25/07/22

PPR (#8)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Prze­kła­da­ny

Lip­co­wy Prza­śny Prze­wod­ni­czek Rybac­ki będzie krót­ki, bo są upa­ły i niko­mu nie chce się ani pisać ela­bo­ra­tów, ani tym bar­dziej ich czy­tać. Naj­pierw kil­ka słów o zanie­cha­niach i porzu­ce­niach. Porzu­ci­łem pomysł mie­rze­nia się z nowym tomem wier­szy Pau­la Cela­na Natręc­two świa­tła. Licht­zwang, wyda­nym wła­śnie przez Biblio­te­kę Ślą­ską – bo nie tyl­ko jest on kosz­mar­nie dro­gi, ale też zdą­żył mnie znie­chę­cić pre­ten­sjo­nal­nym „wier­sze spo­lsz­czył” zamiast kla­sycz­ne­go „prze­ło­żył”. Dobrze wie­my, że Cela­na nie da się tłu­ma­czyć, bo tłu­ma­cze­nie to jest jak grze­ba­nie w kre­ma­to­ryj­nym pie­cu, a ponad­to jego lin­gwi­stycz­na niem­czy­zna oka­zu­je się nie­przy­swa­jal­na w języ­ku pol­skim ze wzglę­du na skom­pli­ko­wa­ną grę przed­rost­ków i wrost­ków. A jed­nak mamy tego Cela­na mnó­stwo, i pre­cy­zyj­ne­go, i mniej pre­cy­zyj­ne­go, i jakoś trud­no sobie bez nie­go wyobra­zić naszą poezję XX wie­ku (zde­cy­do­wa­nie wię­cej zro­bi­ły prze­kła­dy jego wier­szy, niż np. Tra­kla, Ben­na, Enzens­ber­ge­ra czy Sachs). War­te odno­to­wa­nia jest to, że Natręc­two świa­tła to wyda­nie oko­licz­no­ścio­we, ale zara­zem pierw­szy u nas cało­ścio­wy prze­kład ostat­nie­go, pośmiert­ne­go już tomu poety (1970), więc może sta­je się jakimś dobrym zwy­cza­jem wyda­wa­nie wła­śnie tomów wier­szy, a nie wyłącz­nie ich wybo­rów. Nie znam tłu­ma­cza ani jego doko­nań, ba, nie uda­ło mi się nicze­go wygo­oglo­wać w tej spra­wie (co wzbu­dza we mnie jakąś nie­uf­ność, bo to jed­nak Celan – na któ­rym zęby pozja­da­li sobie nie lada spe­cja­li­ści), więc Mar­cin Sucha­nek ma u mnie czy­stą kar­tę. Znam za to manie­rę ese­jów Tade­usza Sław­ka i nawet ją lubię, a taki wła­śnie esej towa­rzy­szy tej książ­ce i na pew­no war­to się z nim zapo­znać. No i wiem, że Biblio­te­ka Ślą­ska potra­fi pięk­nie wyda­wać prze­kła­dy (Opo­wie­ści kan­ter­be­ryj­skie to cudo). Tak czy tak – pocze­kam, może będzie taniej, a na kolek­cjo­ner­skie wyda­nia zawsze jest lep­szy czas.

Zanie­cha­łem też na razie kup­na i lek­tu­ry Kości sło­nych wód Joh­na F. Deane’a od Zna­ku, wyda­nych przy oka­zji Festi­wa­lu Miło­sza. Lata temu reko­men­do­wał poetę (a może zapo­wia­dał tyl­ko, nie pamię­tam) Jerzy Illg, wspo­mi­na­jąc o prze­kła­dach Justy­na Huni (były np. w „Bli­zie” wraz z ese­jem towa­rzy­szą­cym) i wska­zu­jąc na afir­ma­cyj­ny, meta­fi­zycz­ny ele­ment u Deane­’a, tego wyspia­rza rodem z Irlan­dii. Hunia ma w CV oczy­wi­ście pokręt­ny best­sel­ler Hara­rie­go i prze­kła­dy nauko­we Pete­ra Burke’a, ale w Zna­ku stał też np. za nie­któ­ry­mi wier­sza­mi Rober­ta Pinsky’ego. Będzie to pew­nie wła­śnie poezja z wyso­kie­go C, czy­li taka na linii Festi­wal Miłosza–„Miesięcznik Znak”–Adam Zaga­jew­ski i Jerzy Ilig, więc spo­koj­nie może pocze­kać kil­ka lat, któ­re są niczym wobec wiecz­no­ści i wier­szy ze spi­żu.

1.

Nie porzu­ci­łem i nie zanie­cha­łem, ale nie­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem prze­ko­nać się do dwóch prze­kła­do­wych pro­po­zy­cji od Loka­to­ra, choć nie wiem, ile w tym winy tłu­ma­czy, a ile mojej (raczej to dru­gie). Zbiór Oto ja. Wier­sze wybra­ne Sophii de Mel­lo Brey­ner Ander­sen, naj­więk­szej (jeśli dobrze zro­zu­mia­łem) por­tu­gal­skiej poet­ki XX wie­ku i jed­nej z naj­bar­dziej czczo­nych twór­czyń w tej męsko­cen­trycz­nej kul­tu­rze, nie zgry­wa się po pro­stu z moim gustem lite­rac­kim i czu­ciem współ­cze­snej pol­sz­czy­zny. Owszem, są pew­ne wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ne kla­sy­cy­zmy, któ­re mnie urze­ka­ją, zwłasz­cza te zanie­czysz­czo­ne, pisa­ne w sty­lu póź­nym albo mają­ce w sobie jakiś hel­le­ni­stycz­ny orna­ment, któ­ry jest ich ska­zą – jak u Elio­ta, Kawa­fi­sa, wychwa­la­ne­go prze­ze mnie swe­go cza­su Sefe­ri­sa, czy nawet w nie­któ­rych (mniej kurio­zal­nych i języ­ko­wo zręcz­niej­szych) momen­tach ze Skó­ry byka Salva­do­ra Espriu. Sophia tego nie ma – spe­cja­li­zu­je się w wier­szu czy­stym, bez­po­śred­nim, pró­bu­ją­cym za wszel­ką cenę odzy­skać (a może lepiej: umoc­nić, utrwa­lić) rela­cje mię­dzy świa­tem i języ­kiem. Jest to por­tu­gal­ski odpo­wied­nik naszej nowo­cze­sno­ści kon­ser­wa­tyw­nej, bie­gu­no­wa anty­te­za Pes­soi, u nas naj­bliż­sza chy­ba Annie Kamień­skiej.

