27/06/22

PPR (#7)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Co Słon­ko widzia­ło

 Koń­czy się czer­wiec, więc nad­ra­bia­my zale­gło­ści, cie­szy­my się nowo­ścia­mi i szy­ku­je­my na waka­cje z pyta­niem, czy w sezo­nie ogór­ko­wym poja­wi się dużo pre­mier? Podob­no tak, bo w Zna­ku naste wzno­wie­nia serii tomów Wisła­wy Szym­bor­skiej, ale też John K. Deane, a podob­no nawet nowa Rupi Kaur! Kto by pomy­ślał… (to oczy­wi­ście filia, a więc Wydaw­nic­two Otwar­te). Przy oka­zji nie­daw­no skoń­czył się festi­wal Euro­pej­ski Poeta Wol­no­ści, a już w lip­cu Festi­wal Miło­sza – tam zawsze poja­wia­ją się jakieś prze­kła­do­we nowo­ści (zresz­tą Dean podob­no wła­śnie z tej oka­zji przy­jeż­dża do Pol­ski). Na lipiec „Kon­tent” zapla­no­wał pre­mie­rę Para­no­ia Bebop Aga­ty Puwal­skiej, WBPi­CAK Met­kę z Glet­t­kau Paw­ła „Koń­ja” Kon­na­ka, a w BL prze­kła­dy: Kobalt Clau­diu Komar­ti­na w/ od Kuby Korn­hau­se­ra (jesz­cze nie czy­ta­łem) i feno­me­nal­na Księ­ga rze­czy Ale­ša Šte­ge­ra w tłu­ma­cze­niu Miło­sza Bie­drzyc­kie­go. Convi­vo zmie­cie nas z kolei nowym tomem Andrze­ja Szpin­dle­ra Źre­bię pucha­cza i tablo­idu.

Tym­cza­sem wróć­my do spo­koj­ne­go czerw­ca i na nasze podwór­ka. Gał­czyń­ski pisał elo­kwent­nie w swo­jej saty­rze, że „zwy­kle po majo­wej przerwie/ nastę­pu­je mie­siąc Czerwiec// mie­siąc miły dla Polaka/ bo słoń­ce wcho­dzi w znak Raka”. Spe­cja­list­ka­mi od zna­ków zodia­ku u nas są Anna Ada­mo­wicz i Nina Manel, ja się na tym nie­ste­ty nie znam. Za to w nowym, zakła­do­wym Horo­sko­pie poetyc­kim na lato 2022 autor­ki pod wspól­nym hete­ro­ni­mem Eufe­mii Słu­cho­leż wywró­ży­ły rakom pecho­wy czas: „Całe lato poświę­cisz inten­syw­nej pra­cy w sma­żal­ni ryb, żeby zaro­bić na trans­port na, eee, Trans­Port Lite­rac­ki. Nie na wie­le Ci się to zda, gdyż infla­cja zno­wu pój­dzie w górę i star­czy Ci naj­wy­żej na auto­stop i noco­wa­nie na pla­ży w uszy­tym ze sta­rej bie­li­zny wigwa­mie. Przez szum morza zaśpisz na Pra­cow­nię i nic nie wydasz. Zatem – Two­ja karie­ra lite­rac­ka rów­nież legnie w gru­zach. Nie martw się, to samo doty­czy wszyst­kich zna­ków zodia­ku”. Tak smut­ne, że aż praw­dzi­we. Pro­si się w takim razie, żeby ten odci­nek był o sma­żal­ni ryb albo o infla­cji, albo przy­naj­mniej o poże­ra­niu, a więc futu­ry­stach. Ale nie, tak dobrze nie ma. Będzie o Słoń­cu, bo czer­wiec koja­rzy się prze­cież z dużym nasło­necz­nie­niem, z naj­dłuż­szym dniem w roku i podob­ny­mi spra­wa­mi. Być może jest w tym też jakieś echo sma­żo­nych ryb, futu­ry­zmu i sma­żą­cych się ludzi, choć tym razem bez wąt­ku kata­stro­fy kli­ma­tycz­nej (do cza­su). Podą­ża­my w kolej­no­ści – od naj­więk­sze­go nasło­necz­nie­nia i fil­trów UV do led­wie lunar­nych muśnięć.

Grze­gorz Wró­blew­ski, Let­nie rytu­ały, Pań­stwo­wy Insty­tut Wydaw­ni­czy, War­sza­wa 2022

Wybór pierw­szy zro­bił sobie Grze­gorz Wró­blew­ski w mojej ulu­bio­nej, twar­do­okład­ko­wej serii PIW‑u. Poeta skon­den­so­wał się mak­sy­mal­nie, więc uda­ło mu się 40 lat twór­czo­ści zre­du­ko­wać do 160 stron oraz krót­kie­go, autor­skie­go posło­wia, nie­zmier­nie wcią­ga­ją­ce­go. Tro­chę szko­da tych wcze­snych ksią­żek, tra­co­nych wąt­ków emi­gra­cyj­nych i ostat­nie­go poema­tu Cuki­nie, ale jed­na waż­na rzecz się z Let­nich rytu­ałów wyło­ni­ła na pew­no. Wbrew róż­nym sądom kry­tycz­nym – któ­re raczej odda­ją moment „włą­cze­nia się” w lek­tu­rę kolej­nych poko­leń, niż rze­czy­wi­sty cha­rak­ter wier­szy kopen­ha­skie­go pisa­rza – Wró­blew­ski jest auto­rem nie­zwy­kle spój­nym, wyka­zu­ją­cym się przez całą twór­czość bar­dzo podob­nym rozu­mie­niem dzia­ła­nia wier­sza. Nawet jeśli eks­pe­ry­men­to­wał z róż­ny­mi sty­la­mi, od lako­nicz­no­ści po roz­wle­kłość fraz i flow, od minia­tur obiek­ty­wi­stycz­nych po pul­su­ją­ce żywą mową for­my dia­lo­go­we (nazy­wa­ne u nas od razu „o’harystycznymi…”), a korzy­stał też prze­cież z dra­ma­tów, mono­dra­mów, a ostat­nio nawet poezji ase­micz­nej, robił to w taki spo­sób, że w cią­gu tych czter­dzie­stu lat (1980–2020) trud­no zauwa­żyć jakie­kol­wiek pęk­nię­cia. Let­nie rytu­ały czy­ta się jako książ­kę cał­ko­wi­cie spój­ną i – wbrew ład­nym datom – nie­pró­bu­ją­cą nicze­go pod­su­mo­wać.

