na roz­snu­wa­niu inter­tek­stu­al­nych sie­ci ani na poszu­ki­wa­niu nowych for­muł awan­gar­do­wo­ści. Śle­dzi on raczej pew­ną toż­sa­mo­ścio­wą poraż­kę wiel­kie­go Zwrot­ni­cze­go, któ­ry – pra­gnąc uczy­nić sie­bie pod­mio­tem moc­no okre­ślo­nym: ide­olo­giem nowej sztu­ki, skraj­nym nowa­to­rem, pro­gra­mo­twór­cą i demiur­giem – uległ psy­cho­tycz­ne­mu roz­pro­sze­niu, utra­cił kon­tro­lę nad świa­do­mo­ścią, pismem, toż­sa­mo­ścią, umie­jęt­no­ścią zra­cjo­na­li­zo­wa­nej iden­ty­fi­ka­cji.

W kon­struk­cji Mokre­go awan­gar­da umie­ra w pew­nej posta­ci, jako nie­moż­li­wa do pod­trzy­ma­nia wizja try­um­fu umy­słu nad cia­łem i świa­tem, i oży­wa jako eks­pe­ry­ment wyma­ga­ją­cy cią­głe­go otwar­cia na mate­rial­ność języ­ka oraz hap­tycz­ność kon­tak­tu z wier­szem, któ­ra osta­tecz­nie oka­zu­je się rów­nież (nie zawsze kom­for­to­wym) kon­tak­tem z dru­gim czło­wie­kiem. Jak­kol­wiek sta­ro­świec­ko czy reli­gij­nie by to nie brzmia­ło (Levi­nas? może jakiś Tisch­ner?), jest w poezji Mokre­go etycz­ny żądacz (ostat­ni przy­pa­dek po woła­czu). Ile­kroć pisze on o samot­no­ści „ja”, tyle­kroć musi ją cele­bro­wać w fizjo­lo­gicz­nym wręcz sty­ku z jakimś „ty” (w Świer­go­cie – z dzieć­mi Anto­siem i Mary­sią, tutaj – w lep­kim kon­tak­cie z Janu­szem Zim­nym, rze­ko­mym pacjen­tem). W tych wylew­nych pro­zach poetyc­kich, w któ­rych maszy­no­we łączy się z orga­nicz­nym, a medycz­ne z ducho­wym, język ple­cie trzy po trzy, pozba­wia­jąc całość seman­tycz­nej kohe­ren­cji. A zara­zem w błę­dach, potknię­ciach i beł­ko­cie zmę­czo­ne­go umy­słu rodzi się jakaś świę­tość i kru­chość życia, wprost zwró­co­na prze­ciw for­mu­le noli me tan­ge­re:

Czło­wiek patrzy na świat jak na syna. Źró­dło biał­ka. Wyre­gu­lo­wu­je­my bro­ma­ze­pam alpra­zo­lam i klo­ra­ze­pat pły­ta­mi cera­micz­ny­mi z Casto­ra­my. Parów­ki na rusz­to­wa­niach z Aldi­ka po kil­ku ope­ra­cjach krwa­wie­nie z geni­ta­liów dzia­ła­ją­ce na forum. Czło­wiek patrzy na syna jak krad­nie w Gdań­sku ze śmiet­ni­ka na moni­to­rin­gach bez bez­po­śred­niej per­cep­cji. Fil­try spa­li­no­we mon­tu­ją w dwu-trzy­ko­mo­ro­we okna PCV twój śpiew. Bło­to w uzę­bio­nej pie­śni. Lepiej widać co na zewnątrz rze­czy­wi­sto­ści  w swej imma­nent­nej inno­ści świa­tło łóż­ka z pacjen­tem odga­łę­zia­cze. Budzi­łem kie­dy jesz­cze był mały w żywym pato­sie kon­struk­cji. Jestem. Czło­wiek patrzy na świat jak na wiel­ko­prze­my­sło­we­go syna w pro­gra­mach lecze­nia zespo­łu abs­ty­nen­cji w Jaśle. Ser­ce nie może poczuć. Arma­to­rem jest ten kto we wła­snym imie­niu upra­wia żeglu­gę stat­kiem łączy fale kom­po­tu z mode­la­mi zarob­ku.

„Nasze życie jest nie­spo­koj­ne i dobie­ga koń­ca. Ale jest jesz­cze czło­wiek” – puen­tu­je „autor” posło­wia. War­to dać mu się dotknąć, do żywe­go.