Tłu­macz, Gabriel Borow­ski, przed­sta­wia wier­sze pisar­ki od tomu z 1962 roku w przód, aż po dwa nie­pu­bli­ko­wa­ne za życia poet­ki utwo­ry, tłu­ma­cząc to lep­szym dostro­je­niem swo­jej wraż­li­wo­ści do tych suchych, afir­ma­cyj­nych i skon­den­so­wa­nych liry­ków, niż do wcze­śniej­szej, rymo­wa­nej poezji z pierw­szych pię­ciu ksią­żek (któ­re od razu przy­nio­sły jej sła­wę). Wybór zro­zu­mia­ły, choć na sau­da­de nie ma co liczyć, mimo że głów­ne tema­ty dla Sophii to morze i pla­ża jako ale­go­rie wiecz­no­ści i zmien­no­ści, prze­strze­nie kon­tem­pla­cji i prze­sy­py­wa­nia się „pia­sków cza­su”. Jest w tym coś iry­tu­ją­ce­go. „Poezja nie wyma­ga ode mnie zasad­ni­czo żad­nej spe­cja­li­za­cji, ponie­waż sta­no­wi sztu­kę bycia. (…) Wyma­ga nato­miast ode mnie peł­ni bycia, świa­do­mo­ści głęb­szej od inte­lek­tu, wier­no­ści czyst­szej niż ta, nad któ­rą mogę zapa­no­wać” – pisze autor­ka w ese­ju „Sztu­ka poetyc­ka II” (zamiesz­czo­nym prze­zor­nie jako ars poeti­ca w tomie przez tłu­ma­cza) i doda­je dalej: „Poezja to w moim przy­pad­ku poro­zu­mie­nie z wszech­świa­tem, współ­ist­nie­nie z rze­cza­mi, uczest­nic­two w tym, co rze­czy­wi­ste, spo­tka­nie z gło­sa­mi i obra­za­mi”. Pięk­ne, nadmu­cha­ne oikos-logos, ale jakoś to wszyst­ko nie chce zagrać (albo wła­śnie aż za bar­dzo gra, pozo­ru­je pozy­cje i kamu­flu­je dys­tynk­cje) w ustach autor­ki o mimo wszyst­ko ary­sto­kra­tycz­nym pocho­dze­niu, grun­tow­nie wykształ­co­nej w zakre­sie filo­lo­gii kla­sycz­nej, poru­sza­ją­cej się wła­ści­wie wyłącz­nie w prze­strze­ni mito­lo­gicz­nych posta­ci i odnie­sień, owszem, wal­czą­cej z dyk­ta­tu­rą Sala­za­ra, ale też będą­cej bene­fi­cjent­ką prze­mian po jej oba­le­niu. W dru­gim ese­ju auto­te­ma­tycz­nym czy­ta­my: „Dzie­ło sztu­ki to część rze­czy­wi­sto­ści i sta­no­wi prze­zna­cze­nie, urze­czy­wist­nie­nie, zba­wie­nie i życie. Poezja była dla mnie zawsze pości­giem za tym, co rze­czy­wi­ste. Wiersz był kre­ślo­nym wokół jakiejś rze­czy krę­giem, w któ­rym uda­je się ująć nie­uchwyt­ne­go pta­ka real­no­ści”. Potra­fię doce­nić kra­ty­lej­ską tęsk­no­tę za zna­kiem umo­co­wa­nym w rze­czy i wier­szem osa­dzo­nym w rze­czy­wi­sto­ści, tęsk­no­tę tak olbrzy­mią, że aż skłon­ną prze­kuć wszyst­ko w sta­ro­żyt­ne mar­mu­ry, ale już ptak real­no­ści w towa­rzy­stwie tych napom­po­wa­nych słów przy­po­mi­na o sta­rym, dobrym „Komi­te­cie obro­ny poezji przed Zbi­gnie­wem Her­ber­tem”. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy Sophia kon­tem­plo­wa­ła kamie­nie, Kry­sty­na Miło­będz­ka mia­ła goto­we Ana­gli­fy – to tak dla porów­na­nia. Ale jeden wiersz z tego wybo­ru zacho­wu­ję, bo war­to doce­nić jego suro­wą pre­cy­zję – „Homer” z ostat­nie­go tomu autor­ki O búzio de Cós:

Pisać wiersz tak jak wół pra­cu­je w polu
Tak aby myśl nie poty­ka­ła się na metrze
Tak aby nic nie było zmniej­szo­ne ani wygna­ne
Tak aby nic nie oddzie­la­ło czło­wie­ka od życia

2.