Zwią­zek ze Słoń­cem i świa­tłem jest w tej poezji oczy­wi­sty, bo Wró­blew­ski to prze­cież poeta pla­ne­tar­ny, któ­ry z per­spek­ty­wy son­dy kosmicz­nej (a nie dry­fu­ją­ce­go astro­nau­ty – jak choć­by Tomasz Różyc­ki) wie­lo­krot­nie obser­wo­wał mrów­cze zma­ga­nia nasze­go gatun­ku. Teraz sam pod­kre­śla rolę tej solar­nej cele­bra­cji, wysu­wa­jąc tytu­ło­wy wiersz Let­nie rytu­ały jako jed­nost­kę jesz­cze bar­dziej obcią­żo­ną zna­cze­niem, nie tyl­ko wydo­by­wa­jąc archi­tek­to­nicz­ne hory­zon­ty swo­jej poezji, urba­ni­stycz­ny moder­nizm w duchu Arne Jacob­se­na, ale też mie­rząc się ze swe­go rodza­ju badaw­czym, labo­ra­to­ryj­nym topo­sem: „Nie, nie bada­my tu bukowego/ lasu./ Polu­je­my na trol­le. Zaczy­na­ją podchodzić/ zbyt bli­sko”. Mod­ne sta­ło się ostat­nio mówie­nie o wier­szu jako labo­ra­to­rium, a o pro­ce­sie poetyc­kim jako bada­niu cze­goś: języ­ka, wyobraź­ni, rela­cji spo­łecz­nych, alter­na­tyw­nych przy­szło­ści i prze­szło­ści, itd., ale Wró­blew­ski nie jest i nigdy nie był poetą „w modzie”. Łącza, z któ­ry­mi spi­na się jego twór­czość, jakoś nie gra­ją z naszy­mi lokal­ny­mi pre­fe­ren­cja­mi, a to, jak pięk­nie nie gra­ją, dobrze odsła­nia ten wła­śnie wiersz. W tej kontrze – nie bada­my, my tu polu­je­my – zawie­ra się cała dra­pież­ność poezji Wró­blew­skie­go, ten aspekt, któ­ry autor zaczerp­nął nie­wąt­pli­wie ze swo­ich histo­rycz­nych i antro­po­lo­gicz­nych stu­diów nad kolo­nia­li­zmem i posta­cią Cor­te­za. Model baśnio­we­go „polo­wa­nia” jest tu jak­by alter­na­ty­wą wobec nauko­we­go, racjo­nal­ne­go „bada­nia”, ale oba oka­zu­ją się kom­ple­men­tar­ny­mi spo­so­ba­mi pozna­nia jako kon­kwi­sty, wdzie­ra­nia się „ja” w świat. I wte­dy pod­miot wyko­nu­je wol­tę typo­wą jesz­cze dla cza­sów Ciam­ko­wa­to­ści życia: my to, wy tam­to, „a ja tra­fi­łem do Gribskov/ z inne­go powo­du”. Wła­śnie to two­rze­nie warian­tów, wska­zy­wa­nie, że zawsze jest jakieś „z inne­go powo­du”, „z innej płasz­czy­zny”, wyda­je mi się dziś znacz­nie istot­niej­sze w tej poezji, niż momen­ty pod­mio­to­we­go ode­rwa­nia się od wspól­no­ty czy nego­wa­nia jej, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla poko­le­nia bru­Lio­nu.

Wra­ca­my do świa­tła. Jak pisze poeta w „Pro­gra­mie Mer­cu­ry”:

Słoń­ce prze­isto­czy­ło się znie­nac­ka w prze­raź­li­wą,
meta­licz­ną kulę

Usły­sza­łem ner­wo­wy chi­chot Zie­mi

Sapiąc wdzie­ra­ły się do oszro­nio­ne­go samo­cho­du Czer­wo­ne śle­pia
Zde­cy­do­wa­ne na wszyst­ko.

Kon­fron­ta­cja „ja” ze świa­tem ma w tej poezji cha­rak­ter osta­tecz­ny, total­ny, podob­nie jak u oma­wia­ne­go dalej Pio­tra Mierz­wy – to for­ma albo zde­rze­nia, albo roz­to­pie­nia, ale pozba­wio­na roman­tycz­ne­go ego­ty­zmu. „Ner­wo­wy chi­chot Zie­mi” i „Czer­wo­ne śle­pia” ura­sta­ją do mia­ry iście love­cra­ftiań­skie­go mie­rze­nia się z jakimś kosmicz­nym Innym, któ­re­go ska­la prze­kra­cza nasze wyobra­że­nia. Wró­blew­ski w posło­wiu pod­rzu­ca nam taki impuls o figu­rze Kon­tak­tu z jego wier­sza­mi oraz poprzez wiersz, kon­tak­tu z kodem, ale i kon­tak­tu nie­wer­bal­ne­go:

Poezja zawsze była dla mnie sygna­łem wysy­ła­nym do Innego/Obcego. Marze­niem, że odbie­rze i odpo­wie na pró­bę moje­go komu­ni­ka­tu. Pust­ka zda­je się posia­dać nie­do­sko­na­łe ścia­ny, przez któ­re moż­na się jed­nak, choć na krót­ką chwi­lę, prze­bić. Wier­sze wiją się w cza­so­prze­strze­ni. Nie są prze­szło­ścią i nigdy nie wybie­ga­ją w przy­szłość. Tkwią nie­ustan­nie w „tu i teraz”.

Otóż to: jego „wier­sze wiją się w cza­so­prze­strze­ni”, jak mate­rial­ne byty, wypusz­cza­ją swo­je mac­ki i zaczy­na­ją zaj­mo­wać miej­sce, napie­rać i prze­bi­jać nie­wi­dzial­ne ścia­ny. Ale to nie pust­ka i ciem­ność roz­le­głe­go kosmo­su prze­ra­ża nas w sytu­acji komu­ni­ka­cyj­nej, w któ­rej sygnał prze­mie­rza kosmicz­ne odle­gło­ści, nio­sąc naszą nadzie­ję, że napo­tka­my w koń­cu deko­der. Prze­ra­ża­ją­ce, bo dziw­ne, nie­po­ko­ją­ce i rady­kal­nie obce, jest ist­nie­nie same­go wier­sza, któ­ry „się wije” i niczym jakiś nie­ludz­ki, poetyc­ki pła­zi­niec, wymu­sza na nas to spo­tka­nie. Nasza kry­ty­ka, dry­fu­jąc nostal­gicz­nie przez roz­le­gły kosmos tek­stów i kon­tek­stów, nadal w więk­szo­ści woli takie­go inten­syw­nie prą­ce­go i wiją­ce­go się wier­sza po pro­stu nie spo­tkać, a szko­da.

