22/08/22

PPR (#9)

Strona cyklu

PPR

Upal­ny

Sier­pień – ludzi zaczy­na ogar­niać let­nie zmę­cze­nie, kani­ku­ła daje się we zna­ki i sple­en koń­czą­cych się waka­cji (jak­kol­wiek fik­cyj­nym kon­cep­tem by dla więk­szo­ści nie były) dobrze zgry­wa się z syre­nim śpie­wem jed­nej z lau­re­atek ostat­nie­go poło­wu. „O zacho­dzie od stro­ny drzew masze­ru­ją gan­gi wąsko­bio­drych chłopców/ ich cie­nie pod­cho­dzą pod same drzwi/ jest cicho i bez wiatru/ bab­ka roz­kła­da świę­tych po kątach// dzi­siaj lunie/ cho­ciaż nie­bo wam tego nie powie” – wiesz­czy Ola Lewan­dow­ska. Rze­czy­wi­ście nie­bo nie mówi za wie­le, choć zda­rza mu się spaść na gło­wy, nagle i bez ostrze­że­nia. Tym­cza­sem gdzieś mię­dzy jego kapry­sa­mi Loara i Ren wysy­cha­ją, Odra umie­ra, a ryby są wyła­wia­ne tona­mi i już na żaden oko­licz­ny dopływ nie patrzy się ze spo­ko­jem i bez­tro­ską. Wier­sze na lato powin­ny być prze­wiew­ne, świe­tli­ste i lek­kie, są tym­cza­sem lep­kie, słod­ko-gorz­kie jak Eros (wra­ca­jąc do wąt­ku z poprzed­niej odsło­ny, a więc mon­stru­al­nej Anne Car­son). Żeby prze­ła­mać to poczu­cie, posta­ram się o tomy peł­ne świa­tła, lecz nie upal­ne, raczej „na chłod­no” ską­pa­ne w meta­fi­zycz­nym pro­mie­niu, któ­ry daje orzeź­wie­nie. Trzy pierw­sze książ­ki mogły­by się spo­tkać (kto wie, może się już spo­tka­ły) w kra­kow­skim Zna­ku i czu­ły­by się tam bar­dzo wygod­nie. Dwie kolej­ne to już nie­co inny ton.

Chwi­lę cze­ka­ły na swo­ją kolej senil­ne, poże­gnal­ne Momen­ty Urszu­li Kozioł (Wydaw­nic­two Lite­rac­kie), szep­ta­ne maja­ki, pół­sen­ne odcho­dze­nia od sie­bie i świa­ta, wier­sze pisa­ne z cich­nię­cia: „Nikt nie usły­szał wycia psa/ we mnie// wyszłam na palcach/ bez tumultu/ przez drzwi/ któ­re nie zaskrzypiały/ że pozwo­li­łam sobie wyjść// ale nikt nie usłyszał/ że wypa­dłam za burtę/ ani wycia psa we mnie”. Cze­ka­ły, bo są takie tomy, z któ­ry­mi trze­ba obco­wać powo­li, z jakąś nie­współ­cze­sną deli­kat­no­ścią. Owszem, jako zatwar­dzia­ły lite­ra­tu­ro­znaw­ca, oczy­ta­ny w dwu­dzie­sto­wiecz­nej poezji, a cza­sem nawet zoil, cenią­cy dow­ci­py z poła­ma­nych nóg uzna­nych gwiaz­dek nasze­go pola lite­rac­kie­go, znam i tra­dy­cję, z któ­rej się Momen­ty wychy­la­ją, i kil­ka ele­men­tów, któ­re w kon­tek­ście dzi­siej­szej wraż­li­wo­ści na język nie bar­dzo się już bro­nią. Ale trze­ba też po pro­stu zauwa­żyć, że to jest styl – a więc coś wyro­bio­ne­go, wypra­co­wa­ne­go przez lata – Urszu­li Kozioł, a pro­sto­ta myśle­nia i naiw­ność poli­tycz­no-spo­łecz­na, któ­rą poet­ka nie­jed­no­krot­nie poka­zu­je w felie­to­nach, w więk­szo­ści tych wier­szy zosta­je powstrzy­ma­na na pro­gu lirycz­ne­go wyzna­nia i nawet nie ocie­ra się o wie­ko­we men­tor­stwo. Z tej per­spek­ty­wy zasmu­ca tyl­ko „Wyzna­nie”, wiersz pro­ukra­iń­ski, któ­ry zaczy­na się wybor­nie, lito­tą: „Przy­cup­nę­łam na liter­ce w środ­ku alfabetu/ Jak ptak na kru­chej gałązce/ Umie­ram ze strachu/ Umie­ram ze wstydu/ Że nie udźwi­gnę cierpienia/ Zacza­jo­ne­go za pro­giem”, koń­czy zaś po pro­stu ode­zwą „Naj­wyż­szy czas wes­przeć tych któ­rzy są dzielni/ Wes­przeć Ukrainę/ Naj­wyż­szy czas żeby być/ RAZEM/ OBYWATELE ODWAGI”. Może to prze­ła­ma­nie nastro­ju i przej­ście od wyzna­nia do wezwa­nia ma two­rzyć atmos­fe­rę tego tek­stu, może ma poka­zy­wać, że doraź­ność w poezji wyma­ga ofia­ry i cza­sem ofia­rę tę war­to ponieść, ale jakoś nega­tyw­nie odsta­je ten tekst na tle tomu.
Momen­ty są jed­nak na ogół kon­tem­pla­cyj­ne, poże­gnal­ne wła­śnie, dużo w nich roz­wa­ża­nia nad pust­ką i nie­obec­no­ścią (cytat z „Dziew­czy­ny” Leśmia­na robi swo­je), nawet jeśli spi­na je klam­ra zupeł­nie odmien­na – mot­to z Beniow­skie­go i wła­śnie „Wyznanie”/wezwanie. Jest to jak­by nad­da­ny post fac­tum klucz roman­tycz­ny, z odcie­niem tyr­tej­skim. Ale gdy­by wczy­tać się w ten tom głę­biej, to wszyst­kie wier­sze zda­ją się skwa­pli­wie przy­sta­wać na tę nie­wi­docz­ną, acz wyczu­wal­ną obec­ność pol­skie­go roman­ty­zmu. Kozioł jest poet­ką, któ­ra wie­le zawdzię­cza naszym wiesz­czom i chęt­nie do nich wra­ca, a Momen­ty – z całą ich auto­bio­gra­ficz­no­ścią – mają w sobie coś ze sztam­bu­cho­wej syl­wy kre­ślo­nej od bez­sen­nej nocy do mato­we­go poran­ka: „widzę teraz/ jak pamięć/ niczym ryba odcze­pio­na od haczyka/ otwie­ra i zamy­ka usta/ niczym ryba przy­wa­lo­na na piasku/ nad­mia­rem tlenu/ otwie­ra i zamy­ka usta/ już nie może/ nie chce nicze­go pamiętać/ zacią­ga kota­rę utka­ną krzy­kiem mew/ zachły­stu­je się/ nie oca­li nic// nie prze­ka­że niko­mu tego/ co przez całe życie/ było z uwa­gą zapa­mię­ta­ne”.