Powyż­sza rada przy­da­ła­by się w kon­tek­ście dru­gie­go, waka­cyj­ne­go tomu od Loka­to­ra, z któ­rym mam jesz­cze bar­dziej nie po dro­dze, bo o ile Oto ja… to wybór wier­szy kla­sy­cy­zu­ją­cej, moder­ni­stycz­nej poet­ki, osa­dzo­nej głę­bo­ko w ówcze­snych fan­ta­zjach o kry­sta­licz­no­ści języ­ka (co potra­fię zro­zu­mieć), o tyle Pęk­nię­te połów­ki mlecz­ne­go słoń­ca Aaiún Nin to rzecz zupeł­nie nowa, mło­da, wręcz mło­dzień­cza w swo­im gnie­wie, nie­zgo­dzie na świat, bun­cie prze­ciw prze­mo­cy, patriar­cha­to­wi, woj­nie i wszel­kim absur­dom nasze­go świa­ta; tak mło­dzień­cza, że momen­ta­mi wręcz naiw­na i zupeł­nie pogu­bio­na w wygła­sza­niu zło­tych myśli. Autor/ka „(ur. 1991) to uro­dzo­na w Ango­li nie­bi­nar­na oso­ba upra­wia­ją­ca poezję, two­rzą­ca sztu­kę mixed media i zaan­ga­żo­wa­na w akty­wizm” – gło­si nota na czwar­tej stro­nie okład­ki, a pre­zen­to­wa­ny tom to prze­kład wyda­ne­go z USA w 2022 Bro­ken Halves of a Mil­ky Sun. Pro­jekt był moż­li­wy u nas dzię­ki sty­pen­dium w Insty­tu­cie Kul­tu­ry w Wil­li Decju­sza, a za prze­kła­da­mi sta­nę­ło dwóch pra­cow­ni­ków tej insty­tu­cji – Adam Par­ty­ka i Paweł Łyż­wiń­ski. Do prze­kła­dów nic nie mam, choć nie chce mi się ich wery­fi­ko­wać z ory­gi­na­ła­mi. Po pro­stu poezja Aaiún Nin jest tak bli­ska tra­dy­cji spo­ken word i dobrze widzia­nej w Ame­ry­ce liry­ki pro­te­stu (anty­ko­lo­nia­lizm, słusz­ny gniew wyklu­czo­nych mniej­szo­ści etnicz­nych, wal­ka z rasi­zmem i wal­ka o pra­wa kobiet), połą­czo­nej ponad­to z nur­tem nowej szcze­ro­ści i opo­wia­da­niem o wła­snych, trud­nych doświad­cze­niach z dzie­ciń­stwa (oczy­wi­ście z nie­zbęd­nym klu­czem toż­sa­mo­ścio­wo-gen­de­ro­wym), że zupeł­nie nie potra­fię się w niej odna­leźć. Pół bie­dy, gdy doświad­cze­nie jed­nost­ki rze­czy­wi­ście sta­je się klu­czo­we – gdy poja­wia­ją się kon­tek­sty kul­tu­ro­we z Ango­li, te doty­czą­ce prze­mo­cy, dzie­ciń­stwa i wycho­wa­nia, wyklu­cze­nia płcio­we­go itd., albo sło­wa czy ryt­my, któ­re trze­ba roz­po­zna­wać wła­śnie w afry­kań­skim kon­tek­ście – wów­czas moż­na się zdać na poczu­cie obco­ści i tę obcość cele­bro­wać jako rodzaj spo­tka­nia z nie­zna­nym, sam w sobie fascy­nu­ją­cy, choć znacz­nie lepiej wypa­da­ją­cy w epi­ce (gdy­by to prze­pi­sać, „odwer­so­wać” i zło­żyć raz jesz­cze, zro­bi­ły­by się z tego cie­ka­we zapi­ski quasi-repor­ta­żo­we). Ten gniew pełen jest stan­du­po­wej ener­gii i jako taki wybrzmie­wa pew­nie nie gorzej niż „List of Demands” Sau­la Wil­liam­sa: „Piszę, bo chcę czar­nej miłości/ Bo chcę czar­nej radości/ Bo chcę czar­ne­go fejmu/ Bo chcę czar­ne­go zdrowia/ Piszę, bo nale­żę do tego świata/ Piszę, bo jestem wykoń­czo­na swo­im gniewem/ Piszę, bo nie chcę dać się złamać/ Piszę, bo jestem w chuj zajebista/ Bo jestem prze­je­ba­nie wściekła/ Bo jestem kurew­sko czar­na”. Zapo­ży­cze­nia z angiel­skie­go i sty­li­za­cje na mło­dzie­żo­wy język, któ­ry za lat parę­na­ście będzie już zupeł­nie retro, loku­ją te wier­sze w cza­sie, w bar­dzo krót­kim momen­cie przej­ścio­wym pol­sz­czy­zny.

Ale dru­gim bie­gu­nem liry­ki sprze­ci­wu – tej tzw. „liry­ki spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wa­nej”, tra­fia­ją­cej rze­ko­mo pod strze­chy, któ­rej kie­dyś wycze­ki­wał u nas Igor Stok­fi­szew­ski i któ­ra donio­słym, mło­dym gło­sem Aman­dy Gor­man prze­mó­wi­ła w imię demo­kra­cji na inau­gu­ra­cji Joe Bide­na (tak, iro­ni­zu­ję) – jest tubal­ne „my”. U Aaiún Nin, prócz lirycz­ne­go „ja” – kon­kret­ne­go, uwi­kła­ne­go w bru­tal­ny kon­tekst angol­skie­go dzie­ciń­stwa – mówią więc rów­nież Sko­lo­ni­zo­wa­ni, wyklu­cze­ni (par­don) Czar­ni, ale też Kobie­ty, Dzie­ci, Oso­by Nie­bi­nar­ne, mówią tak, jak­by w ich ustach natych­miast uni­wer­sa­li­zo­wa­ło się doświad­cze­nie całe­go wyklu­cze­nia, jakaś rewan­ży­stow­ska esen­cja win i krzywd, jak­by kaj­da­ny i baty mówi­ły za nich. Spo­łecz­nie jest to waż­na spra­wa, ale lite­rac­ko ma kunsz­tow­ność codzien­nej gaze­ty, żar­li­wie prze­czy­ta­nej, choć spi­sa­nej w poło­wie przez algo­rytm. Nie wąt­pię, że tłu­ma­cze i redak­tor­ka (Mar­ta Eloy Cichoc­ka – dobra tłu­macz­ka prze­cież) dwo­ili się i tro­ili, żeby to zabrzmia­ło w pol­sz­czyź­nie jak one­shot, i wła­śnie takie jest: poezja na jed­ne­go strza­ła, zapew­ne znacz­nie lepiej spraw­dza­ją­ca się na sce­nie niż w sta­tycz­nej książ­ce.