Piotr Mierz­wa, Wier­sze. Wybór, red. A. Maty­siak, Convi­vo, War­sza­wa 2022

Wybór dru­gi ktoś zro­bił komuś, bar­dzo poma­ga­jąc mu ogar­nąć jego wła­sny „kor­pus”. Anna Maty­siak zaję­ła się Pio­trem Mierz­wą i wyda­ła rów­no­cze­śnie dwie książ­ki – w limi­to­wa­nym nakła­dzie wier­sze zebra­ne janíe, któ­re pole­cam oczy­wi­ście kolek­cjo­ner­sko, ale to tro­chę inna robo­ta i zaj­mu­je kawał pół­ki, no i w nakła­dzie stan­dar­do­wym, wydaw­ni­czym, w for­ma­cie kla­sycz­nym, a nie A4 – Wier­sze. Wybór. To jest poezja, któ­ra buja, szme­rze, smy­ra, wku­rza, w któ­rej wszyst­ko drga i gotu­je się podob­nie, jak gotu­je się cza­sem w liry­kach dru­ży­ny „Cyc Gada”, choć powsta­wa­ła zupeł­nie nie­za­leż­nie od nich. Tak jak­by Mierz­wa, zaczy­na­jąc pisać, od począt­ku wol­ny był od cię­ża­ru ośmie­lo­nej wyobraź­ni i oscy­lo­wał od razu w zupeł­nie innych wyobraź­nio­wych reje­strach, bez potrze­by jakie­goś dia­lek­tycz­ne­go oczysz­cza­nia się poprzez kate­go­rie poli­tycz­ne, poezję dydak­tycz­ną, meta­fi­zycz­ną czy dys­kur­syw­ną. Z czwar­tej stro­ny okład­ki rzecz pole­ca Miłosz Bie­drzyc­ki: „W tej chwi­li widać wyraź­nie, że Piotr Mierz­wa to poeta, któ­re­mu idzie o życie – co wca­le nie prze­szka­dza mu dobrze się przy tym bawić. Stał się, jak pisze, gościem Słoń­ca”. Oj tak, idzie tu o życie, o jego naj­czyst­szą, naj­bar­dziej prze­świe­tlo­ną, rim­bau­dow­ską for­mę – o życie otwie­ra­ją­ce się na bez­miar sło­necz­ne­go pro­mie­nio­wa­nia, wybry­zgów lawy, któ­rych kon­se­kwen­cją musi być eks­ta­tycz­ne samo­spa­le­nie. Zaba­wa jest przed­nia, ale staw­ka bar­dzo wyso­ka:

 I tak tu oto wra­cam, ale już bez cie­nia, psa na smy­czy
świa­tła: wra­cam jed­no­cze­śnie. Tu mnie sąsiedz­kie
myśli nie nacho­dzą, przez co dostrze­gam pod­jazd,
tuż obok reso­ra­ki w tra­wie. Sta­ły się nie­odzow­ne
do wła­da­nia imio­na­mi, z ano­ni­mo­we­go nada­nia.

Och, niech­by tak cho­ciaż co pią­ty poeta w tym kra­ju wra­cał w ten spo­sób – bez „psa na smy­czy świa­tła”, w tra­wę peł­ną reso­ra­ków, zamiast w poli­tycz­ne wygło­sy albo popiel­nicz­ki z pro­chem z kości przod­ków. Powin­no się Mierz­wę – w tym wybo­rze, wła­śnie w nim, a nie jako całość, bo trze­ba było to jakoś okieł­znać dla dobra czy­tel­ni­ków i samych wier­szy, nadać kie­ru­nek, któ­ry poeci pokro­ju Rybic­kie­go, Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go czy wła­śnie Mierz­wy nie zawsze sami nadać potra­fią – zada­wać jako ćwi­cze­nia sty­li­stycz­ne dla mło­dych adep­tów, wal­czyć z nim tak, jak kie­dyś wal­czy­ło się z Sosnow­skim czy Hone­tem (a jed­nak bar­dziej… ule­ga­ło się im). Ale nie było dotych­czas momen­tu, w któ­ry ten autor mógł­by się ukon­sty­tu­ować jako sil­na figu­ra, z któ­rą kto­kol­wiek zaczy­nał­by się mie­rzyć na gięt­kie języ­ki. Teraz mamy z kolei do czy­nie­nia z dzie­łem zamknię­tym, z byłym poetą, któ­ry od daw­na nie publi­ku­je i nawie­dza nas jak wid­mo (choć fizycz­nie bar­dzo eks­pan­syw­ne), mówiąc: ale żeście prze­oczy­li talent. Zosta­je nam więc coś na odwrót, na nie­po­do­bień­stwo ago­nu: przy­jąć, ugo­ścić ten zwie­rzę­cy pier­wia­stek, to pie­ką­ce Słoń­ce, opa­la­ją­ce łuski skry­te­go w wyso­kiej tra­wie jasz­czu­ra albo kol­ce jeża, jak w wier­szu „Jeż”:

Mój listo­nosz, któ­ry zbie­ra sko­rup­ki
kosmo­su, nie oka­zu­je nigdy refe­ren­cji.
I niko­mu na dwo­rze nie robi grzecz­no­ści.
(Będziesz jak król, co przy­cho­dzi łatwo
i w cało­ści.) Jeż wycho­dzi spod liścia.
W ukry­ciu trwa woj­na. Pisać. Jeść i pisać.

I jesz­cze jeden – „cie­płe, moc­ne, dotkli­we i gęste”:

nie ma słów, co grze­bią dło­nie
głę­biej w skó­rze: ciszy, zie­mi,
zwło­kach. księ­życ zna­lazł
spo­sób. zanu­rza świe­tli­ste oko
pod powie­kę, roz­ci­na cie­niem
w pust­ce pest­kę (pust­kę w pest­ce).

naraz wyja­śnia­ją się nasze zwło­ki
(z któ­ry­mi cią­ga­my się po mie­ście,
gdzieś sie­bie uda­jąc, wycie­ka­my
w strze­li­ste powie­trze jak w tunel
poci­sku, niżąc na pusty wzrok
mar­twe dusze, szkląc naszyj­nik
cza­szek), cien­kie, jasne
jak słoń­ce.

Niby jest w tych wier­szach puen­ta, np. to przy­szpi­le­nie porów­na­niem ze słoń­cem (a przy­po­mnę – porów­nu­je­my tu „nasze zwło­ki”), ale ma ona cha­rak­ter tak nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy, że nie czuć wca­le, jako­by tekst się wokół tej efek­tow­nej puen­ty orga­ni­zo­wał, wycze­ki­wał na nią, przy­go­to­wy­wał czy­tel­ni­ka na to, że teraz dosta­nie on meta­fi­zycz­ny cios w nos, co jest nie­ste­ty bolącz­ką bar­dzo wie­lu naszych wier­szy i poetyk, zwłasz­cza takich, któ­re inspi­ru­ją się moder­ni­stycz­ny­mi spo­so­ba­mi pisa­nia (Miłosz puen­to­wał że aż strach, a Rym­kie­wicz to uch ach, ale puen­tu­ją też mocar­nie Som­mer czy Zadu­ra). O puen­cie Mierz­wy moż­na by napi­sać, że w kontrze do głu­chej linii „puk­nięć” powie­ka-pust­ka-pest­ka-pocisk, ma ona raczej cha­rak­ter ryt­micz­ne­go wyga­sza­nia: pum-pum‑p… Mimo roze­gra­nia całej stro­fy w topi­ce lunar­nej, to fina­li­zu­ją­ce słoń­ce nie jest prze­cież opo­zy­cją do księ­ży­ca, tyl­ko frag­men­tem idio­mu „jasne jak słoń­ce” – oczy­wi­ste, wyja­śnio­ne, pozba­wio­ne tajem­ni­cy. To wiersz o powierzch­ni, o przy­le­gło­ści („cią­ga­my się po mie­ście”) i porzu­ca­niu pozo­rów głę­bi. Wszyst­ko jest w nim raczej „jasne jak słoń­ce” niż scho­wa­ne i sku­pio­ne jak „pust­ka w pest­ce”. Podob­nie jak u MLB, poezja Mierz­wy roz­le­wa się, roz­sma­ro­wu­je, bo – jak pisał autor Sofo­stro­fy, a co dosko­na­le wychwy­cił Dawid Kuja­wa: „język na ste­pie musi być roz­ma­za­ny sze­ro­ko”.