To nie lament (choć ele­men­ty takiej poety­ki znaj­dzie­my w tomie) i strach wybrzmie­wa w naj­now­szej książ­ce Kozioł z dużą inten­syw­no­ścią, lecz smu­tek zwią­za­ny z prze­rwa­nym dia­lo­giem, z nie­moż­no­ścią kon­ty­nu­owa­nia roz­mo­wy z inny­mi, ci bowiem albo już umar­li, albo roz­to­pi­li się w pędzą­cym cza­sie, do któ­re­go poet­ka nie przy­le­ga. Zosta­je więc roz­mo­wa ze sobą i świa­tem, mono­log wewnętrz­ny, mar­ny ekwi­wa­lent, ale wystar­cza­ją­cy, aby pod­trzy­mać wolę życia i skła­da­nia liter, choć zara­zem już „żyję na wyga­szo­nych światłach/ sło­wo wisi na włosku/ śmierć wisi na włosku/ woj­na wisi na włosku/ mia­ła być jutro/ ale już dzi­siaj jest/ gasnę/ wygasam/ pró­bu­ję scho­wać się w wierszu/ jak w schro­nie”. Powtó­rze­nie i para­le­lizm skła­dnio­wy, sto­so­wa­ne oszczęd­nie, ale we wła­ści­wych momen­tach, wzmac­nia­ją gro­zę i powa­gę, a zara­zem wyzna­cza­ją jakąś linię melo­dycz­ną tych wier­szy, i to rów­nież wyda­je się roman­tycz­nym dłu­giem, któ­ry poet­ka spła­ca wobec Mic­kie­wi­cza. O jego liry­kach lozań­skich pisa­ła kie­dyś, że „ich pro­sto­ta jest zara­zem kunsz­tem naj­wy­żej pró­by. Ich wewnętrz­ne cier­pie­nie już nie rani; jest otor­bio­ne, stę­ża­łe, już opa­no­wa­ne przez doj­rza­łą reflek­sję kogoś dogłęb­nie doświad­czo­ne­go przez los. Przed taki­mi wier­sza­mi chcia­ło­by się chy­lić czo­ła”. Otor­bio­ne i stę­ża­łe cier­pie­nie – to okre­śle­nia dobrze pasu­ją­ce do Momen­tów, ale nie była­by Kozioł poet­ką nowo­cze­sną, gdy­by jej się coś nie wymy­ka­ło, nie pęka­ło, nie roz­pra­sza­ło lub nie roz­wad­nia­ło wier­sza, przy­po­mi­na­jąc o pięt­nie lirycz­nej nie­do­sko­na­ło­ści. Od chy­le­nia czo­ła się powstrzy­mam, ale cichą, sierp­nio­wą lek­tu­rę jak naj­bar­dziej pole­cę.

Zosta­je­my w meta­fi­zycz­nej poświa­cie i roz­mo­wie z nie­obec­ny­mi, wśród kil­ku­na­stu wybit­nych wier­szy, łapią­cych za ser­du­cho z tomu Wiel­kie rze­czy (a5) – z tytu­łu raczej jako „ee, wiel­kie mi rze­czy”. W nocie, wypeł­nio­nej podzię­ko­wa­nia­mi, wspo­mi­na­ją­cej oczy­wi­ście o rezy­den­cji lite­rac­kiej w Pra­dze i książ­ce jako jej pokło­siu, Woj­ciech Bono­wicz pisze: „Jak każ­dy z moich tomów, tak­że i ten jest roz­mo­wą z żyją­cy­mi i nie­ży­ją­cy­mi poet­ka­mi i poeta­mi, nie tyl­ko pol­ski­mi. Roz­mo­wą i jed­no­cze­śnie hoł­dem – dla tych wszyst­kich, od któ­rych nauczy­łem się i wciąż się uczę mówić”. Może to tyl­ko grzecz­no­ścio­wy gest, ale bio­rąc pod uwa­gę koniecz­ność zamiesz­cza­nia pew­nych adno­ta­cji sty­pen­dial­no-towa­rzy­skich i zbęd­ność innych, ten frag­ment trze­ba by czy­tać raczej jako ele­ment meta­li­te­rac­ki, gest pro­gra­mo­wy. Nie­ustan­na lek­cja języ­ka. Poeta jako wiecz­ny uczeń. Dru­gi taki gest, pośród wie­lu auto­te­ma­tycz­nych wier­szy, to ten prze­nie­sio­ny na okład­kę – „Kie­sze­nie”: „Żad­nej wir­tu­oze­rii ani ozda­bia­nia. Dwie trzy/ pro­ste linij­ki jeśli się uda zry­mo­wa­ne ale to/ nie­ko­niecz­ne (…)”. Wresz­cie trze­ci, sąsia­du­ją­ce z nim „Moje zaję­cie”: „Moje zaję­cie: poświęcam// nie­śmier­tel­ny język/ śmier­tel­nym spra­wom”.