3.

O życio­pi­sa­niu, dostra­ja­niu się do świa­ta i prze­mie­sza­niu się z miej­sca w miej­sce – a więc jak­by esen­cja z dwóch poprzed­nich ksią­żek – jest Cia­ło abso­lu­tu Ken­ne­tha White’a (Wydaw­nic­two For­ma) i tu już muszę uru­cho­mić tryb pole­ca­ją­cy. Whi­te, autor z któ­rym od daw­na pozna­je nas Kazi­mierz Bra­ko­niec­ki, wyda­jąc m.in. w For­mie kolej­ne tłu­ma­cze­nia jego wier­szy, roz­mów i ese­jów, zna­ny jest aka­de­mic­kiej huma­ni­sty­ce przede wszyst­kim jako twór­ca poję­cia geo­po­ety­ki, któ­re na nasze potrze­by prze­two­rzy­ła i zaadap­to­wa­ła Elż­bie­ta Rybic­ka. Sama geo­po­ety­ka jest zaś czę­ścią sze­ro­ko­ro­zu­mia­nych nur­tów eko­kry­tycz­nych i eko­lo­gicz­nych, cho­dzi w niej bowiem wła­śnie o zamiesz­ki­wa­nie w świe­cie i dostra­ja­nie się do nie­go wraz z języ­kiem lub poprzez język (klu­czo­wa była­by tu na pew­no kate­go­ria „miej­sca” – bycia tu-oto i bycia zawsze-gdzieś-indziej). Szkoc­kie­go pisa­rza, poety, naukow­ca, podróż­ni­ka (por. wyda­na u nas w offo­wym Przed­świ­cie „Nie­bie­ska dro­ga”) i spe­cja­li­sty z wie­lu dzie­dzin, rze­czy­wi­ście tro­chę w pol­sz­czyź­nie mamy, a jed­nak funk­cjo­nu­je on jakoś mar­gi­nal­nie, obok kano­nu. Wyda­wa­nie w For­mie z pew­no­ścią nie sprzy­ja popu­la­ry­za­cji tego dorob­ku, a sam Whi­te napi­sał tyle ksią­żek (samych ese­jów ze dwa­dzie­ścia tomów), że próg wej­ścia może teraz być dość wyso­ki i znie­chę­cać młod­szych czy­tel­ni­ków. Ale zupeł­nie tak nie jest – to liry­ka sta­rej, bit­ni­kow­sko-hipi­sow­skiej tra­dy­cji, któ­ra zmie­rza na Wschód, w stro­nę zen, żeby ponow­nie połą­czyć się z Zie­mią i Kosmo­sem, odzy­skać utra­co­ną peł­nię, któ­ra – zgod­nie z tą logi­ką – jest wła­ści­wie kon­tem­plo­wa­niem pust­ki i nie­obec­no­ści. Do tego docho­dzi oczy­wi­ście ele­ment eru­dy­cyj­ny, bo Whi­te nie tyl­ko wędru­je i medy­tu­je (ach, wróć, ślą­ska szko­ło życia), ale też czy­ta i stu­diu­je filo­zo­fów, dia­lo­gu­je z nimi, kon­tem­plu­je dzie­ła sztu­ki i upra­wia inte­lek­tu­al­ny, pra­wie że aka­de­mic­ki namysł. Nade wszyst­ko jed­nak afir­mu­je – moż­li­wie sze­ro­ko, ale „w sta­nie umiar­ko­wa­nej eks­ta­zy”, bo „najważniejsze/ to cał­ko­wi­cie być/ obec­nym w tym, co się uobec­nia”. Jego poezja oscy­lo­wać więc musi mię­dzy żywio­łem uczo­ne­go trak­ta­tu (gło­sem mędr­ca, pod­mio­tem raczej doświad­cze­nia niż książ­ko­wej wie­dzy) a wyzwa­la­niem się od „ja” poprzez medy­ta­cyj­ne man­try:

Opa­no­wać prze­strzeń naj­trud­niej­szą,

zło­co­ne gałę­zie o gro­te­sko­wych kształ­tach
na sosnach.

Opa­no­wać prze­strzeń naj­trud­niej­szą,

wygła­dzo­ny oto­czak poru­sza­ny przy­pły­wem i odpły­wem,
dosko­na­ły i pasu­ją­cy mądrze do dło­ni.

Opa­no­wać prze­strzeń naj­trud­niej­szą,

szkie­let pta­ka zna­le­zio­ny na łące dzi­siaj,
wzlo­ty i upad­ki ciał­ka, któ­re się roz­pa­dło.