Żane­ta Gorz­ka, Szklan­ka jest z ciem­ne­go rżnię­te­go szkła i przy­po­mi­na póź­no­je­sien­ne jezio­ro (pro­zy poetyc­kie), Wydaw­nic­two J, Wro­cław 2022

 Teraz inny rytm naświe­tle­nia: któ­ra z Żanet Gorz­kich jest praw­dzi­wa? Któ­ra jest wła­ści­wa? Czy ta kam­po­wa z pierw­szych ksią­żek, czy ta wcho­dzą­ca w reje­stry poli­tycz­ne i pogry­wa­ją­ca sobie mię­dzy inny­mi z Kon­ra­dem Górą czy Tom­kiem Bąkiem? A może bar­dziej ta od poten­cjal­no­ści i sze­ro­kiej, leją­cej fra­zy, któ­ra się Janic­kim i Bie­drzyc­kim nie kła­nia? A może wła­śnie dwie nowe – Potęż­niej­szy od zaśpie­wu śmier­ci jest cień mło­dej jaskół­ki, czy­li haiku od Convi­vo lub ta ostat­nia, poże­gnal­na Szklan­ka jest z ciem­ne­go rżnię­te­go szkła i przy­po­mi­na póź­no­je­sien­ne jezio­ro (pro­zy poetyc­kie), otwie­ra­na cyta­tem z Błę­kit­nej wie­ży Šala­mu­na (więc zno­wu to, co naj­mod­niej­sze) i zara­zem skła­da­ją­ca do gro­bu pro­jekt „Żane­ta Gorz­ka”? Oba te tomy są pięk­nie wyda­ne, każ­dy ina­czej, jak­by mówi­ły zno­wu dwa róż­ne hete­ro­ni­my, zresz­tą dwa z wie­lu, bo każ­da książ­ka poet­ki – mimo że pod­pi­sa­na tak samo – mówi zupeł­nie innym gło­sem i stoi za nią jak­by inna per­so­na lirycz­na.

O tej pierw­szej Patryk Kosen­da pisze na okład­ce, że nie powin­ni­śmy (a może powin­ni­śmy, nie wiem, nie rozu­miem do koń­ca) spo­dzie­wać się ćpa­iku, na szczę­ście jed­nak przy­cho­dzi do nas roz­grze­sze­nie. Nie znam się na haiku, nie do koń­ca poj­mu­ję zasad­ność sto­so­wa­nia tej for­my w rodzi­mej liry­ce, choć wiem, że ist­nie­je nie tyl­ko całe sto­wa­rzy­sze­nie i kon­kurs, ale też się­ga­ło po nią wie­lu zdol­nych poetów (Gro­cho­wiak, Kry­nic­ki, Łuka­sie­wicz). Wier­sze Gorz­kiej to nie haiku, choć wyda­ją się popraw­nie skon­stru­owa­ne. To raczej ter­cy­ny, trzy­wer­so­we stro­fy, będą­ce mikro­ob­ser­wa­cja­mi; wię­cej w nich z wło­skiej, rene­san­so­wej stan­cy, niż ze wschod­nie­go haiku. Żeby coś o Słoń­cu, to może ten – „o sile/ III”: „chro­ma oślica/ pod­da­je takt słoneczny/ ubo­giej wdo­wie”. Niby jest akcja, mię­dzy wer­sa­mi pły­nie czas, jest cię­cie (kire­ji), jest 5–7‑5 w zgło­skach, para­doks i sub­tel­ność, a nawet wyco­fa­nie „ja”, ale jak­by w nie­swo­ich deko­ra­cjach.

W peł­ni kupu­ję za to mikro­pro­zy poetyc­kie z dru­giej książ­ki, ze Szklan­ki… – tak jak­by w absur­dal­nej for­mie nar­ra­cyj­nej, naj­bliż­szej fran­cu­skiej tra­dy­cji sur­re­ali­stycz­nej, było Gorz­kiej po pro­stu natu­ral­nie i wygod­nie. To, co na eta­pie Łok­cia jele­nia wyglą­da­ło cza­sem na resen­ty­ment, tutaj – w zesta­wie­niach, przy­go­dach obiek­tów, w absur­dal­nych prze­wij­kach nar­ra­cyj­nych – po pro­stu sobie jest. Śmierć towa­rzy­szy tej książ­ce, bo prze­cież żegna­my tu Poet­kę i odpra­wia­my ją w nie­byt; wyobraź­cie sobie Pań­stwo, że to ostat­ni film; u Quen­ti­na Taran­ti­no spo­dzie­wa­my się wystrza­łów i krwi, u Iwasz­kie­wi­cza senil­nej melan­cho­lii, tym­cza­sem dosta­je­my oba warian­ty: „Zamiast tata­ra­ku – gris­si­ni. Zamiast ptac­twa – puen­ta”.). „Rżnię­te szkło” z tytu­łu rze­czy­wi­ście brzmi zło­wiesz­czo, ale w rze­czy­wi­sto­ści w szklan­ce topią się i mie­sza­ją baj­ko­wo „śmierć i runo”, „pies i nogi”, „król i wilk” czy „duń­czyk i sowa”. Z tych spo­tkań, tro­chę jak u Bori­sa Via­na (zresz­tą wywo­ła­ne­go w pro­zie „Zbrod­nia i kara”; ale skąd nagle ten Vian?), wycho­dzi mon­taż, coś w sty­lu Pia­ny dni: zestaw absur­dal­nych juk­sta­po­zy­cji, pod­szy­tych cał­ko­wi­cie uwol­nio­ną wyobraź­nią, choć gra­ją­cą już o prze­gra­ną staw­kę – na zwło­kach sur­re­ali­stów, z powo­jen­nym, egzy­sten­cjal­nym „ech” w wygło­sie, któ­re nigdy nie pozwo­li­ło Via­no­wi wznieść się ponad rolę pisa­rza-ucznia i enfant ter­ri­ble śro­do­wi­ska.