Ale czy rze­czy­wi­ście tak jest? Czy nie pro­si się ten wiersz – na tyle, na ile zna­my liry­kę Bono­wi­cza – o odwró­ce­nie, o swój cał­ko­wi­ty nega­tyw? Po pierw­sze bowiem nie poświę­cam, lecz przy­da­ję cze­muś, a więc raczej ofia­ro­wu­ję coś, zysku­ję, a nie tra­cę; po dru­gie – nie ten nie­śmier­tel­ny, lecz wła­śnie ten zupeł­nie zwy­czaj­ny, pro­za­icz­ny, czę­sto mają­cy w sobie coś z komu­ni­ka­cyj­nej fry­wol­no­ści, potknięć i gubie­nia sen­su (jak w otwie­ra­ją­cej tom „Pró­bie”: „«My sły­szy­my sie­bie źle./ Ale podob­no nas dobrze sły­chać?»”); po trze­cie wresz­cie, wca­le nie śmier­tel­nym spra­wom, lecz tym ponad­cza­so­wym, uni­wer­sal­nym. Zmie­nia­jąc codzien­ne, małe rze­czy w lirycz­ne Wiel­kie rze­czy Bono­wicz niby iro­nicz­ne, ale jed­nak natu­ral­nie dla swo­jej wraż­li­wo­ści cele­bru­je meta­fi­zycz­ną sta­łość. Kon­kret­ne zauro­cze­nie, wes­tchnie­nie, potknię­cie się czy spo­ży­wa­nie posił­ku natych­miast sta­je się u nie­go przy­god­ną mani­fe­sta­cją jakiejś ponad­cza­so­wej idei. Idź­my za wier­szem „Dni i chwi­le”, od fra­zy: „Nie­któ­re dni prze­pły­wa­ją obok nas a inne nie./ Po latach trud­no jed­nak roz­po­znać któ­re były któ­re”, aż po zdję­cie, któ­re oka­zu­je się „jesz­cze innym przy­pad­kiem” utrwa­le­nia cza­su. Na tej pod­sta­wie moż­na sfor­mu­ło­wać robo­czą kon­cep­cję sta­nów onto­lo­gicz­nych w poezji auto­ra Hur­tow­ni ran: trwa­nie (bycie w cza­sie), prze­mi­ja­nie (przepływanie/ubywanie cza­su), utrwa­la­nie (zastyganie/petryfikacja prze­ciw­ko cza­so­wi). Ale prócz nich jest jesz­cze stan czwar­ty, na któ­ry pra­cu­ją same wier­sze, i nie jest to wca­le zatrzy­ma­nie chwi­li, jak na foto­gra­fii, ani cele­bra­cja momen­tal­no­ści i kru­cho­ści, jak u Kozioł. Tek­sty Bono­wi­cza ema­nu­ją bowiem świa­tłem na wzór ikon – zawie­ra­ją w sobie pier­wia­stek bez­cza­su, jakąś atem­po­ral­ność lub tem­pus aeter­ni­ta­tis, „Zapach kawy i maśla­nych cia­stek. Upar­te słoń­ce nieustannie/ wcho­dzi i wycho­dzi (…)” („Nie­obec­ność”).

Dla­te­go dla mnie, znacz­nie bar­dziej niż poetą codzien­no­ści i rze­czy małych, pozo­sta­je on poetą reli­gij­nym, poetą wznio­słej cele­bra­cji, nawet gdy w „Moim zaję­ciu” pró­bu­je nas prze­ko­nać o swo­jej pro­fa­nicz­nej inten­cji. Jest to jed­nak trud­na reli­gij­ność, post­se­ku­lar­na, doświad­czo­na wszyst­ki­mi tra­ge­dia­mi nowo­cze­sno­ści, upad­kiem świą­ty­ni lite­ra­tu­ry, Zagła­dą, kry­zy­sa­mi spo­łecz­ny­mi i pla­ma­mi na wize­run­ku Kościo­ła, woj­na­mi i cią­gle powra­ca­ją­cą nie­spra­wie­dli­wo­ścią. Zosta­je jej tro­chę fran­cisz­kań­skie, kapłań­skie pochy­la­nie się nad stwo­rze­niem (czło­wie­kiem, zwie­rzę­ciem, rośli­ną) jako rodzaj wiwi­sek­cji huma­ni­zmu, cią­głe­go pyta­nia o pod­sta­wy naszej tro­ski i miło­ści, cari­tas i aga­pe. Obok krót­kie­go, pro­ste­go łącz­ni­ka „My i my” („Przy­wią­zu­je­my się i kocha­my. A ty? Co zrobiłeś/ dzi­siaj dla nasze­go wspól­ne­go świa­ta?”) mamy więc wybor­ny „Wiersz antycz­ny” – pozwól­cie mu wybrzmieć, bez eks­pe­ry­men­tów, w jego pod­nie­sio­nej tona­cji, z para­lel­ną apo­stro­fą i otwie­ra­ją­cym trzy­na­sto­zgło­skow­cem, któ­ry się potem sypie jak domek z kart:

Z kim mógł­bym cię porów­nać? Nie ma tu niko­go
z kim mógł­bym cię porów­nać mój przy­ja­cie­lu
mój kwie­cie. W upal­ne dni ogród zamie­ra podob­nie zimą
ty jed­nak wzno­sisz dum­nie gło­wę. I kie­dy przyj­dzie
zawie­ja i ciem­ność zapad­nie ty nadal będziesz świe­cił.
Dla tego świa­tła zamiesz­ka­łem tutaj. Płat­ki kwia­tu
są deli­kat­ne a łody­ga cien­ka. A jed­nak to ty
naj­le­piej z całe­go ogro­du znio­słeś gorąc
i lodo­wa­te powie­wy. I mnie któ­ry na to patrzę
i cie­bie któ­ry jesteś świa­tłem połą­czy­ła przy­jaźń.

Że tak się dzi­siaj nie pisze? Że nie ma flow, podry­gów jaź­ni, wyzwań współ­cze­sne­go świa­ta, pęk­nięć i kon­wul­syj­ne­go poszu­ki­wa­nia nowych form pod­mio­to­wo­ści, gdy wiersz się zaczy­na od ciem­nych jesio­nów, a potem nie ma w nim już nic pew­ne­go? „Dla tego świa­tła zamiesz­ka­łem tutaj” – odpo­wie Bono­wicz, a przy­tak­nie mu zapew­ne Andrzej Sosnow­ski, że to prze­cież „dla tej ciem­nej miło­ści dzi­kie­go gatun­ku”. I połą­czą ich wier­sze, ćmy i słoń­ce w zeni­cie.