Opa­no­wać prze­strzeń naj­trud­niej­szą

(„Naj­trud­niej­sza prze­strzeń”)

Intry­gu­je mnie inte­lek­tu­al­ny, sku­pio­ny cha­rak­ter tych wier­szy oraz skłon­ność White’a do wschod­nich form mini­ma­li­zmu – ruch w stro­nę koanów, nie­wy­mu­szo­ne­go haiku (cały, zamy­ka­ją­cy tom cykl „Haiku” – trzy­dzie­ści sie­dem tek­stów – jest feno­me­nal­ny) oraz stu­dio­wa­nia pej­za­żu w duchu daw­ne­go, chiń­skie­go i japoń­skie­go malar­stwa. Whi­te jest prze­ci­wień­stwem nasze­go Przy­bo­sia – kon­den­su­je ener­gię i napi­na wiersz, jak­by giął sta­lo­wą cię­ci­wę, podzi­wia potę­gę natu­ry i insce­ni­zu­je sytu­ację lirycz­ną, któ­ra ma nie­mal­że archi­tek­to­nicz­ny wymiar, ale zamiast zwol­nić mecha­nizm poetyc­kiej eks­plo­zji, pozwa­la zasty­gnąć tej bry­le wra­żeń. Jesz­cze jeden tekst, na zachę­tę – „Pire­ne­je: jede­na­ście wido­ków”:

1
Kie­dy mówią przy mnie
o real­no­ści,

to zawsze każę
patrzeć na góry.

2
Na tych pięt­na­stu szczy­tach
nie poru­sza się nic,
chy­ba że chmu­ry.

3
Ule­wy przy­cho­dzą fala­mi,

potem poja­wia się świa­tło,
któ­re drży na ska­le
bez nazwy.

4
Żad­nych pta­ków,

w odda­li jakieś szme­ry –
może to wiatr.

5
W poran­nej mgle
cien­ka i nie­bie­ska linia,

to tak­że góra.

6
Nie­ru­cho­me cia­ło,

góra,
i szcze­ka­ją­cy pies.

7
Pire­ne­je,
ach te Pire­ne­je.

8
W takiej ciszy, któ­rą wresz­cie znam.
nawet sło­wo „pust­ka” jest za dźwięcz­ne.

9
Trzy tysią­ce ksią­żek,

aby wyra­zić
jed­ną górę.

10
Dzi­siaj,
w błę­kit­nym popo­łu­dniu

góra oddy­cha.

11
Naj­czyst­sze powie­trze,

nie­sły­szal­ny wiatr
idzie, ska­cząc po górach.

Takie to „wido­ki”, szki­ce – jede­na­ście mgnień oka, góra i szcze­ka­ją­cy pies.

4.

Trze­ba się stresz­czać, więc teraz rzecz abso­lut­nie kul­to­wa, przy­naj­mniej od cza­su, gdy poja­wi­ło się dru­go­obie­go­we wyda­nie – zapo­wia­da­ne na 2021, ale opóź­nia­ją­ce się, wzno­wio­ne w koń­cu przez a5 Ele­gie bukow­skie i inne wier­szeBer­tol­ta Brech­ta (z odświe­że­nia­mi i cen­ny­mi komen­ta­rza­mi tłu­ma­cza). Ani tego poety, ani tego tłu­ma­cze­nia pole­cać nie trze­ba, choć Brecht funk­cjo­no­wał u nas dłu­go głów­nie jako dra­ma­turg i jako taki docze­kał się nawet kla­sycz­nej edy­cji BN-owej z 1970 roku; kil­ka lat temu wyszła też pokaź­nych roz­mia­rów mono­gra­fia wie­lo­au­tor­ska Wokół Ber­tol­ta Brech­ta. Stu­dia i szki­ce, nie­ste­ty w więk­szo­ści też doty­czy­ła teatru. O nowym wyda­niu Ele­gii… Woj­ciech Szot napi­sał tak: „Tom wspa­nia­ły, bar­dzo intry­gu­ją­cy i dają­cy do myśle­nia w tym cza­sie, szko­da że z naj­brzyd­szą chy­ba w dzie­jach a5 okład­ką wyglą­da­ją­cą jak zin bru­lio­now­ców z 92 roku. Choć może i taki był zamiar”. Może i taki był zamiar, cho­ciaż aku­rat bru­lio­no­wych zinów to chy­ba Szot na oczy nie widział, sko­ro wła­śnie z tym mu się sko­ja­rzy­ło. Inna spra­wa: okład­ka moje­go egzem­pla­rza odbie­ga znacz­nie pro­jek­tem napi­su od tych pre­zen­to­wa­nych na ofi­cjal­nych zdję­ciach książ­ki (jest skrom­niej­sza, mniej „pla­mią­ca”, wolę tę ze zdjęć). W każ­dym razie – rzecz zapro­jek­to­wał Woj­ciech Wołyń­ski, któ­ry odpo­wie­dzial­ny był za rysun­ki i sza­tę gra­ficz­ną trze­cie­go wyda­nia – tego naj­słyn­niej­sze­go, z dru­go­obie­go­wej Nie­za­leż­nej Ofi­cy­ny Wydaw­ni­czej NOWA (1980). Sza­rość i kary­ka­tu­ral­ność por­tre­tu jest tu wręcz wska­za­na, podob­nie jak wyła­nia­ją­cy się z niej Jeder­mann. Wołyń­ski zna­ny jest prze­cież jako świet­ny kary­ka­tu­rzy­sta i ilu­stra­tor (choć­by tomów Barań­cza­ka), a Brecht stu­diu­je w swo­ich wier­szach m.in. poli­tycz­ną dyk­ta­tu­rę i głu­po­tę impe­rial­nej wła­dzy, ruch robot­ni­czy oraz wła­sną, uprzy­wi­le­jo­wa­ną sta­rość arty­sty po woj­nie. Sam kre­śli kary­ka­tu­ry i nie stro­ni od iro­nii, choć głów­nie gra nie­do­po­wie­dze­niem i to w tym jest naj­pięk­niej­szy.