Mimo wszyst­ko dostar­cza to wie­le czy­tel­ni­czej rado­ści. „Duch i pie­niek” sko­ja­rzył mi się sty­li­stycz­nie z chwa­lo­nym prze­ze mnie ostat­nio debiu­tem Matie­go Gór­nia­ka, bo to chy­ba te same pasma tra­sho­we­go ucho­dze­nia poza mapę (zada­nie: mówiąc „pie­niek” sta­raj się nie myśleć – Twin Peaks):

Duch ma na imię Jim­my i jest entu­zja­stą przy­tuł­ków dla bez­dom­nych.
Lubi leżeć pod ich drzwia­mi z pod­ku­lo­ny­mi noga­mi i ze zwi­nię­tą
W rulon kari­ma­tą przy poślad­kach i wyglą­dać jak prze­ro­śnię­ty hot dog.
Gdy mu nadep­nąć na prze­ście­ra­dło, cmo­ka w odpo­wie­dzi. Pie­niek to
Zło­żo­na oso­bo­wość. Wie­rzy w glo­bal­ne ocie­ple­nie, darzy sym­pa­tią
Naczel­ne. Pozo­stał wier­ny gauloises’om capo­ral bez fil­tra (jasno­błę­kit­ne
Opa­ko­wa­nie). Zdo­by­wa je od pew­nej pół Fran­cuz­ki, pół Pol­ski, któ­ra lubi
Na nim przy­siąść. Wkrót­ce zosta­nie pierw­szym na świe­cie pień­kiem-
‑mecha­tro­ni­kiem.

Bian­ka Rolan­do, Abrasz, WBPi­CAK, Poznań 2022

Bar­dzo chciał­bym napi­sać o Abra­szu i o tym, w jaki spo­sób Bian­ka Rolan­do mate­ria­li­zu­je spek­trum (abrasz) świa­tła sło­necz­ne­go (ach, „słon­ko skłon­ne do roz­pu­sty” z otwie­ra­ją­ce­go wier­sza i „świa­tła dna” jako walu­ta z trze­cie­go od koń­ca), pasma i czę­sto­tli­wo­ści zmie­nia­jąc w mate­rial­ne pla­my lub kadzie z far­ba­mi do bar­wie­nia tka­nin (bo tytu­ło­wy „abrasz” to przede wszyst­kim turec­kie­go pocho­dze­nia sło­wo, okre­śla­ją­ce róż­ni­cę odcie­ni w dywa­nie lub innej tka­ni­nie, zwią­za­ną z nie­co innym zabar­wie­niem kolej­nych par­tii przę­dzy). Posta­wi­łem sobie takie zada­nie – napi­sać, cho­ciaż nie wiem, jak się z nie­go wywią­zać, jakie­go języ­ka użyć (powiem więc: napi­sa­ło się). Chciał­bym, żeby wszy­scy spoj­rze­li na tę poetyc­ką tka­ni­nę okiem artyst­ki wizu­al­nej, znacz­nie bliż­szej już Stel­lom i Ostań­com niż Bia­łej książce i Modrze­wio­wym koro­nom. Ależ ten wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ny ton (dryg, dyl?) Rolan­do, osu­wa­jąc się bez­pru­de­ryj­nie w nowo mate­ria­li­stycz­ne drże­nia i mistycz­ną eks­ta­zę, nie­by­wa­le się wykry­sta­li­zo­wał. Osią Ostań­ców były podob­no ruch i taniec, ale też samot­ność, trwa­nie i kru­sze­nie się. Ta ero­zja płyn­nie prze­cho­dzi w kolej­ną książ­kę („Skacz, skacz i płacz, ostań­czy­ku mój, beł­kocz!”), gdzie poszcze­gól­ne kamie­nie szla­chet­ne zosta­ją roz­kru­szo­ne, sta­ją się pyłem i zosta­ją ponow­nie zmie­sza­ne, żeby przejść w barw­ni­ki.

Jaka jest oś Abra­szu? To raczej nie oś, a prze­plot, ple­xus – wiersz gęsty i cięż­ki, zno­wu: jak­by roz­la­ny w prze­strze­ni, pla­ma barw­na o nie­ist­nie­ją­cych kon­tu­rach, aż po poema­to­wą for­mę „Lon­gue pau­me”, po czym wiersz drob­ny, enig­ma­tycz­ny, wybłysk (bły­skot­ka, kamyk szla­chet­ny), nawet dys­tych – „Peg­ma­tyt, kro­sno”: „Podo­bień­stwo, na obraz, co myli (wszyst­ko posili)/ wyrzu­ci nas po jesz­cze, innym zapła­ci świa­tła­mi dna”, albo wręcz gno­ma: „Zapi­su­je­cie nie­bo­skłon przę­dzą dna, czółenka/ zabierz­cie ze sobą tę modli­twę uchy­lo­nej dło­ni” („Tur­ma­lin, żura­wie”). Oczy­wi­ście sko­ro jest „abrasz”, to i kro­sno, tka­nie, czó­łen­ka, przę­dza oraz wszyst­kie te poję­cia z zakre­su tek­sty­liów i kup­ców bła­wat­nych, któ­re testu­je poet­ka, za temat obie­ra­jąc chy­ba han­del mor­ski (albo rzecz­ny). Ale też bar­wy – pig­men­ty, prze­róż­ne ich nazwy, od caput mor­tu­um, przez kuro roku­sho, po mine­ra­ły: alman­dyn, epi­dot czy peg­ma­tyt. Rolan­do mate­ria­li­zu­je kolo­ry, chwy­ta­jąc je w spe­cja­li­stycz­ne, abs­trak­cyj­ne nazwy; zaczy­na co praw­da od szki­cu Edwar­da Mun­cha na okład­ce – abs­trak­cji Wodo­spad krwi, by zaraz poka­zać, że inten­syw­ność danej bar­wy to rów­nież jej mate­rial­ny ekwi­wa­lent, że w kolo­rach barw­ni­ków mani­fe­stu­je się cała zapo­mnia­na przez nas alche­mia zie­mi, że wciąż mówią do nas ska­ły (ste­le, ostań­ce), któ­re zmie­nia­ją się w koń­cu w dywan, kilim lub jana­maz.