Anna Maty­siak & John Levy, Książ­ka dla Johna/ A Book for John, Convi­vo, War­sza­wa 2022

Naj­pierw musia­łem spraw­dzić w Google, co to jest chap­bo­ok (mała publi­ka­cja, poni­żej 40 stron, czę­sto ręcz­nie zszy­wa­na, o znacz­nie bar­dziej przy­god­nym cha­rak­te­rze, niż tom). Wyda­je się, że tra­dy­cja ta ist­nie­je w poezji ame­ry­kań­skiej, ale nie­ko­niecz­nie u nas, bo prze­cież pra­wie każ­dy debiut w ostat­nich latach musiał­by być takim chap­bo­okiem, led­wie speł­nia­ją­cym usta­wo­we wymo­gi książ­ki (kie­dyś funk­cjo­no­wa­ło to chy­ba jako arku­sze poetyc­kie, ale dziś poję­cie to zosta­ło prze­chwy­co­ne przez nie­ja­ką Bil­le Spar­row i jej dwu­stucz­ter­dzie­sto­stro­ni­co­wy pamięt­nik wier­szem). A zatem sko­ro nie licz­ba stron, nie­odbie­ga­ją­ca od więk­szo­ści ksią­żek BL, ani roz­miar (bo ten w przy­pad­ku nowe­go tomu Maty­siak jest wręcz nie­stan­dar­do­wo duży), zosta­je kwe­stia przy­god­no­ści. Książ­ka dla Joh­na rze­czy­wi­ście jest przy­god­na, rów­nież w tym aspek­cie, któ­ry ety­mo­lo­gicz­nie kono­tu­je przy­go­dę – to wła­ści­wie jeden wiersz in motion, wpra­wio­ny w ruch na sku­tek mię­dzy­kon­ty­nen­tal­nej kore­spon­den­cji mailo­wej mię­dzy poet­ką, gosz­czą­cą aku­rat na spo­tka­niu z inną poet­ką (Ane­tą Kamiń­ską, czy­ta­ją­cą wów­czas w ramach ini­cja­ty­wy Wspól­ne­go Poko­ju na Jaz­do­wie), wier­szem pisa­nym przy oka­zji tego spo­tka­nia, oraz czy­ta­ją­cym ten tekst poprzez trans­la­tor Google Joh­nem Levym (ur. 1951), ame­ry­kań­skim poetą, auto­rem prze­szło dzie­się­ciu ksią­żek poetyc­kich (coś moż­na prze­czy­tać tu: https://www.yumpu.com/en/document/view/31084378/twelve-poems-john-levy, pole­cam, cie­ka­we).

W tym dziw­nym dia­lo­gu, któ­ry wywo­dzi się z nie­zro­zu­mie­nia i z tech­nicz­ne­go prze­ina­cze­nia, a w któ­rym uczest­ni­czy potem jesz­cze tłu­macz­ka Joan­na Pie­chu­ra, pró­bu­jąc stwo­rzyć dla Levy­ego wła­ści­wy ekwi­wa­lent wier­sza Maty­siak, a potem odwró­cić całą pro­ce­du­rę, wyda­rza się coś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go wła­śnie dla ame­ry­kań­skiej poezji z ducha O’Hary, co nasza liry­ka pró­bo­wa­ła tyl­ko nie­udol­nie imi­to­wać: momen­tal­ność i kon­wer­sa­cyj­ność wier­sza. Książ­ka dla Joh­na mogła­by nie być, a cały ten lirycz­ny dia­log mógł­by rów­nie dobrze pozo­stać w prze­strze­ni mailo­wej, ewen­tu­al­nie w jakimś szki­cow­ni­ku. A jed­nak jest – zja­wia się „na chwi­lę”, w całej bez­pre­ten­sjo­nal­nej aurze mię­dzy­na­ro­do­we­go kola­bo arty­stycz­ne­go (tak, wiem, prof. Kło­siń­ska zała­mu­je ręce nad tą rese­man­ty­za­cją, ale cóż, takie cza­sy), w grun­cie rze­czy niko­mu nie dając żad­nych pro­fi­tów. Bo nie powsta­ła prze­cież po to, żeby dopeł­nić jakąś rezy­den­cję, potwier­dzić grant lub wysta­rać się o kolej­ny ani żeby dostać nomi­na­cję czy docze­kać się recen­zji (bo jak tu pisać tyl­ko o niej? jako o wyda­rze­niu? jak o tomie? o jed­nym wier­szu? może o cza­sie two­rze­nia, któ­ry nie pozwa­la się uzgod­nić, a osta­tecz­nie sku­pia się na kil­ku­na­stu stro­nach). Nie doto­wał­by jej żaden urząd miej­ski, bo po co, i na pew­no nie zain­te­re­so­wa­ło­by się nią duże wydaw­nic­two pokro­ju BL, Warstw czy WBPi­CAK (cze­ka­my na Kom­man­do­ra Rat­tu­sa).