Wie­lu rze­czy w pol­skiej lite­ra­tu­rze by bez tej poezji nie było, i mimo że rów­no­cze­śnie funk­cjo­no­wa­ło prze­cież wie­le innych wydań Brech­ta, w tym tych ofi­cjal­nych, to wła­śnie to Kry­nic­kie­go sta­ło się ele­men­tem opo­zy­cyj­nej legen­dy. Idiom Brech­ta to i zaan­ga­żo­wa­nie naszej Nowej Fali z wcze­snych tomów (zwłasz­cza Korn­hau­ser), i jej póź­ne wyco­fy­wa­nie się w języ­ko­we mini­mum. Zara­zem przy­po­mnie­nie tych prze­kła­dów sta­no­wi dziś dobry kon­tra­punkt do dostęp­ne­go dotąd czte­ro­pa­ku „Ten cały Brecht” od BL, w któ­rym z zupeł­nie odmien­nych stron poetę poka­zy­wa­li Jacek St. Buras, Andrzej Kopac­ki, Piotr Som­mer i Jakub Ekier. Trud­no też odrzu­cić tom, w któ­rym ostat­ni komen­tarz od tłu­ma­cza koń­czy się zda­niem: „Ber­tolt Brecht uwa­żał Ada­ma Waży­ka za jed­ne­go z naj­więk­szych poetów dwu­dzie­ste­go wie­ku”, pal licho, że zapew­ne wła­śnie ze wzglę­du na jego rewi­zjo­ni­stycz­ne tek­sty z lat 50., pokro­ju „Poema­tu dla doro­słych”, bo prze­cież tych póź­nych znać nie mógł, a kubi­stycz­nych też raczej nie śle­dził.

Przy­znaj­my szcze­rze: tro­chę jest dziś ten Brecht retro, tro­chę te jego poli­tycz­ne kate­go­rie za pro­ste, a opo­zy­cja złe pań­stwo (tota­li­tar­ne) vs lud (zwłasz­cza robot­ni­cy) jakoś za łatwo wkle­ja się w nowy kon­tekst naszych kul­tu­ro­wych woje­nek na linii liberałowie–PIS (tyl­ko gdzie ta kla­sa robot­ni­cza?) oraz tych poważ­nych, Rosja–Ukraina. To świad­czy oczy­wi­ście o uni­wer­sal­no­ści poezji nie­miec­kie­go auto­ra, ale też o jej ści­śle dwu­dzie­sto­wiecz­nym zaple­czu inte­lek­tu­al­nym, w któ­rym naj­wy­god­niej (i naj­mniej pro­duk­tyw­nie) roz­gry­wa się współ­cze­sne spo­ry poli­tycz­ne. Tego się boję naj­bar­dziej: że powrót Ele­gii bukow­skich… wła­śnie teraz, w tym nowym kon­tek­ście poli­tycz­nym, zro­bi z tych wier­szy poli­tycz­ne pocz­tów­ki, że zosta­nie prze­dru­ko­wa­ne na okład­ce „Roz­wią­za­nie”, „Urząd do Spraw Lite­ra­tu­ry”, inci­pi­to­we: „Oświad­cze­niom reżymu/ Towa­rzy­szą jak cień/ Pogłoski./ Wła­dza ryczy/ Naród szep­cze” albo „Czy każ­de zda­nie, w któ­rym poja­wia się sło­wo robotnik/ Jest zda­niem socjalistycznym?/ Czy każ­dy obraz, na któ­rym robot­nik jest/ Nama­lo­wa­ny, to obraz socja­li­stycz­ny?”. Tak czy tak, wypa­da tę książ­ka znać i mieć, choć może nigdy nie odzy­ska ona już żaru, któ­ry tlił się w umy­słach ówcze­snych opo­zy­cjo­ni­stów dzię­ki bibu­le. Zosta­wiam sobie enig­ma­tycz­ny utwór „Osiem lat temu” („Vor acht Jah­ren”) wła­śnie z tomu Buc­ko­wer Ele­gien:

Był czas
Kie­dy wszyst­ko tu było ina­czej.
Wie o tym żona rzeź­ni­ka.
Listo­nosz cho­dzi zbyt wypro­sto­wa­ny.
A kim był elek­tryk?

5.