Ta poezja wyda­rza się na pew­ne­go rodza­ju pod­nie­sie­niu sty­li­stycz­nym, jak­by na sce­nie – nic tu nie jest natu­ral­ne, wzię­te z codzien­nej mowy; język został pod­da­ny dale­ko idą­cej prze­mia­nie, kró­lu­je inwer­sja, któ­ra cza­sem umoż­li­wia rym lub zaśpiew, a cza­sem coś wię­cej – odre­al­nie­nie całe­go kon­tu­ru zda­nia, speł­nie­nie cze­cho­wi­czow­skie­go postu­la­tu „poezji czy­stej”. Podob­nie jak tytu­ło­wy ‘abrasz’, trze­ba po pro­stu usły­szeć te nazwy kolo­rów i pier­wiast­ków, bo dba się tu o brzmie­nie sło­wa, mimo że gęstość seman­tycz­na nie uła­twia wybły­sków (czy­li odwrot­nie niż u Nata­lii Malek czy Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, gdzie sło­wa rzad­kie ścią­ga­ją wokół sie­bie i orga­ni­zu­ją całe wier­sze). Weź­my takie coś: „(…) i po pro­stu chcesz usły­szeć skocz­ną piosenkę/ w któ­rej maki w ciem­no­ści trzesz­czą jak­by były ozo­rem krepiny/ Od tego dźwię­ku nie­bę­dą­ce­go bro­szu­rą – opi­sem mogła­bym zacząć” („Caput mor­tu­um”). Jesz­cze raz: mn-ść trz-sz-cz jk-bł zr-kr‑p’. Opis, pio­sen­ka.

„Jestem na miej­scu, mam iść w górę rze­ki” – dekla­ru­je pod­miot jed­ne­go z wier­szy i dosko­na­le stresz­cza ele­men­ty, któ­re skła­da­ją się na tre­ścio­wo-wizu­al­ną kom­po­zy­cję tomu: wodo­spad z okład­ki, a więc woda, pły­nię­cie, cią­gły ruch; rze­ka jako fun­da­ment prze­my­słu tek­styl­ne­go i kupiec­twa, woda jako narzę­dzie (patrz: „Epi­dot, deszcz”) i jako dar (dobro wspól­ne); tafla, w któ­rej odbi­ja­ją się chmu­ry – a więc tka­ni­na nie­ba; noma­dycz­ny ruch, czy­li koczow­ni­cze, pustyn­ne ple­mio­na, prze­mie­rza­ją­ce prze­strze­nie od wodo­po­ju do wodo­po­ju – noma­dyzm, ale też włó­czę­ga, wyko­rze­nie­nie, róża wia­trów, roz­bi­ta mapa/rozbity kalej­do­skop, kre­ski-kon­tu­ry-gra­ni­ce-nici, któ­re roz­pły­wa­ją się, ustę­pu­jąc pod siłą barw­ni­ka. Abrasz to książ­ka tak sen­su­al­na, że aż trud­no pomy­śleć o niej ina­czej, niż jako o zor­ga­ni­zo­wa­nych blo­kach per­cep­tów. A zara­zem tak inte­lek­tu­al­nie dogra­na, ple­cio­na w ale­go­riach – pio­nach (nie­bo-dno, krew niewiasty/krew ofiar­na) i meto­ni­micz­nych asonansach/przesłyszeniach (rama-rana, „powta­rza­jąc stale”/„powtarzając ska­le”), że trze­ba ją czy­tać jak kolej­ny, kon­cep­tu­al­ny trak­tat. Drob­ne przy­po­mnie­nie z Arka­diu­sza Żychliń­skie­go:

moment poetyc­ki jako naj­wyż­sza fik­cja to dołą­czo­na do nasze­go nar­ra­cyj­ne­go sys­te­mu ope­ra­cyj­ne­go apli­ka­cja para­li­żu­ją­ca (w czę­ścio­wo kon­tro­lo­wa­ny spo­sób) jego wszech­dzia­ła­nie; jało­wy bieg nar­ra­cji; któ­ra prze­sta­je poru­szać się w arche­ty­picz­nym; kau­zal­nym porząd­ku.

To zna­ne uję­cie „naj­wy­żej fik­cji” (Supre­me Fic­tion) w jej źró­dło­wej posta­ci zapro­po­no­wał Wal­la­ce Ste­vens, a w swo­im słyn­nym poema­cie Notes Toward a Supre­me Fic­tion pisał: „It obse­rves the effor­tless weather tur­ning blue. And sees the myoso­tis on its bush./ Being viri­le, it hears the calen­dar hymn”. Tak też kwit­nie Abrasz, choć zde­cy­do­wa­nie w czer­wie­ni (szkar­łat, kar­ma­zyn), a nie błę­ki­cie.

Rolan­do w nagra­niu dla IL z cyklu Ars poeti­ca, krą­żąc i klu­cząc w mało kom­for­to­wej dla sie­bie sytu­acji, opo­wie­dzia­ła m.in. aneg­do­tę o pojem­ni­ku, któ­ry napo­tka­ła na jed­nym z dwor­ców, a któ­ry pod­pi­sa­ny był: „brud­ne czy­ści­wo” (cho­dzi o zabru­dzo­ne już szma­ty czy inne środ­ki do czysz­cze­nia; ma to osob­ny kod odpa­du i odręb­ne spo­so­by przy­wra­ca­nia do użyt­ku lub uty­li­za­cji). W następ­stwie poet­ka samą wła­śnie okre­śli­ła w ten spo­sób, wła­śnie jako „brud­ne czy­ści­wo”. Po kil­ku latach ta nie­spo­dzie­wa­na, tek­styl­na meta­fo­ra przy­kle­ja się do Abra­szu i w naj­wyż­szą fik­cję oczysz­czo­ne­go języ­ka wpro­wa­dza brud, prze­tar­tą szma­tę („Odbi­cie zie­lo­ne, pła­czą­cy chło­piec”), ciem­ną pla­mę na bar­wio­nym dywa­nie, a może ketönet pas­sim, zdo­bio­ną tuni­kę (dar biblij­ne­go Jaku­ba dla uko­cha­ne­go syna, zapo­cząt­ko­wu­ją­cy zazdrość pozo­sta­łych bra­ci).

W pew­nym sen­sie jest to bowiem tom modli­tew­ny; ma swo­je zaśpie­wy, juda­istycz­ne pasma (chy­ba naj­bli­żej mu do awan­gar­do­wej odpo­wie­dzi na żydow­skie pie­śni, od pochwal­nych, po te bła­gal­ne, ale może są to po pro­stu echa jakichś noma­dycz­nych kul­tów, pustyn­nych litur­gii). Szu­ka się tu „bliź­nia­czej mowy” (zabliź­nia­ją­cej, ale i skie­ro­wa­nej do bliź­nie­go) i węzła modli­tew­ne­go, któ­ry był­by „łagod­nym wią­za­niem”, a nie kar­cą­cym sznu­rem czy łań­cu­chem, spi­na­ją­cym Pana z nie­wol­ni­kiem (jego ludem) rela­cją pod­le­gło­ści:

                 ist­nia­ło sło­wo

     wokół któ­re­go moż­na tań­czyć

wokół któ­re­go moż­na by zapleść abrasz

                                                      bez kagań­ca

                                                      bez krat

                                                                  łagod­ne wią­za­nie

To taka post­se­ku­lar­na pró­ba tka­nia tego, co ma być uwol­nie­niem, zapla­ta­nia (pra­cy w mate­rii, w ście­gu) abs­trak­cyj­nych pojęć, osu­wa­ją­cych się raz po raz w stro­nę teo­lo­gii apo­fa­tycz­nej. Weź­my tytu­ło­wy wiersz:

Utkaj z nas nie­bo, pro­si­my
czar­ne kudły sznu­ra zwi­sa­ją
Utkaj nas z nie­ba, je uśpij
żół­te od śmier­ci są przę­dze
Utkaj z nas – nie­bo wzno­si­my
z wąt­ków wzo­ru – dłoń sen­na
w korze­niach burzy zakrwit­nie

Gdzieś mię­dzy bożą sza­tą łaski i sło­necz­nym spek­trum, a ście­ka­ją­cą krwią ofia­ry „zakrwi­ta” kilim – to, co ziem­skie, to, co kobie­ce, bar­wi Abrasz w ciem­no­ści i z tej ciem­no­ści się wyła­nia. Książ­ka do wie­lo-wie­lo­krot­nej lek­tu­ry.

Łukasz Jarosz, Peł­nia Roba­cze­go Księ­ży­ca, Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, Kra­ków 2022

Z zale­gło­ści, na koniec: Łukasz Jarosz, bo sko­ro mia­ło być o Słoń­cu, to jego nowa książ­ka poetyc­ka Peł­nia Roba­cze­go Księ­ży­ca jest jak zna­lazł. Co praw­da Roba­czy Księ­życ przy­pa­da podob­no w mar­cu, a ta czerw­co­wa to Księ­życ Róża­ny albo Tru­skaw­ko­wy, ale i tak jest bar­dzo spe­cy­ficz­ny, bo wów­czas Księ­życ znaj­du­je się dokład­nie po prze­ciw­nej stro­nie Zie­mi wzglę­dem Słoń­ca, jest więc jak­by w wiel­kiej kontrze to nasze­go wąt­ku solar­ne­go. Poza tym, gdy­by Marian Sta­la posta­no­wił napi­sać kolej­ną książ­kę o moty­wach lunar­nych w poezji, to zapew­ne Roba­czy Księ­życ u Jaro­sza był­by jak zna­lazł. Tak­że: odpa­la­my Lesers Bend w tle, gdzie Jarosz jest woka­li­stą i auto­rem tek­stów, zwłasz­cza utwór „Peł­nia” z pły­ty Ludzie wędrow­ni (2014), tro­chę się nie­ste­ty osu­wa­ją­cej w pio­sen­kę poetyc­ką wzglę­dem Gea. Niech leci, „niech trwa, niech gna, niech lśni” i czy­ta­my nową książ­kę neo­ro­man­tycz­ne­go poety z Olku­sza.

Wyda­ny przez Afront Dzień licz­by Pi (2020), nawet pomi­mo niszo­we­go miej­sca wyda­nia i nikłej dys­try­bu­cji, jak przy­sta­ło na poetę nagro­dzo­ne­go w Kra­ko­wie przez Fun­da­cję Szym­bor­skiej, a lubia­ne­go rów­nież wśród tych bar­dziej melan­cho­lij­nych przed­sta­wi­cie­li rocz­ni­ków 70. i 80. (Suwiń­ski, Rża­ny), nie prze­szedł bez echa. W „Twór­czo­ści” kil­ka rze­tel­nych stron poświę­cił mu Piotr Kępiń­ski, w „Wizjach” Doro­ta Wal­czak, był nawet w „Ele­Wa­to­rze”, cho­ciaż tam aku­rat zwy­kle nie zaglą­dam (cena x dostęp­ność…). W inter­ne­to­wych „Dro­bia­zgach” eks­cy­to­wał się nim nato­miast Andrzej Fra­na­szek. Cóż, praw­da jest taka, że Jarosz rze­czy­wi­ście dostar­cza Fra­nasz­ko­wi poezji, o jakiej też marzył jesz­cze w tek­ście na łamach „Gaze­ty Wybor­czej” ze słyn­nej deba­ty „Dla­cze­go nikt nie lubi poezji współ­cze­snej?”; może nie była to poezja jak blu­za z kap­tu­rem, ale na pew­no taka, któ­ra się skru­szy­ła, nie wyja­ło­wi­ła i dalej wywo­łu­je ser­ca drże­nie w nie­bie­siech. Zacy­tu­ję frag­ment z recen­zji Dnia…, bo przy­padł mi szcze­gól­nie do ser­ca:

Chce się tu pomy­śleć o gęst­nie­ją­cym cie­niu śmier­ci, wkra­cza­niu z wol­na w jej doli­nę, autor tych słów mło­dość prze­cież ma już za sobą, ale praw­da jest inna, dla boha­te­ra wier­szy Jaro­sza – bodaj bole­śniej­sza, a już na pew­no – bar­dziej bez­po­śred­nia. Oto bowiem czy­ta­my roz­pi­sa­ny na kolej­ne utwo­ry lament za nie­obec­ną, róża­niec tre­nów po miło­ści, któ­rej boha­ter­ka zapew­ne ode­szła, pod­czas gdy sama miłość nadal pło­nie w porzu­co­nym męż­czyź­nie. To on zatem czu­je się dzień za dniem jak samot­ny roz­bi­tek na wyspie pod – raz jesz­cze – „wap­nem nie­ba”. To on, wir­tu­oz cza­su prze­szłe­go przy­wo­łu­je chwi­le widze­nia i nazy­wa­nia, gdy mógł jesz­cze mówić: „jesteś świa­tłem, jego źre­ni­cą”. To on wyzna­je naj­pro­ściej: „wczo­raj pła­ka­łem, to wszyst­ko” i to on dono­si w kolej­nym wier­szu-liście: „pokru­szy­łaś mnie, roz­sy­pa­łaś wśród ludzi i drzew”, choć nadal „dla cie­bie mozo­li się moje płu­co, ślę­czy serce./ Do cie­bie rusza moja rzad­ka krew”.

Jarosz był lau­re­atem pierw­szej edy­cji nagro­dy Szym­bor­skiej, wespół z Kry­sty­ną Dąbrow­ską, co roko­wa­ło bar­dzo źle – zapo­wia­da­ło kosz­mar­nie kon­ser­wa­tyw­ny pro­fil cało­ści, któ­ry póź­niej miał swo­je chlub­ne wyjąt­ki, ale jed­nak w grun­cie rze­czy taki wła­śnie pozo­sta­je: kra­kow­sko-mię­dzy­na­ro­do­wy, miesz­czań­sko-nud­ny, apo­kry­ficz­no-tęsk­no-łza­wy (jak to opi­sa­łem w Wier­szu… i całej resz­cie). Doce­nio­no wów­czas wyci­szo­ny ton Dąbrow­skiej i wła­śnie jak­by dla kon­tra­stu eks­pre­syj­ne, emo­cjo­nal­ne (szcze­re?) wier­sze Jaro­sza. War­to pew­nie zwró­cić uwa­gę na to, że tak jak Dzień licz­by Pi, czy­li 3.14 odno­sił się do daty uro­dzin poety, bo tak samo wła­ści­wie loku­je się ów mar­co­wy Księ­życ (co praw­da w 2022 był to 18 mar­ca, ale to takie pi a drzwi…).