Ale Anna Maty­siak może sobie prze­cież pozwo­lić na prze­ła­my­wa­nie mode­li, któ­re się insty­tu­cjo­nal­nie spraw­dzi­ły w naszym polu poetyc­kim, a przy tym nie­by­wa­le to pole zakon­ser­wo­wa­ły. Może zro­bić self-publi­shing w for­mie chap­bo­oka, któ­ry przy oka­zji zyska insty­tu­cjo­nal­ne pod­bi­cie cenio­ne­go już wydaw­nic­twa, a zara­zem zacho­wa ele­ment bro­szu­ro­wo­ści i przy­god­no­ści, pamię­ta­ją­cy jesz­cze swo­bod­ne lata 90., gdy idea „obo­wiąz­ko­wych egzem­pla­rzy” dla biblio­tek i juro­rów kon­kur­sów była co naj­wy­żej fan­ta­zją nie­któ­rych insty­tu­cji. Jeśli cho­dzi o aspekt wyda­rze­nia: książ­ka uka­za­ła się mniej wię­cej w tym samym cza­sie rów­nież w USA, z tego same­go pli­ku, ale zupeł­nie nie­za­leż­nie od pol­skiej dru­kar­ni. To spra­wia, że mamy wła­ści­wie dwa egzem­pla­rze tego same­go tek­stu, róż­nią­ce się nie­co głę­bią kolo­rów i spo­so­bem szy­cia, ale przede wszyst­kim po pro­stu miej­scem pocho­dze­nia i dro­gą, jaką prze­by­wa­ją one od jed­ne­go auto­ra do dru­gie­go (ma to coś z mail artu epo­ki Flu­xu­su).

Cie­kaw­szy jest aspekt lirycz­ny – to, jak ten wiersz-w-tłu­ma­cze­niu, wła­ści­wie nie­koń­czą­cym się pro­ce­sie, wpi­su­je się w cały poetyc­ki kor­pus tek­stów Maty­siak – od wspo­min­ko­wych, post­pa­mię­cio­wych, przez te mini­ma­li­stycz­ne, orga­nicz­ne, po poema­to­wą for­mę Na set­kach wio­seł (2021), któ­ra jest wła­śnie takim tek­stem dro­gi, a może medy­ta­cji w dro­dze, pły­nię­cia fala za falą po róż­nych myślach, doświad­cze­niach i momen­tach teraź­niej­szo­ści. Książ­ce dla Joh­na naj­bliż­szej do tej filo­zo­fii pisa­nia – lirycz­nych podry­gów, zbio­rów sko­ja­rzeń, zano­tów rze­czy­wi­sto­ści:

Krę­cę się w masecz­ce jak głu­pia, inni kro­ją
cia­sto z owo­ca­mi, nakła­da­jąc ręką.
Pan­de­micz­na ręka nigdy nie jest czy­sta.
Krę­cę się jak raróg.
Jak byś prze­tłu­ma­czył „the reason of the things” – pytam z głu­pia.
To sło­wa kazno­dziei Whichcote’a przy­ta­cza­ne przez Skin­ne­ra
w książ­ce o Hob­be­sie tłu­ma­czo­nej przez Koeh­le­ra.
Nur­ku­ję w samo tchu kaza­nie, któ­re o o
(koń­czy się prze­wód tle­nu) obce
wody naj­lep­sze, a witra­że! Dżu­ma przyj­dzie.
(Mar­burg ma 80%,
mówił mi dziś Leszek). Nie śpie­szę
się.

Nie mów mi tego w lesie,
pro­szę.

Dwie poet­ki sto­ją przy furt­ce
a ja się boję pro­sić, żeby mnie prze­pu­ści­ły, ja raróg.
Fur­go­ny zaj­mu­ją cały Jaz­dów,
bo pod sej­mem demon­stra­cja.
Czy się zgu­bię? No coś ty.
Noc roz­cią­ga chod­ni­ki, ale to bli­sko.
Od metra tu tych świa­teł. Nagle w poło­wie mózgu,
że zgu­ba jest o włos,
że idzie mi w cho­dze­niu i dro­ży się w dro­gę,
bo to Koszy­ko­wa, nie Ale­ja
Wyzwo­le­nia. Że leje
się świa­tłem. (…)

Na tom skła­da się przy­ta­cza­ny w powyż­szym frag­men­cie wiersz „Niszo­wa wydaw­czy­ni Anna Maty­siak wra­ca wie­czo­rem ze spo­tka­nia autor­skie­go w Jaz­do­wie, w cza­sie pan­de­mii”, wier­sze-listy Levy­’e­go „Note to Anna Maty­siak on a Google Trans­la­tion of Her Poem” oraz „Dro­gi Grze­go­rzu Wró­blew­ski”, ich prze­kła­dy w obie stro­ny oraz swe­go rodza­ju „instruk­cje obsłu­gi”, któ­re wpra­wia­ją to pismo w ruch wza­jem­nych, lustrza­nych odbić:

THIS IS A SIMPLE STORY. It’s a sto­ry that star­ted with a poem. Well, in truth it star­ted a lit­tle ear­lier, but I’m afra­id it would all seem quite cha­otic if I cho­se to sha­re the who­le sto­ry now. Howe­ver, dear reader, if you do feel like fin­ding out abo­ut the very ear­ly begin­nings of this sto­ry, ple­ase turn to page 16.

For now, let’s say the sto­ry begins with a poem writ­ten on August 15, 2021.
The poem starts on the next page.

YOU MAY TURN THE PAGE
————————————————————————————>—————————–
MOŻESZ ODWRÓCIĆ KARTKĘ

Poemat zaczy­na się na następ­nej stro­nie.