Jesz­cze kró­cej: Aleš Šte­ger i Księ­ga rze­czy w prze­kła­dach Miło­sza Bie­drzyc­kie­go od BL, a więc począ­tek serii „Nowy euro­pej­ski kanon lite­rac­ki” (Knji­ga reči uka­za­ła się w ory­gi­na­le w 2005). Ten współ­cze­sny (rocz­nik 1973) sło­weń­ski poeta, doce­nia­ny i nagra­dza­ny na całym świe­cie, pro­po­nu­je tym tomem wier­sze loku­ją­ce się w nur­cie stu­diów nad rze­cza­mi, wpi­su­jąc się w dłu­gą lite­rac­ką i filo­zo­ficz­ną tra­dy­cję bada­nia obiek­tów jako bytów (Ril­ke, przy­pa­dek obiek­tyw­ny sur­re­ali­stów, stu­dia przed­mio­tów Her­ber­ta). Choć trze­ba odno­to­wać, że dla Šte­ge­ra w zakres „rze­czy” wcho­dzi wszyst­ko, co nie-ludz­kie, a więc rów­nież rośli­ny i zwie­rzę­ta, bo cały tom orga­ni­zu­je kon­cept odtwo­rze­nia biblij­nej gene­sis sprzed poja­wie­nia się czło­wie­ka. „Ale cza­sem ode­zwą się rze­czy. Cza­sem wsta­je ten,/ Kto poło­żył się spać, i dalej umie­ra ten, kto czu­wał przy zmar­łym” – jak­by mimo­cho­dem zapo­wia­da w pierw­szym wier­szu per­spek­ty­wę książ­ki. Ale siłą Šte­ge­ra nie jest wca­le odwró­ce­nie spoj­rze­nia z tego pada­ją­ce­go na rze­czy ku temu od rze­czy wycho­dzą­ce­mu (to raczej punkt, moment zacze­pie­nia, od któ­re­go odbi­ja się wiersz albo wokół któ­re­go nawi­ja swo­je trak­ta­to­we anty­no­mie), ale nie­oczy­wi­stość jego wyobraź­ni, umie­jęt­ność zaska­ki­wa­nia czy­tel­ni­ka juk­sta­po­zy­cja­mi i sur­re­ali­stycz­ne poczu­cie humo­ru. „Przy­cho­dzi dzień, kie­dy sznur pod­no­si się w ospa­łej ciszy./ Jak fakir wspi­nasz się z sie­bie” – za takie zda­nia, choć pisa­ne w dru­giej oso­bie, a więc poten­cjal­nie kon­fron­ta­cyj­ne i per­swa­zyj­ne, moż­na tę poezję poko­chać. Czuć w niej pew­ną swo­bo­dę, przy­jem­ność prze­twa­rza­nia i zaska­ki­wa­nia, auto­te­ma­tycz­nej gry lite­rac­kiej, mimo że staw­ka jest wyso­ka, a biblij­ne posta­ci i takaż ale­go­rycz­ność wyma­ga­ją tro­chę eru­dy­cji i kie­ru­ją w stro­nę mrocz­nej escha­to­lo­gii. Ale jest też w tym kon­cep­cie coś baro­ko­we­go, jakiś nad­miar i cię­żar for­mal­ny, nado­bec­ność meta­for meta­fi­zycz­nych i etycz­nych, wodze­nia na poku­sze­nie, wyzna­nia win, poku­ty itd., jak w modli­tew­ni­ku, ale takim z epo­ki manie­ry­zmu. Zara­zem bar­dzo cie­ka­wie pre­zen­tu­je się ars poeti­ca Šte­ge­ra w roz­mo­wie z MLB:

Moim celem jest przy tym nie tyle symu­la­cja, co gest, któ­ry ją nie­sie, nie sama idea, ale język, tekst rosną­cy na ciszy i spra­wia­ją­cy, że cisza sta­je się widzial­na, a przede wszyst­kim sły­szal­na. Pisa­nie jest w takich przy­pad­kach odna­wia­niem czy też odsła­nia­niem cze­goś, co już ist­nie­je, uno­si się w powie­trzu jako moż­li­wość, jest od nas dużo star­sze i prze­ży­je nas. W tym sen­sie poeta nie jest stwór­cą ani nawet twór­cą, co naj­wy­żej prze­wo­dzi ukry­te prą­dy, prze­kła­da nie­sły­szal­ne.

Šte­ger pod­cho­dzi do poezji rów­nie ega­li­tar­nie co Sophia de Mel­lo, tzn. nie wie­rzy (na wszel­ki wypa­dek) w talent czy spe­cjal­ne pre­dys­po­zy­cje, a jed­nak w jego wyko­na­niu odsła­nia­nie wier­sza czy raczej wydo­by­wa­nie go na świa­tło dzien­ne nie wyglą­da na wystu­dio­wa­ną manie­rę skrom­no­ści: „Tak jak tra­wa, któ­ra rośnie każ­de­go dnia, jeśli ją pod­le­wasz i pozwo­lisz jej rosnąć, w czło­wie­ku odsła­nia się wiersz. I tak jak tra­wa, wier­sze są czę­ścią pew­ne­go wiel­kie­go, natu­ral­ne­go rytu­ału powsta­wa­nia i zani­ka­nia”. Taką wizję uczest­nic­twa wier­sza w świe­cie kupu­ję, podob­nie jak tech­ni­kę pisa­nia opar­tą na cią­głej zmia­nie per­spek­ty­wy i przyj­mo­wa­niu punk­tu widze­nia „inne­go” (choć jest to oczy­wi­ście ruch pozor­ny i znacz­nie dalej poszli w swo­ich tomach Góra czy Bart­czak). Sły­chać tu tro­chę Šala­mu­na, jak chy­ba w więk­szo­ści zna­nej mi sło­weń­skiej poezji naj­now­szej, któ­ra w podob­ny spo­sób chce uciec od meta­fi­zy­ki, ale jej for­mal­ne wyra­fi­no­wa­nie na zmia­nę ścią­ga ją ku zie­mi i wzno­si w nie­bio­sa. Księ­ga rze­czy to bar­dzo pre­cy­zyj­ny trak­tat, roze­gra­ny na kil­ku tema­tycz­nych waria­cjach, swo­bod­ny, mają­cy w sobie wie­le z płasz­czy­zno­wych stu­diów nad mar­twy­mi natu­ra­mi (oglą­dać przed­miot, pozwa­lać mu się roz­wi­nąć, pozwo­lić zda­niu „wykwit­nąć” w inną stro­nę), ale jed­nak trak­tat, a więc liry­ka wer­ty­kal­na. Roz­po­czy­na się para­dok­sal­ną figu­rą wzno­sze­nia (cyto­wa­ne już: „jak fakir wspi­nasz się z sie­bie”), a domknię­ty zosta­je w pięk­nym wier­szu „Świe­ca” ruchem opa­da­nia:

Jest i jed­no­cze­śnie nie ist­nie­je. Ani jest, ani nie jest tobą.
Ani sobą samym, ani czymś innym.
Ani powie­trze, ani ogień. Świa­tło ani pło­mień.

Nie otchłań i nie nadzie­ja. Ani tak, ani nie.
Kie­dy ktoś umie­ra, ktoś jesz­cze nie umarł.
Opu­ścił się w sie­bie w dół po kno­cie.