Trze­ci tom lata, też kra­kow­ski, w podob­nym duchu, choć oczy­wi­ście wyni­ka­ją­cy z zupeł­nie innych moty­wa­cji i tro­chę innej wraż­li­wo­ści to Teo­ria powtó­rzeń Jadwi­gi Mali­ny (SPP Kra­ków). Pisząc kil­ka słów o jej wier­szach wybra­nych Świa­tło i sze­lest, zwra­ca­łem uwa­gę, że dobrze poet­ce w minia­tu­rach, w kil­ku­wer­so­wych obraz­kach, że osią­ga wte­dy naj­lep­sze pro­por­cje mię­dzy pro­sto­tą języ­ka, deta­licz­ną obser­wa­cją świa­ta, utrwa­la­niem chwi­li i ponad­cza­so­wo­ścią wier­sza. Kon­cept nowe­go tomu jest dość pro­sty: każ­dy wiersz opa­trzo­ny został datą rocz­ną, począw­szy od naro­dzin poet­ki w 1974, do dziś, tzn. do 2021, gdy książ­ka zapew­ne powę­dro­wa­ła do skła­du. W ten spo­sób otrzy­mu­je­my 48 tek­stów, któ­re odli­cza­ją dwie rów­no­le­głe histo­rie: życia poet­ki (wraz z jej rodzi­ną) i upły­wu cza­su, jego line­ar­nych postę­pów, któ­re zda­ją się w tym tomie zała­my­wać i sta­wać oko­niem wobec idei postę­pu jako takie­go, zwłasz­cza zaś postę­pu eko­no­micz­ne­go i cywi­li­za­cyj­ne­go. Mali­na wska­zu­je na inny rytm, na życie ludz­kie upły­wa­ją­ce w ryt­mie kolej­nych powtó­rzeń i reli­gij­nych świąt, albo ina­czej: w takim, w któ­rym cyklicz­nie „rodzi się Bóg”, ale tak cicho, jak­by się nie rodził. Sacrum zda­je się natu­ral­nie towa­rzy­szyć życiu pod­miot­ki, więc nie potrze­ba tu bogo­boj­nych dekla­ra­cji. Jest po pro­stu codzien­na prak­ty­ka, zwy­cza­je, bli­skość sfe­ry reli­gij­nej, „kru­che zwy­cię­stwa”, „boska spra­wie­dli­wość”, „Wie­czor­ne star­cia światła,/ cicha rebe­lia” i „Usu­nię­ta z pierw­sze­go planu,/ Przy­kry­ta der­ką Sce­na biczo­wa­nia”. Ot, wiersz zawie­sza się cza­sem na pro­gu, chwi­lę przed Tajem­ni­cą, i raz jest to rze­czy­wi­ście moty­wo­wa­ne podwój­ną świa­do­mo­ścią per­so­ny lirycz­nej (np. jako dziec­ka i zara­zem doro­słej kobie­ty w pierw­szych utwo­rach z tomu), a innym razem po pro­stu nie­chę­cią lub nie­moż­no­ścią jej zgłę­bie­nia, gdyż wią­za­ło­by się to z bru­tal­nym roz­cię­ciem jakie­goś węzła, prze­rwa­niem cyklu, a wła­śnie z nich bie­rze się porzą­dek tego świa­ta. Dwa wier­sze dla porów­na­nia:

 

Oba te wier­sze są podob­ne tech­nicz­nie, oba popro­wa­dzo­ne w trze­ciej oso­bie, ale adre­so­wa­ne do lirycz­ne­go „ty” (możesz, nie możesz), jak­by w upo­zo­ro­wa­nym dia­lo­gu, cho­ciaż w obu klu­czo­wa jest wła­śnie licz­ba mno­ga, ta dana wprost („prze­ję­ły nas”) i ta domnie­ma­na, w któ­rej „ty” i „ja” spo­ty­ka się w podob­nym punk­cie obser­wa­cyj­nym, ale wno­si weń zupeł­nie inne doświad­cze­nia. Podob­na jest też w obu wypad­kach puen­ta: moment lirycz­ny, moc­ne potwier­dze­nie, jak­by pod­su­mo­wa­nie dialogu/refleksji, któ­re tak napraw­dę nicze­go nie potwier­dza, nie usta­na­wia żad­nej obec­no­ści ani nie ogni­sku­je wier­sza w kon­kret­nym punk­cie. Prze­ciw­nie: za każ­dym razem to wła­śnie puen­ta jest meta­fi­zycz­nym wymy­kiem, roz­pro­sze­niem kon­kre­tu.

Reto­rycz­nych pytań, wypro­fi­lo­wa­nych tak jak w „Stry­chu”, jest w Teo­rii powtó­rzeń dużo, i zwy­kle przy­cho­dzą wła­śnie jako frag­ment gło­su z zewnątrz, wyróż­nio­ne kur­sy­wą, jak­by zada­wa­ne z inne­go pozio­mu lirycz­nej naiw­no­ści – raz są czymś na wzór ludo­wej mądro­ści, uni­wer­sal­nej, choć pro­stej praw­dy o świe­cie, innym razem uwer­tu­rą do Tajem­ni­cy, odczu­wa­nej z wraż­li­wo­ścią dziec­ka, obna­ża­ją­cej pół­cie­nie: „Spadł pierw­szy śnieg./ Dziec­ko zgu­bi­ło szalik/ Cena za metr sześcienny/ Idzie w górę./ W dół wpa­da kuropatwa./ Rodzi się Bóg. / Dla­cze­go mówisz to tak cicho?/ Tak cicho jak­by się nie rodził./ Któ­ry wyraz jest ością? Któ­ry odsie­czą?” („Neu­tral­ność języ­ka”). Wbrew pozo­rom wca­le nie jest to poezja uko­je­nia, wewnętrz­ne­go ładu, gwa­ran­to­wa­ne­go przez powta­rzal­ność pór roku i cyklicz­ność reli­gij­nych świąt. Oś, na któ­rej odli­cza się kolej­ne lata, zda­je się zyski­wać prze­wa­gę nad bez­cza­sem i wspo­mnie­niem – pew­ne rze­czy zosta­ją utra­co­ne na zawsze, inne zmie­rza­ją ku koń­co­wi, jak­by nie­chęt­nie, acz nie­uchron­nie z każ­dym kolej­nym rokiem domy­ka­ła się w tym tomie rów­nież teo­dy­cea, jeden z głów­nych filo­zo­ficz­nych tema­tów Teo­rii powtó­rzeń. Dla­cze­go w tym świe­cie nad­mia­ru, prze­peł­nio­nym raczej ist­nie­niem niż nie­ist­nie­niem, raczej akta­mi miło­ści i tro­ski niż nie­na­wi­ści i obo­jęt­no­ści, wyda­rza się tyle pust­ki i zła? Ale się­ga­jąc po wier­sze Jadwi­gi Mali­ny, pomy­śl­cie nie o filo­zo­fii, lecz o tej odro­bi­nie czu­ło­ści i intym­no­ści, z któ­rą potra­fi patrzeć, zakli­na­jąc ją w kil­ku koły­szą­cych się wer­sach:

Patrzę na cie­bie
2019
Two­ja twarz wysy­cha
Jak zia­ren­ko.
Jak kra­jo­braz po małej bitwie,
Wiel­kich roz­to­pach.
Odgło­sy minio­nych zim.
Tęczów­ki lata,
Wciąż tam są.
Może łudzą się, że wró­cą?
Może już śpią?

Na koniec, zgod­nie z zapo­wie­dzią, coś w zgo­ła odmien­nej tona­cji, ale zacznie­my od prze­kła­du. Jest taki rodzaj wier­szy i taki rodzaj poetów, któ­rych moż­na nazwać eks­por­to­wy­mi, lite­rac­ki­mi odpo­wied­ni­ka­mi euro­pej­skie­go kina arthouse’owego. Nie cho­dzi oczy­wi­ście o łatwość prze­kła­du, bo ten zawsze nastrę­cza jakichś pro­ble­mów, ale o nośność tema­tów, umie­jęt­ność wpi­sy­wa­nia się z wła­sną wraż­li­wo­ścią i lokal­no­ścią w uni­wer­sal­ne ten­den­cje doby glo­ba­li­za­cji, a przy­naj­mniej doby kon­ty­nen­tal­nej glo­ba­li­za­cji, cza­sów rezy­den­cji arty­stycz­nych i uła­twio­nej wymia­ny w poezji o przede wszyst­kim miej­skiej pro­we­nien­cji. Od nas kie­dyś dobrze przyj­mo­wał się Deh­nel, teraz Dąbrow­ska, Leb­da czy Bąk (dla przy­kła­du, że mogą to być zupeł­nie odmien­ne dyk­cje). Są to poeci, któ­rzy – prócz lirycz­nych umie­jęt­no­ści – potra­fią też zapre­zen­to­wać sie­bie, swo­ją wie­dzę o świe­cie i czę­sto kry­tycz­ny komen­tarz do nie­go. Takim poetą i taką książ­ką jest też kobalt rumuń­skie­go auto­ra Clau­diu Komar­ti­na (ur. 1983) w prze­kła­dzie Jaku­ba Korn­hau­se­ra, a więc kolej­na odsło­na serii „Nowy euro­pej­ski kanon lite­rac­ki” od BL (w ory­gi­na­le tom ten uka­zał się w roku 2013 i był czwar­tą albo pią­tą – zale­ży jak liczyć – książ­ką auto­ra). W przy­dłu­giej (napraw­dę – za dłu­giej) nocie na czwar­tej stro­nie okład­ki prze­czy­ta­my o tej książ­ce, że jest i wizjo­ner­ska, kata­stro­ficz­na, i oso­bi­sta, intym­na, że autor bywa „nostal­gicz­ny i pozba­wio­ny złu­dzeń. Tkli­wy i nisz­czy­ciel­ski. Mrocz­ny i aksa­mit­ny. W błę­ki­cie i sza­ro­ściach”, i wie­le innych oksy­mo­ro­nicz­nych, nadmu­cha­nych zesta­wień. Z począt­ku uzna­łem to za spo­rą prze­sa­dę, ale rze­czy­wi­ście – w tym przy­pad­ku przy­dłu­ga nota (nie wiem, czy autor­stwa tłu­ma­cza, czy raczej wydaw­cy, ubie­ra­ją­ce­go te wier­sze na potrze­by mar­ke­tin­go­wych omó­wień) dobrze ujmu­je cha­rak­ter kobal­tu.

Pierw­sza część tej książ­ki jest intym­na, miło­sna, opo­wia­da o rela­cji dwoj­ga w mia­rę mło­dych ludzi (tłem są aka­de­mi­ki i stu­denc­kie życie) we w mia­rę nowo­cze­snym, a więc zupeł­nie roz­po­zna­wal­nym dla nas świe­cie. Bywa w tych wier­szach Komar­tin sen­ty­men­tal­ny do gra­nic, roz­pacz­li­wie naiw­ny, otwar­ty na dekla­ra­cje w sty­lu „łazi­li­śmy nago i boso wie­dząc że/ miłość to zwie­rząt­ko z kolcami/ co już nigdy/ nie wróci/ do domu” albo „dusza znaj­du­je się w opusz­kach pal­ców, a u naj­więk­szych szczęściarzy/ zagnież­dża się w płu­cach – kie­dy mi to powie­dzia­łaś, wca­le nie chciałem/ cię prze­pę­dzać, chcia­łem, żeby­śmy pali­li razem,/ aż się zesta­rze­je­my”. Upra­wia kon­fe­syj­ną liry­kę poże­gnal­ną, któ­rej smu­tek kon­den­su­je się w melan­cho­lij­nych wier­szach lata, jak „Sierp­nio­we obra­zy”, a typo­wy eska­pizm roman­tycz­ne­go zako­cha­nia z wol­na zazę­biać się zaczy­na z poczu­ciem koń­ca nie tyl­ko tej rela­cji, ale też świa­ta wokół:

W sierp­niu obra­zy ze mną tra­cą ostrość.
Budzę się, wsta­ję z wóz­ka inwa­lidz­kie­go
i pło­nę. Myślę o nas,
jak szli­śmy i nic nie
mogło nas dotknąć,
w głę­bi lśni pod­ziem­ne jezio­ro,
nasio­na doj­rza­ły w ciszy,
mogli­by­śmy zasnąć tuż przy nich.
Powy­żej są wzgó­rza i lasy,
ciem­no­zie­lo­ny irys, prze­czu­cie
odbi­te­go świa­tła piesz­czą­ce­go
skó­rę schło­dzo­ną noc­nym wia­trem.
Dźwi­gi dnia miaż­dżą każ­dą myśl,
nie­moc nie wbi­ja gwoź­dzi w krę­go­słup,
odcią­ga nas od sie­bie na dobre.