OPOWIADAM PEWNĄ HISTORIĘ. To pro­sta histo­ria, któ­ra zaczę­ła się od poema­tu. Cho­ciaż w zasa­dzie trze­ba by powie­dzieć, że mia­ła swój począ­tek tro­chę wcze­śniej, ale myślę, że jeśli napi­sa­ła­bym o tym teraz, to wszyst­ko wyda­ło­by się dość zagma­twa­ne. Jeśli jed­nak, dro­gi czy­tel­ni­ku, chcesz prze­czy­tać o tym cał­kiem począt­ko­wym momen­cie, zaj­rzyj od razu na stro­nę 16.

Teraz jed­nak powiem, że histo­ria zaczę­ła się od poema­tu, któ­ry został napi­sa­ny wie­czo­rem 15 sierp­nia 2021.

Dzię­ki temu zabie­go­wi widzi­my wszyst­kie błę­dy, potknię­cia i wybo­ry tłu­ma­czek. Książ­ka dla Joh­na to takie utracone/zyskane w tłu­ma­cze­niu, bez mino­de­rii i bez naboż­no­ści w duchu „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, za to wciąż cele­bru­ją­ce lite­ra­tu­rę jako spo­sób życia. Bar­dzo cie­ka­we eta­py sta­wa­nia się i gubie­nia za pomo­cą wier­sza. I jesz­cze raróg, rara­szek, ten sam, o któ­rym Gin­czan­ka w „Ska­man­drze” pisa­ła: „Bo oto łopot przelotu./ Trze­pot i popłoch we snach./ Mię­ciut­ki księ­życ łasko­cze zgu­bio­ny w prze­lo­cie puch”.

Lula Sar­nia, wiśni mi się, Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, Łódź 2022

Dziw­ne przy­go­dy mia­łem z tą książ­ką… Lula jest wro­cław­ską poet­ką, któ­rą pozna­łem dopie­ro przed rokiem, w Stro­niu Ślą­skim, pod­czas współ­pro­wa­dzo­ne­go prze­ze mnie Poło­wu w BL. W zgło­szo­nym wów­czas pro­jek­cie były wier­sze lep­sze i gor­sze, cza­sem zbyt cięż­kie, zie­mi­ste, na pew­no była jed­nak duża świa­do­mość tego, co i jak autor­ka chce prze­ka­zy­wać. Jej este­tycz­ne wybo­ry jakoś nie bar­dzo szły w parze z tym, co robi ostat­nio BL, liczy­łem więc – przy wspar­ciu odpo­wied­nie­go redak­to­ra – może na FDF albo wła­śnie Bie­re­zi­na i Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi. I jakoś loso­wo tra­fi­łem w kolej­nym roku do jury łódz­kie­go kon­kur­su, gdzie wła­ści­wie bez więk­szych wahań pod­ję­li­śmy decy­zję o nagro­dze­niu i wyda­niu tego debiu­tu, któ­ry wów­czas nosił jesz­cze iście zie­mi­sty tytuł pod­szyt. Potem cał­ko­wi­cie od książ­ki odpa­dłem, a blur­ba­mi opa­trzy­ły ją pozo­sta­łe dwie juror­ki: Moni­ka Glo­so­witz (prze­wod­ni­czą­ca) i Lucy­na Skomp­ska, a za napraw­dę wni­kli­wą redak­cją sta­nął Maciej Tara­nek. Moż­na więc powie­dzieć, że nie mam poję­cia, co osta­tecz­nie zło­ży­ło się na debiut Luli, jakie wier­sze weń weszły i jak wyglą­da­ła pra­ca nad książ­ką. Czy­tam ją więc pra­wie że „na czy­sto”, wol­ny od uprze­dzeń i pro­jek­cji. Ale prze­cież wca­le tej wol­no­ści nie chcę, ba, z przy­jem­no­ścią porów­nam wszyst­kie zna­ne mi wer­sje.

Pierw­szy kon­takt: Lula, któ­ra poszła ostat­nio bar­dziej w malar­stwo, sama przy­go­to­wa­ła ilu­stra­cję na front i zapro­po­no­wa­ła kon­cep­cję gra­ficz­ną tomu. Wybra­no czar­ny papier, bia­łe fon­ty, czar­ną okład­kę i inten­syw­ną, lakie­ro­wa­ną czer­wień nadru­ku. Jest to naj­ład­niej wyda­ny debiut w kon­kur­sie im. Bie­re­zi­na.