A jed­nak po tych wszyst­kich zastrze­że­niach i prztycz­kach – książ­kę tę prze­cież pole­cam i pod­łą­czam się do chó­ru przy­szłych recen­zen­tów, któ­ry w więk­szo­ści pocho­dzić będą z innej niż moja baj­ki. Sta­ram się czy­tać, zacho­wu­jąc moż­li­wie otwar­te spoj­rze­nie na naszą liry­kę i nie zapo­mi­nać o tych jej odbio­rach, któ­rzy w wier­szu szu­ka­ją raczej uspo­ko­je­nia, wyraź­ne­go kon­tu­ru czy lirycz­nej medy­ta­cji nad nie­obec­no­ścią. Na skrzy­deł­ku nowy tom Jaro­sza pole­ca­ją Mar­cin Zega­dło i Radek Kobier­ski, a ten dru­gi pisze: „Ta poezja jest wręcz kry­sta­licz­na. Suro­wa, ale i peł­na życia jak źró­dło”. Lubię kry­sta­licz­ne wier­sze – zarów­no te kon­struk­ty­wi­stycz­ne, któ­re twar­do­ścią wią­zań seman­tycz­nych imi­tu­ją struk­tu­rę krysz­ta­łu, jak i te, któ­re przez tę kry­sta­licz­ność rozu­mie­ją raczej rodzaj kon­den­sa­cji i emo­cjo­nal­nej powścią­gli­wo­ści, a taki wła­śnie jest ten nowy Jarosz. Ma oczy­wi­ście momen­ty prze­ga­dy­wa­nia, jak­by fascy­no­wa­nia się tym, że wiersz nadal może po pro­stu obser­wo­wać i opo­wia­dać o pro­stym, codzien­nym ruchu (poza sie­bie), ale ma też takie sku­pie­nia jak w „Kro­ku”:

To, co zro­bi­li ze mną inni,
Jest tym, czym piszę.

Stru­mie­niem, rze­ką, zie­le­nie­ją­cym
Jezio­rem w przy­gra­nicz­nym lesie.

Odda­lić się od tego świa­ta.
Z każ­dym pocią­gnię­ciem wio­sła.

To w ogó­le jest tom wędrow­ny (o bie­gu, ruchu, mar­szu, kro­cze­niu – życiu jako swo­istej piel­grzym­ce, a wątek roz­wo­do­wy jest jak­by jego nie­zby­wal­ną czę­ścią), dedy­ko­wa­ny w cało­ści uby­wa­niu, któ­re nie chce i nie może się doko­nać; nie jakoś tam samo­bój­czy czy fune­ral­ny, bo prze­cież spi­na go wła­śnie klam­ra życia, spi­na­ją pyta­nia cór­ki i jej ziem­ska, nie­na­chal­na obec­ność, a jed­nak poświę­co­ny wła­śnie nie­obec­no­ści. „A mogło­by być tak wspaniale,// mógł­bym być nie­rze­czy­wi­sty, szczęśliwie/ speł­nia­ły­by się pra­gnie­nia. I nie musiałbym/ oddy­chać, pisać. Wyobra­żać sobie tylu rze­czy” – dekla­ru­je pod­miot w tytu­ło­wej, zamy­ka­ją­cej książ­kę „Peł­ni Roba­cze­go Księ­ży­ca”. Z tym osu­wa­niem się w nie­rze­czy­wi­stość coś jest na rze­czy, bo Jarosz nie tyl­ko egzy­stu­je gdzieś na ubo­czu świa­ta lite­rac­kie­go (i nie cho­dzi o to, że pod Olku­szem, tyl­ko że w figu­rze pustel­ni­ka uczy­nił sobie gniazd­ko), ale zda­je się postrze­gać to, co rze­czy­wi­ste, w kate­go­riach cię­ża­ru, obcią­że­nia: cie­le­sno­ści, zobo­wią­zań, odpo­wie­dzial­no­ści za i wobec, a nawet czyn­no­ści czy wspo­mnień. Tyl­ko że poeta jest u nie­go egzy­sten­cjal­nym hero­sem, więc dziel­nie nosi w sobie ten cię­żar, zma­ga się z nim i stu­diu­je drob­ne prak­ty­ki utra­ty (zamy­ka­ją­cy wiersz z ini­cjal­ną fra­zą „Otwie­ram drzwicz­ki pie­ca, patrzę,/ jak zacho­wu­je się ogień” moż­na chy­ba nawet odczy­tać jako pole­mi­kę z pra­wie że otwie­ra­ją­cy­mi Schi­zmę Świe­tlic­kie­go „Bie­gu­na­mi” i ich gno­styc­kim cią­że­niem).

Ale żeby na koniec coś o słoń­cu było, to już w pierw­szym tek­ście, „Punk­cie obser­wa­cyj­nym”, wyda­rza się to cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Jaro­sza, led­wie nama­cal­ne napię­cie – dotyk z pozio­mu noli me tan­ge­re, cia­ło jako sarks, owo „byłem kimś innym – mgieł­ką z paru­ją­cych ple­ców w lesie podczas/ zimo­we­go mar­szu”:

świat czy­sty i jasny poży­czał nas sobie,
żegnał bez­bron­nych nad kart­ką i w lustrze.
ludzi wędrow­nych śpią­cych w pia­sku i śnie­gu.

Teraz wiem, że może nie być mój. Ukrę­cam
gło­wę sło­necz­ni­ko­wi, roz­szar­pu­ję jego szy­ję,
by dotknąć bia­łe­go, lep­kie­go puchu. Spo­glą­dam
z odda­li: na łące prze­kwi­ta­ją mle­cze i pła­cze koń.

Spo­glą­da­nie „z odda­li” wej­dzie poecie w nawyk, bo Jarosz pisze Peł­nię… mię­dzy egzy­sten­cją w mate­rii a poza nią lub obok niej, mię­dzy docze­sno­ścią i trans­cen­den­cją, pisze wier­sze o biblij­nie nasy­co­nym tchnie­niu (ruah), choć oddy­cha­nie to u nie­go wła­ści­wie „wychu­chi­wa­nie życia”, a nie roz­pa­la­nie mie­chów. Moż­na powie­dzieć, że pro­mie­nie sło­necz­ne led­wo docie­ra­ją w ten lunar­ny kra­jo­braz, ale prze­cież czym innym jest świa­tło księ­ży­ca, jeśli nie odbi­ciem słoń­ca?