Nie skoń­czy­my w żad­nym raju,
w żad­nym pie­kle, moja miło­ści,
wczoł­ga­my się pod kamień i w bez­ru­chu
pocze­ka­my na grzmot.

Część dru­ga to tro­chę poetyc­kie sple­eny i blu­esy, ale też gra­ficz­ne eks­pe­ry­men­ty z zapi­sem („Drew­no” czy jesz­cze bar­dziej rady­kal­ne „22 slaj­dy men­tal­ne”), chło­pac­kie kwi­le­nie nad swo­ją wyjąt­ko­wo­ścią, uża­la­nie się nad miej­scem poety we współ­cze­snym świe­cie wedle topo­su „dziec­ka oka­le­czo­ne­go czu­ło­ścią” i kon­te­sto­wa­nie bez­sen­sow­no­ści takiej liry­ki. Komar­tin robi to oczy­wi­ście z peł­ną świa­do­mo­ścią, że gra ze sta­rych płyt, zresz­tą nie­kie­dy śląc w ich stro­nę wręcz bez­czel­ne ukło­ny. Wresz­cie część trze­cia – „Wiersz dla tych, któ­rzy pozo­sta­ną” to apo­ka­lip­tycz­ny poemat, poczę­ty z tra­dy­cji moder­ni­stycz­nej lite­ra­tu­ry wyso­kiej, roz­ta­cza­ją­cy z wer­su na wers coraz bar­dziej pesy­mi­stycz­ną wizję koń­ca nasze­go świa­ta i koń­ca nas samych jako gatun­ku, a potem ewo­lu­cji, ale takiej, któ­ra nie zosta­wia cie­nia nadziei. Zamy­ka to Komar­tin epi­lo­giem, prze­po­wia­da­jąc: „I nawet słoń­ce nie wzej­dzie czę­ściej niż raz na kil­ka lat// I nie przyj­dzie zapła­ta z nie­ba, bo nie­bo ska­mie­nie­je i będzie cały czas pluło// kobal­tem na tych, co pozo­sta­ną”. Może nie powi­nie­nem zdra­dzać koń­ca tego tomu, ale jak to z apo­ka­lip­sa­mi bywa – jest on dość oczy­wi­sty, choć sam kobalt poja­wia się też w innych kon­tek­stach.

Mam spo­ro zarzu­tów i wąt­pli­wo­ści wzglę­dem tego tomu, ale osta­tecz­nie coś prze­ma­wia na jego korzyść. To, co w nim iry­tu­je – nad­miar, prze­sa­da, nie­umie­jęt­ność powstrzy­ma­nia zbyt zama­szy­ste­go gestu (eufe­mi­stycz­nie: gra o naj­wyż­szą staw­kę), wizyj­ność, cią­gnię­cie na raz zbyt wie­lu srok za ogon, swo­isty manie­ryzm lirycz­ne­go mono­lo­gu, cię­żar spla­ta­nia ze sobą męskiej tra­dy­cji kon­fe­syj­nej, ele­gij­nej liry­ki miło­snej i liry­ki spo­łecz­nej z komen­ta­rzem o wyraź­niej Elio­tow­skim zadę­ciu – jest jej siłą i szan­są. W pew­nych momen­tach, zwłasz­cza na sty­ku tego, co intym­ne, miło­sne, mło­dzień­cze, z tym, co spo­łecz­ne, tech­nicz­ne, ska­za­ne na trak­ta­to­wość, przy­po­mi­na Komar­tin Tom­ka Bąka, takie­go z Uty­li­za­cji. Pęt miast, a więc bar­dzo nie­zręcz­nie (cho­ciaż celo­wo) prze­cho­dzą­ce­go mię­dzy wizja­mi znisz­cze­nia, ele­gia­mi miło­sny­mi i pochwa­łą uto­pii. Bąk pró­bo­wał wów­czas wypra­co­wać nowy pod­miot, sca­lić te nie­przy­sta­ją­ce do sie­bie tra­dy­cje. Komar­tin tego nie robi, po pro­stu prze­cho­dzi z jed­nej w dru­gą. Ale nawet gdy­by te wier­sze uka­za­ły się u nas w ostat­niej deka­dzie i zosta­ły napi­sa­ne od razu po pol­sku, autor z pew­no­ścią został­by natych­miast dostrze­żo­ny i doce­nio­ny. Chy­ba w tym nad­mia­rze i prze­sy­cie tkwi po pro­stu jakiś urok: że nie pró­bu­je się tu ani chwy­tać za ser­ce pro­sto­tą, ani mądrzyć się w kry­ty­ce spo­łecz­nej, a raczej wła­śnie uty­li­zu­je się prze­szłość: for­my kon­fe­syj­ne, wspo­mnie­nia, rekwi­zy­ty miej­skie, sple­eny, mani­fe­sty poko­le­nio­we i futu­ro­lo­gicz­ne pro­roc­twa.