Dru­gi kon­takt: znik­nę­ła z tomu cał­ko­wi­cie „tene­ry­fa last minu­te”, dobry wiersz, któ­ry jakoś tema­tycz­nie otwie­rał i usta­wiał zarów­no zgło­sze­nie, jak i wcze­śniej­szy pro­jekt poło­wo­wy (chwy­ta­na w ostat­niej chwi­li ofer­ta waka­cji „last minu­te” zapo­wia­da­ła poetyc­ki świat pełen moż­li­wo­ści, ale jak­by spóź­nio­ny wzglę­dem same­go sie­bie, roz­mi­ja­ją­cy się ze swo­ją teraź­niej­szo­ścią). Całość roz­po­czy­na za to tytu­ło­wy wiersz „wiśni mi się” – dużo lep­szy niż w zna­nej mi wer­sji, zysku­ją­cy wie­le dzię­ki zmia­nie pod­mio­tu z pierw­szej oso­by na trze­cią i pod­kre­śle­niu ról zaim­ka­mi ON/ONA. Zamiast wyzna­niem, mono­lo­giem lirycz­nym, sta­je się opo­wie­ścią, a jego ini­cjal­ne „to sta­ło się, kie­dy deszcz wtar­gnął na uli­cę” suge­ru­je wręcz noiro­wy kli­mat. W ogó­le – wiśni mi się jest tomem znacz­nie bar­dziej skon­den­so­wa­nym, sku­pio­nym do tego stop­nia, że rze­czy­wi­ście pasu­je do nie­go meta­fo­ra „dry­lo­wa­nia”, któ­rą opa­trzy­ła go Moni­ka Glo­so­witz (z począt­ku nie mogłem zro­zu­mieć, jak ma się ona do poety­ki zna­nej mi z wcze­śniej­szych tek­stów autor­ki). Wie­le wier­szy prze­szło drob­ne, ale zna­czą­ce meta­mor­fo­zy: „w cie­niu kasz­ta­now­ca pie­kli się burza” wyewo­lu­owa­ło we „w cie­niu łutów­ki pie­kli się burza” i zosta­ła zeń wła­ści­wie tyl­ko koń­ców­ka; podob­nie „świerk wyrwa­ny z korze­nia­mi” prze­szedł w „cze­re­chę wyrwa­ną z korze­nia­mi” i ogra­ni­czył się do dwóch dys­ty­chów:

i żeby tyl­ko, roz­pa­dła się
w kąty, w liście, w wietrz­ne fale

chodź, połóż­my się tu, na skra­ju świa­ta
rano znów ktoś prze­gra

Moż­na więc powie­dzieć, że róż­no­ra­ka „lesi­stość” i źró­dło­wy drze­wo­stan zosta­ły spro­wa­dzo­ne do jed­ne­go, fun­da­men­tal­ne­go drze­wa, roz­mie­nia­ne­go na róż­ne odmia­ny i sło­wa. Sar­nia nie pisze jed­nak o kwia­tach wiśni, o lep­kim i jak­że krót­kim świę­cie zapa­chu, bie­li i różu, koja­rzą­cym się dzi­siaj z tak popu­lar­ną kul­tu­rą japoń­ską. Bliż­sza jest jej pur­pu­ra, soczy­stość doj­rza­łe­go owo­cu, ero­tyzm i miąższ egzy­sten­cji.

Obser­wu­ję kil­ka ten­den­cji redak­cyj­nych w tym tomie: skró­ce­nie wier­sza poprzez wydłu­że­nie wer­su bez strat w mate­ria­le, ściągnięcie/ściśnięcie nie­któ­rych omó­wień i roz­bu­do­wa­nych meta­for o bar­dziej oni­rycz­nym cha­rak­te­rze, usu­nię­cie wie­lu nad­dat­ków w stro­fach lub nawet całych strof, sku­pie­nie wier­szy przez kon­se­kwent­ne pozba­wia­nie ich świa­tła i stro­fo­idal­nej budo­wy („bez­dech”, „ana­bio­za”; „cho­re sta­ny” z czte­rech regu­lar­nych strof prze­po­czwa­rzy­ły się w dwie o dłu­giej, ole­istej fra­zie). Cza­sem te cię­cia, któ­re jesz­cze w Poło­wie uwa­ża­łem za nad­mier­ną inge­ren­cję w poety­kę autor­ki, pro­wa­dzą do napraw­dę nie­oczy­wi­stych kon­den­sa­cji. I tak np. krót­ki wiersz „memy”, pozba­wio­ny całe­go zary­su sytu­acji lirycz­nej, przy­bie­ra teraz postać jed­no­wer­so­wej, posta­po­ka­lip­tycz­nej i arcy­li­rycz­nej meta­fo­ry: „jak dzie­ci, jak wydmy, ukrad­kiem pomiesz­ku­ją zie­mię”. Stuk-stuk-roz­la­nie.

Mimo pierw­sze­go wier­sza, któ­ry suge­ru­je jakąś mrocz­ną histo­rię, wiśni mi się jest tomem zło­żo­nym raczej z unie­ru­cho­mio­nych scen, mak­sy­mal­nie zagęsz­czo­nych sytu­acji lirycz­nych, sku­pia­ją­cych się we fra­zach pokro­ju „lato zaczy­na dry­lo­wa­nie” i „burza wsz­czy­na ciszę”. Tych, któ­rzy spo­dzie­wa­ją się kolej­nej odsło­ny chto­nicz­nej poezji z eko­lo­gicz­nym „pod­szy­tem”, mogę uspo­ko­ić. Owszem, Sar­nia pisu­je o antro­po­ce­nie i jego kon­se­kwen­cjach (zna­ny już w śro­do­wi­sku i komen­to­wa­ny wie­le razy wiersz „gło­so­we DNA dla śpią­cych egzo­pla­net”), wspo­mi­na tu i ówdzie o kata­stro­fie eko­lo­gicz­nej, nuci w aurze jakie­goś koń­ca, no i przede wszyst­kim sta­ra się pozo­sta­wać bli­sko natu­ry. Ale znik­nę­ła więk­szość baro­ki­za­cji i zie­mi­stej lep­ko­ści. Zastą­pił ją kon­tur, pest­ka i meta­fo­ra soku z wydry­lo­wa­nych owo­ców (przy­gód, któ­re „jak wiśnie w likie­rze pusz­cza­ją kolor”), któ­ry doty­czy chy­ba bar­dziej rela­cji ja-ty, dam­sko-męskie­go pęk­nię­cia (tego, „jak pęka/ two­ja war­ga w moich ustach”), niż prób sko­mu­ni­ko­wa­nia się z przy­ro­dą.