Się­gasz po nie­go i gasisz go.

Zara­zem jego zda­nio­we, pio­no­we kon­struk­cje i swo­isty gon­go­ryzm powin­ny się czy­tać dobrze rów­nież w kon­tek­ście naszej liry­ki zda­nia, zwłasz­cza Peipe­ra, a może nawet „ciem­ne­go” Wie­de­man­na (szu­kał­bym raczej tu, niż u Rym­kie­wi­cza czy Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go). Cie­ka­wi mnie więc, jak będzie wyglą­dać recep­cja tego tomu, recen­zje, jakieś insta­gra­mo­we foto-sto­ry, bo mam wra­że­nie, że ostat­nio z tru­dem przy­cho­dzi nam przy­swa­ja­nie nowych języ­ków poetyc­kich, za to z lubo­ścią odnaj­du­je­my się w tym, co już zna­my – w róż­nych warian­tach zachod­nio­eu­ro­pej­skie­go i ame­ry­kań­skie­go moder­ni­zmu, tłu­ma­czo­nych prze­cież już od lat sześć­dzie­sią­tych.

6.

A sko­ro PPR jest cyklem, to mogę napi­sać, że tu będzie miej­sce i czas na „powieść wier­szem”, zain­spi­ro­wa­ną zacho­wa­ny­mi frag­men­ta­mi Gero­ne­idy Ste­zy­cho­ra – Auto­bio­gra­fię czer­wo­ne­go Anne Car­son od Osso­li­neum w przy­kła­dach Macie­ja Topol­skie­go, tomu inau­gu­ru­ją­ce­go serię „Wygło­sy” (zapo­wie­dzia­no już kolej­ny prze­kład – Nica­no­ra Par­rę od Olka Tro­ja­now­skie­go). Na razie książ­ka ta mnie prze­ro­sła, tak jak prze­ro­sła mnie pierw­sza w życiu lek­tu­ra Zie­mi jało­wej. Julia Fie­dor­czuk pisze co praw­da w posło­wiu, że prócz eru­dy­cji i kon­ty­nu­acji tra­dy­cji anglo­sa­skie­go wyso­kie­go moder­ni­zmu, kana­dyj­ska autor­ka potra­fi po pro­stu wzru­szać, bo jest „filo­zof­ką zła­ma­ne­go ser­ca” (to z Bruce’a Hainley’a) – „pod­sta­wo­wym żywio­łem twór­czo­ści Car­son jest bez wąt­pie­nia myśl, ale jed­nak bli­ska cia­łu i jego namięt­no­ściom, wyra­żo­na w spo­sób zmy­sło­wy, cza­sem nawet figlar­ny. Myśle­nie nie ma tu natu­ry abs­trak­cyj­nej, wręcz prze­ciw­nie: roz­gry­wa się, by tak rzec, tuż przy skó­rze, w mate­rii języ­ka”. Niby tak, ale jed­nak i mito­lo­gicz­ny Gerion (zabi­ty z ręki Hera­kle­sa), zak­tu­ali­zo­wa­ny tutaj i prze­nie­sio­ny we współ­cze­sne realia, pla­nu­ją­cy wła­sną auto­bio­gra­fię, i cała topi­ka czer­wie­ni, Ero­sa, ognia wul­ka­nu i żaru pie­ca chle­bo­we­go, i psy­cho­ana­li­tycz­na mon­stru­al­ność (potwor­ność boha­te­ra, potwor­ność tego, co „inne”, zaka­za­ny homo­ero­tyzm, ale też mon­stru­al­ność samej książ­ki Car­son, któ­ra jest meta­syl­wą, pozszy­wa­ną jak potwór dr. Fran­ken­ste­ina), wyma­ga­ją cze­goś wię­cej, niż wzru­sze­nia – namy­słu. Księ­gę Car­son moż­na oczy­wi­ście prze­czy­tać fabu­lar­nie, tro­chę sen­sa­cyj­nie, śle­dząc, co dzie­je się w niej z mitycz­ną opo­wie­ścią i boha­te­ra­mi – to była­by lek­tu­ra pierw­sza, naj­bar­dziej intu­icyj­na. Potem jest coś, co przy­po­mi­na trak­ta­ty Wirp­szy – „Faeto­na”, „Apo­te­ozę tań­ca”, „Litur­gię” i „Komen­ta­rze do foto­gra­fii” – ale skle­jo­ne ze sobą. Potem nastę­pu­je reflek­sja, któ­ra usu­wa w cień i fabu­łę tej wyso­ko­mo­der­ni­stycz­nej, poema­to­wej waria­cji wokół mitów, i kwe­stie auto­te­ma­ty­zmu i fik­sa­cji na auto­no­micz­no­ści dzie­ła. Na plan pierw­szy wysu­wa się wów­czas zda­nie jako nośnik (homo)erotycznego napię­cia oraz pożą­da­nie jako atrak­tor całej tej kon­struk­cji i zara­zem jej nie­sta­bil­ny, mag­mo­wy fun­da­ment. Ale o tym przy kolej­nym podej­ściu. Tym­cza­sem tro­chę dla zmył­ki:

 VII Week­end Gerio­na

Póź­niej dużo póź­niej wyszli z baru do cen­tau­ra
Cen­taur miał kie­lich z czasz­ki Mogą­cy pomie­ścić trzy
Mia­ry wina I z takie­go popi­jał No chodź­cie tu zabierz­cie
Napit­ki sko­ro strach wam przy­cho­dzić w poje­dyn­kę Cen­taur
Padł cięż­ko na sofę Małe żywe żół­to-czer­wo­na­we zwie­rzę
Nie psz­czo­ła pię­ło się po krę­go­słu­pie Gerio­na od wewnątrz