Komar­tin potra­fi też dobrze popro­wa­dzić wiersz, sko­rzy­stać z jego kon­struk­cji (to raczej nie jest zasłu­ga tłu­ma­cza), bo cho­ciaż nie two­rzy wca­le sytu­acji lirycz­nych (albo robi to rzad­ko), świet­nie radzi sobie ze stop­nio­wa­niem napię­cia:

Ta noc jest komu­nist­ką z potęż­nym biu­stem i nie­do­ści­gnio­ny­mi ide­ała­mi

Ta noc roz­bra­ja ładun­ki nukle­ar­ne

Ta noc prze­wra­ca plat­for­my wiert­ni­cze i zagrze­bu­je je na dużych głę­bo­ko­ściach

Ta noc prze­peł­nia stra­chem dusze tych co uwie­rzy­li, że wyobraź­nia nie

Ta noc z gwiaz­da­mi wiel­ki­mi i mato­wy­mi jak oczy Emi­ly nad Amherst.

Takie oczy, będą­ce zara­zem tytu­łem tego dość dłu­gie­go, cią­gną­ce­go się wier­sza, oczy­wi­ście z ukło­nem w stro­nę Dic­kin­son, dobrze sku­pia­ją i ele­ment melan­cho­lij­ny, nie­co posą­go­wy, i tro­chę dziw­no­ści tego świa­ta, i kli­mat gro­zy, któ­ra prę­dzej czy póź­niej w nie­go wtar­gnie. War­to dać temu szan­sę (pole­cam też porów­na­nie tłu­ma­czeń tytu­ło­we­go wier­sza „kobalt” – od Korn­hau­se­ra i tego z „Tle­nu” od Enor­mi Sta­tio­ni­sa; chy­ba wybie­ram jed­nak lirycz­ność tego pierw­sze­go, choć bio­rąc pod uwa­gę, jak obco brzmi to sło­wo za każ­dym razem w odczy­cie wier­sza przez same­go auto­ra, może rze­czy­wi­ście powtó­rze­nie „to kobalt” jest lep­szym wybo­rem niż oswa­ja­ją­cy przy­miot­nik „kobal­to­we”).

Ostat­nia książ­ka na sier­pień mia­ła być inna, ale wtar­gnę­ła ta i to wła­śnie ona ma w sobie naj­wię­cej sierp­nio­wo­ści, żaru i ska­pu­ją­ce­go potu. Docze­ka­łem się, bo cho­ciaż czy­ta­łem jeden z jej zary­sów bodaj­że dwa lata temu (pod zupeł­nie innym tytu­łem), nie mia­łem poję­cia, co się z dzia­ło z tym pro­jek­tem póź­niej i jaką dro­gę prze­cho­dził. Sztu­ka zbie­ra­nia mgły Toma­sza Dala­siń­skie­go (WBPi­CAK) jest moim zda­niem jego naj­lep­szym, naj­bar­dziej przej­mu­ją­cym i tech­nicz­nie wycy­ze­lo­wa­nym tomem. Z samym pisa­niem toruń­skie­go auto­ra mia­łem od zawsze pewien kło­pot, choć raczej z gatun­ku tych inspi­ru­ją­cych do kry­tycz­nej reflek­sji – nie bar­dzo potra­fi­łem usta­lić, gdzie koń­czy się umie­jęt­ne wyko­rzy­sty­wa­nie cudzych poetyk i tema­tów, a zaczy­na się jego wła­sna dyk­cja. W odpo­wied­nich momen­tach jakoś za bar­dzo gra­ło mi to albo Puł­ką, albo Górą, albo Taran­kiem, i dia­bli wie­dzą kim jesz­cze, w zależ­no­ści od momen­tu i mody. W każ­dym razie jed­ną z moich tez na temat boga­tej twór­czo­ści auto­ra, bo wła­śnie uka­zu­je się jego ósmy tom, była ta, że nale­ży roz­pa­try­wać ją przede wszyst­kim meta­li­te­rac­ko: jako rodzaj poje­dyn­ku w cza­sie rze­czy­wi­stym z cenio­ny­mi w danym momen­cie dyk­cja­mi, od któ­rych Dala­siń­ski zda­je się poży­czać a to meta­fo­ry, a to poszcze­gól­ne sło­wa, a to szyk zda­nia, potem je odpo­wied­nio desty­lu­je i otrzy­mu­je wiersz zawie­szo­ny dla wpraw­ne­go czy­tel­ni­ka w pół dro­gi pomię­dzy meta­tek­stem i osob­nym, nowym gło­sem.

Niby ze Sztu­ką zbie­ra­nia mgły jest podob­nie – w zgrzy­tach, aso­nan­sach, w feno­me­nal­nych, tur­pi­stycz­nych momen­tach liry­zmu, nadal przy­po­mi­na to nie tyle same­go Górę, lecz wła­śnie zaaran­żo­wa­ny poje­dy­nek z nim, nato­miast w szer­szym roz­ma­chu, w tema­ty­ce spo­łecz­nej i rodzin­nej, doty­czą­cej kon­stru­owa­nia i burzenia/opuszczania domu (oraz całej meta­fo­ry­ki wokół), zaska­ku­ją­co spo­ty­ka się z naj­now­szą książ­ką Dariu­sza Sośnic­kie­go Po domu, choć prze­cież powsta­wa­ły rów­no­cze­śnie. Nawet w spo­so­bie two­rze­nia nar­ra­cji, gdzieś mię­dzy gawę­dziar­ską aneg­do­tą, w któ­rej nader czę­sto poja­wia się orga­nicz­ność śmier­ci, nagłym zwro­tem w stro­nę wiej­sko­ści i jej zapo­mnia­nych rytu­ałów, a tech­nicz­nym zawie­sze­niem wier­sza wokół kon­cep­tu-ukła­du, przy­po­mi­na to zde­rze­nie póź­ne­go Góry (takie­go z Kalen­da­rza majów czy Dzień został w nocy) z wcze­snym, np. z Poko­ju widzeń. Tak np. zaczy­na się „Murarz”: „Kogo jesz­cze nie było, a sło­wa jak sworznie/ klik­nąw­szy pod­le domu pło­żył całe lata” – i tak jed­nym zda­niem wie­lo­krot­nie zło­żo­nym, bez powtó­rzeń, przez 14 gene­zyj­skich wer­sów; świet­ny począ­tek.