Ostat­nia rzecz: mimo kon­den­sa­cji, jest to tom skła­nia­ją­cy się ku pew­nej spe­cy­ficz­nej poety­ce otwar­tych puent i swo­istych ćwi­czeń z nega­cji: „rano znów ktoś prze­gra”, „że może coś, i że jed­nak coś nie”, „szeptać/ to nic/ to nic/ to nic”, „i niech już nic nie sły­szą”, „ucie­kam rowe­rem, pod górę, jak zawsze”, „tyl­ko uszy pozo­sta­ły, resz­ta już nie”, aż po final­ne „wybierz­my jed­ną nie­moż­li­wą”. Jesz­cze nie wiem, co mi te puen­ty robią czy­tel­ni­czo, ale zosta­wia­ją jakąś wyrwę, jak­by wiersz nie chciał/nie mógł się doko­nać i nagle zmie­niał tona­cję, wyko­ny­wał jakiś uskok ryt­micz­ny w pust­kę.

Paweł Har­len­der, Nie­le­gal­ne kopie, WBPi­CAK, Poznań 2022

Debiut numer dwa, zamy­ka­ją­cy tę odsło­nę – Paweł Har­len­der i dość nie­ocze­ki­wa­ne miej­sce, bo sko­ro z Biu­rem Lite­rac­kim nie uda­ło się dojść do poro­zu­mie­nia, wszy­scy spo­dzie­wa­li­by się pew­nie Ha!artu, a może nawet papie­ruw­do­le, czy­li wydaw­nictw nie­co bar­dziej alter­na­tyw­nych. Z dru­giej stro­ny: redak­to­rem w Pozna­niu jest teraz Szcze­pan Kopyt, któ­ry wziął Har­len­de­ra „pod opie­kę”, a rękę ma, zwłasz­cza do ryt­mu i kon­struk­cji spo­ken­wor­do­wych, w któ­rych kra­kow­ski autor się prze­cież lubu­je; przy­po­mi­nam casus debiu­tu Tom­ka Bąka, któ­ry takim wła­śnie księ­ży­co­wym kro­kiem z Kana­dy wdra­pał się z miej­sca na salo­ny.

Har­len­der był lau­re­atem tego same­go Poło­wu BL, z któ­re­go poczę­li się Kusiak (debiut zapo­wie­dzia­ny w Pozna­niu), Myt­nik i Puwal­ska (debiu­ty w BL), Sęczyk (wygra­ny Bie­re­zin, debiut w Łodzi), Nie­miec (debiut tuż tuż, być może w kra­kow­skim SPP) i Kubi­cius (tu nie­ste­ty nie wiem, jak dale­ką się­ga­ją pla­ny wydaw­ni­cze). To był cie­ka­wy rok, inte­re­su­ją­cy alma­nach, ale mimo wszyst­ko wspo­mi­nam jesz­cze wier­sze Har­len­de­ra sprzed sce­nicz­ne­go pod­no­sze­nia gło­su i wcho­dze­nia w piskli­we tony, sprzed pre­zen­to­wa­nej przez nie­go roz­bu­do­wa­nej teo­rii wier­sza, mają­cej uzu­peł­nić i jakoś inte­lek­tu­al­nie dopo­wie­dzieć sens jego eks­pe­ry­men­tu, sprzed zesta­wu, któ­ry nazy­wał się wów­czas Zakła­dy mon­ta­żu jaź­ni, a któ­ry poeta w typo­wym dla sie­bie sty­lu puen­to­wał komen­ta­rzem meta­kry­tycz­nym:

Wyda­je mi się, że poezja nowo­fa­zo­wa idzie w kie­run­ku syn­te­zy. Syn­te­zy róż­nych szkół czy podejść. Ośmie­lo­na wyobraź­nia, wyobraź­nia onie­śmie­lo­na, pry­wat­ność, roz­przę­że­nie zmy­słów, neo­lin­gwizm, odkła­my­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści, myśle­nie o poli­tycz­no­ści wier­sza, cyber­ne­tyzm,  her­me­tyzm, ash­be­ryzm itd., zle­wa­ją się dzi­siaj w wier­szu w syn­te­tycz­ną całość i gra­ją do jed­nej bram­ki. Razem mogą wię­cej.

Wów­czas był Har­len­der na eta­pie wier­sza syn­te­zu­ją­ce­go i wszyst­ko­żer­ne­go, choć ta syn­te­za wca­le nie doko­ny­wa­ła się w obrę­bie jego poezji. Włą­cze­nie w tek­sty popkul­tu­ry, cyber­pun­ka, nar­ko­nau­ty­ki i odmien­nych sta­nów świa­do­mo­ści oraz róż­no­ra­kich form zwro­tów poli­tycz­nych nie uspój­nia­ło się w samym utwo­rze. Może i demon­to­wał poeta opo­zy­cje, któ­re przed sobą posta­wił, ale mia­ło to w sobie coś z wywa­ża­nia otwar­tych drzwi, a w rze­czy­wi­sto­ści skut­ko­wa­ło raczej wier­szem dys­junk­cyj­nym i nie­ko­he­rent­nym. Nie­le­gal­ne kopie są nie­wąt­pli­wie pró­bą wyj­ścia z tego impa­su poprzez nada­nie cało­ści wyraź­ne­go kie­run­ku futu­ry­stycz­nej fan­ta­zji, osa­dzo­nej w jakiejś alter­na­tyw­nej, tro­chę bizar­nej wer­sji nasze­go świa­ta.

Siłą liry­ki Har­len­de­ra był od zawsze rytm i bit, aso­cja­cyj­ność i homo­ni­micz­ność sko­ja­rzeń, quasi-rapo­wa, roz­my­ta melo­re­cy­ta­cja – nie­zmien­nie pole­cam „Lubi gło­wa tań­czyć” (https://www.youtube.com/watch?v=9WeDzYKlKOs), bo wów­czas, tzn. ok. 4–5 lat temu, było to coś rze­czy­wi­ście odmien­ne­go, wcią­ga­ją­ce­go i nakłu­wa­ją­ce­go lirycz­ką bań­kę (przy oka­zji w tele­dy­sku gościn­nie prze­wi­ja się np. zja­ra­ny Patryk Kosen­da, buja­ją­ca się w rytm Aga­ta Jabłoń­ska i opo­wia­da­ją­cy coś w pro­roc­kim amo­ku Ryba). Pro­blem jest taki, że nie mógł napisać/nagrać Har­len­der takie­go wła­śnie tomu, bo „śro­do­wi­sko” wyma­ga­ło od nie­go tre­ści, przej­ścia na pozy­cje „zna­cze­nia”, któ­re da się wyeks­pli­ko­wać z tek­stu, a eks­pe­ry­men­to­wi chcia­ło przy­dru­to­wać kon­kret­ne, teo­re­tycz­ne lub filo­zo­ficz­ne uzie­mie­nie. Nie­le­gal­ne kopie to więc swe­go rodza­ju inte­lek­tu­al­ny „pro­jekt”, pró­ba pogo­dze­nia jed­ne­go z dru­gim, tego, że „kula nad gło­wą jest mat­ką ruchu” i „rytm jest od boga” z tym, że:

nie zebra­li­śmy się tutaj by palić tytoń & pić
sojo­we lat­te masz czuj­nik snu zamon­to­wa­ny z tyłu

gło­wy na nowe lagi masz nowe leki masz coś
nagra­ne w języ­ku kor­pów masz nowe mode­le kon­sump­cji

któ­re wzma­ga­ją ape­tyt na ryzy­kow­ne akcje
masz głod­ne cyber­ga­ły na gałach masz soczew­ki

masz rude prze­krwio­ne gały nowych cza­sów posta­raj
się w nich nie ugo­to­wać

ten skan ten stre­am

(„pro­gra­mo­wa­ni pło­do­we”)

Bar­dziej natu­ral­ny wyda­je się flow Har­len­de­ra, gdy powta­rza on w wier­szu „tsu­na­mi”: „(…) chciał­bym two­rzyć pętle sprzężeń/ symu­lo­wać inte­rak­cje pomię­dzy białkami// ujeż­dżać mio­do­że­ra wiesz co? chciał­bym żebyś dostał/ dużo laj­ków chciał­bym żebyś dosta­ła dużo lajków// żeby­ście wszy­scy dosta­li bar­dzo dużo laj­ków”, niż gdy pró­bu­je się wda­wać w póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ną kry­ty­kę tech­no­kra­tycz­ne­go świa­ta algo­ryt­mów i akce­le­ra­cjo­ni­zmu, żon­glu­jąc poję­cia­mi lub nawet cały­mi struk­tu­ra­mi myśli.

Nie­le­gal­ne kopie („nie­le­gal­ne kopie cie­bie pomy­ka­ją po mieście/ pną się po drze­wie jak bluszcz albo topią w rze­ce”; „nie­le­gal­ne kopie mnie‑e pomy­ka­ją po mieście/ two­rzą mono­ton­ny deseń chcą mnie znać a ja je zabić”) to tom o pono­wo­cze­snym, cyber­ne­tycz­nym ber­ku, któ­ry trwa kosz­tem jakiej­kol­wiek alter­na­ty­wy, bo nawet ją zasy­sa w wiel­ką, kar­na­wa­ło­wą pogoń. Że było, że „Kon­wój. Ope­ra”? Ale jed­nak na pozio­mie języ­ka docho­dzi tu do zupeł­nie innych prze­plo­tów, neo­lo­gi­zmów i intry­gu­ją­cych, kor­po­slan­go­wych wyna­tu­rzeń. „Ja” może i pró­bu­je doko­nać syn­te­zy, ale przy­po­mi­na raczej para­no­ika, obi­ja­ją­ce­go się o wir­tu­al­ne pay­wal­le i doko­nu­ją­ce­go kolej­nych zama­chów na Słoń­ce („wywa­żam słoń­ce jak cekin/ hie­na zna­mio­nu­je teren”, „emi­tent pod­cho­dzi do słoń­ca &/ musi nauczyć się dzie­lić przez zero”). Spo­ro w tych gestach i fra­zach don­ki­szo­te­rii i chy­ba w tym wła­śnie – w prze­ci­wień­stwie do suro­wych, pro­roc­kich tonów Kopy­ta, prze­śmiew­czych, kam­po­wo-roz­pacz­li­wych liry­ków anal­nych Kosen­dy czy fekal­no-tra­wien­nych dia­gnoz Matwiej­czu­ka z nie­tz­sche­ań­skim wiel­błą­dem w tle – wyra­ża się spe­cy­fi­ka i war­tość poezji Har­len­de­ra. Obok „real­nie filo­zo­fu­ją­cych” wier­szem auto­rów z rocz­ni­ków, któ­rzy na sza­li poetyc­kiej odwa­ża­ją Hegla od Spi­no­zy, on jest jak spóź­nio­ny hip­pis z tech­no­świa­ta, The Dude z oku­la­ra­mi AR: coś tam mówi, a nawet mówi prze­ciw cze­muś, a i tak z tła wybi­ja się przede wszyst­kim paste­lo­wa, roz­pik­se­lo­wa­na este­ty­ka jego ziom­ka Simo­na, być może nawet tego z kul­to­wej w Pol­sce serii gier „Simon the Sor­ce­rer” (trud­no powie­dzieć, skąd to sko­ja­rze­nie, ale z popu­lar­nych Szym­ków – ani Cowell, ani Armi­ta­ge jakoś nie pasu­ją do świa­ta Har­len­de­ra).

Bar­dzo mnie cie­ka­wi­ło, jak to teraz wyglą­da sce­nicz­nie, więc obej­rza­łem kolej­ną odsło­nę seryj­nych poetów z koń­ców­ki kwiet­nia – z Bian­ką Rolan­do i Paw­łem Har­len­de­rem wła­śnie, pro­wa­dzo­nych przez Pio­tra Śli­wiń­skie­go i Julię Neter. Tak, to ten sam Har­len­der, z wyglą­du coraz bar­dziej jak Peja wyrzu­co­ny pro­sto z pocią­gu na kra­kow­ski salon ku czci Grze­go­rza Tur­naua, skan­du­ją­cy i fra­zu­ją­cy po swo­je­mu, odgry­wa­ją­cy gło­sem nie wiersz, a jakiś spo­ken­wor­do­wy seans („per­fo” – jak nazwał to Śli­wiń­ski):

chciał­bym uzy­skać maje­sta­tycz­ny poziom
upraw­nień chciał­bym usły­szeć świę­ty tybe­tań­ski

szept moich tka­nek chciał­bym z tego miej­sca w cza­sie
rze­czy­wi­stym ode­brać nie­przy­zwo­ite ilo­ści danych

prze­ana­li­zo­wać je w cią­gu mikro­se­kun­dy & zgod­nie
z nimi ste­ro­wać seg­men­tem dro­nów chciał­bym

użyć naszych szyb­kich kom­pów w celu zapro­jek­to­wa­nia
jesz­cze szyb­szych kom­pów któ­re kie­dyś samo­dziel­nie

zapro­jek­tu­ją kolej­ne poko­le­nia jesz­cze szyb­szych kom­pów

Jest w tym coś eks­ta­tycz­ne­go, jakaś nowa odsło­na cyfro­we­go pirac­twa kil­ka lat po śmier­ci „Roz­dziel­czo­ści Chle­ba”. Ale naj­czę­ściej powra­ca­ją­cym poję­ciem (poza „ja” i pró­ba­mi na sty­ku nowej pod­mio­to­wo­ści) oka­zu­je u Har­len­de­ra wła­śnie „czas” i jego róż­ne wir­tu­al­ne sta­ny (akce­le­ra­cje i lagi). Naj­cie­kaw­szy z nich oka­zu­je się ten ostat­ni, z ostat­nie­go wier­sza: „neo­ny strze­la­ją zna­ka­mi są jak bli­scy krew­ni naturalni/ & bystrzy holo holo nad gło­wą czas zaprzy­szły”. O jaką i czy­ją przy­szłość toczy się ta gra w  try­bie futu­re past?