Ale na wszyst­kie te zależ­no­ści, ele­men­ty ago­nu i pożyczki/podarki moż­na po pro­stu przy­mknąć oko i ponow­nie – co zawsze było moc­ną stro­ną liry­ki Dala­siń­skie­go – prze­czy­tać jego wier­sze z pozio­mu zero, bez histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go nad­dat­ku i poczu­cia rywa­li­za­cji o jakiś wyci­nek pola. Wów­czas oka­żą się pie­kiel­nie spraw­ne, czę­sto bar­dzo pro­ste, świet­nie spla­ta­ją­ce to, co spo­łecz­ne (nie kon­cep­ty i filo­zo­fie, lecz doświad­cze­nia i idio­my) z tym, co intym­ne, pry­wat­ne. Weź­my taki „Pół­re­alizm”:

21 mar­ca 2014 piłem wód­kę
na łasze zale­wi­ska po kopal­ni
gli­ny, w któ­rym 4 lip­ca 1993

uto­pił się chło­pak. Chło­pak
jechał sim­so­nem do dziew­czy­ny
z sąsied­niej wsi. Po raz pierw­szy

jechał do tej dziew­czy­ny. Po raz
ostat­ni jechał tym sim­so­nem.
Mówią, że się zatrzy­mał

na siku i szlu­ga w złym miej­scu
i w złym cza­sie. Dziew­czy­na
prze­sta­ła pła­kać trzy dni póź­niej,

po jede­na­stu latach
zmar­ła chy­ba na raka.
(A tego sim­so­na

nikt nie chciał potem kupić).

Nie każ­dy wiersz jest taką opo­wie­ścią-wspo­mnie­niem, cza­sem są to minia­tu­ry obser­wa­cyj­ne, cza­sem po pro­stu wzru­sza­ją­ce mono­lo­gi, a cza­sem war­to doce­nić w pierw­szej kolej­no­ści ich tech­nicz­ny kunszt. Jest w tym coś z wło­skie­go neo­re­ali­zmu fil­mo­we­go, ten rodzaj por­tre­tu społecznego/ujęcia czło­wie­ka, któ­ry na celu ma inten­sy­fi­ka­cję huma­ni­stycz­nej wraż­li­wo­ści, ale opar­ty jest na mate­rial­nym, nama­cal­nym kon­kre­cie – pra­cy rąk, fak­tu­rze mate­ria­łu, szorst­ko­ści narzę­dzia, zbli­że­niu na detal. Naj­pierw zako­cha­łem się we „Wśród noc­nej ciszy”, niby kolej­nym pro­stym tek­ście, jakoś tam koja­rzą­cym się z liry­ka­mi pio­se­nek nasze­go rze­ko­mo alter­na­tyw­ne­go popu ostat­nich lat (Kwiat Jabło­ni, Ralph Kamiń­ski), a opu­bli­ko­wa­nym w „poże­gnal­nym” nume­rze „Wizji”:

Był u nas pies, lecz znik­nął. Szu­ka­li­śmy go wszę­dzie
i nigdzie go nie było. Im dłu­żej szu­ka­li­śmy, tym
nie było go bar­dziej, nigdzie,

nigdy. Był u nas pies, lecz umarł. Pocho­wa­li­śmy go w dole
wyko­pa­nym uprzed­nio
pod fun­da­men­ty domu. Teraz cały ten dom

stoi psem, teraz cały ten pies
naraz jest i nie jest. Teraz mię­dzy czte­re­ma wyro­sły­mi na nim
ścia­na­mi z supo­rek­su

co jakiś czas wśród noc­nej, nie­prze­spa­nej ciszy
roz­le­ga się pie­sko­we skom­le­nie, jego
pusty płacz o nas.

Niby pro­ste, a prze­cież widać, jak zręcz­nie jest to poskła­da­ne, żeby rytm, powtó­rze­nie, układ pauz i wer­sów nie zabu­rzył efek­tu, żeby nie docią­żał wier­sza na puen­cie, lecz kumu­lo­wał całą jego ener­gię na potrój­nym para­le­li­zmie: „teraz cały ten pies naraz jest i nie jest” – zda­nie, któ­re nie obro­ni­ło­by się ze swo­im wewnętrz­nym rymem i oczy­wi­sto­ścią, gdy­by nie zosta­ło dobrze oto­czo­ne – z jed­nej meta­fo­rą „dom stoi psem”, z dru­giej rzad­kim w poezji, tech­nicz­nym sło­wem „supo­reks”. Pró­bo­wa­łem kil­ku róż­nych ukła­dów wer­sów, miejsc wsta­wia­nia prze­rzut­ni i świa­tła, i w żad­nym z nich nie osią­gną­łem tak wie­lo­znacz­nej pro­sto­ty, jaka uda­ła się Dala­siń­skie­mu. Podob­nie jest w wier­szu przed­ostat­nim, pra­wie że domy­ka­ją­cym tom, „Świę­ta” – mamy powtó­rze­nie i zwi­ja­nie kon­cep­tu, jak­by zamy­ka­ła się jakaś szka­tuł­ko­wa kom­po­zy­cja, któ­rą poeta uprzed­nio roz­pa­ko­wał pudło po pudle: „Był tutaj dom, lecz nie ma już domu –/ może kie­dyś znowu/ będzie tutaj dom. Może w tym domu znowu/ będzie czło­wiek, może w tym człowieku/ zno­wu będzie świat. (…)”. War­to też doce­nić rela­cje, w jakie wcho­dzą poszcze­gól­ne wier­sze ze swo­imi tytu­ła­mi – cza­sem tytuł powta­rza się w wier­szu, cza­sem dzia­ła jak meto­ni­mia, cza­sem okrą­ża temat albo sta­no­wi płyn­ne wpro­wa­dze­nie, będąc czę­ścią skła­dnio­wą pierw­sze­go wer­su (jak w „To jest wiersz o czło­wie­ku”: „Któ­ry, gdy odumar­ła go żona, wyszedł nago z domu/ z pół­bo­chen­kiem twar­de­go jak żela­zo chle­ba”). Takich napraw­dę moc­nych, dobrze uło­żo­nych tek­stów jest w Sztu­ce zbie­ra­nia mgły spo­ro, zde­cy­do­wa­nie wystar­cza, żeby tom ten z miej­sca stał się jed­ną z cie­kaw­szych ksią­żek tego roku, przy­kła­dem poezji, któ­ry łącza to, co spo­łecz­ne, z tym naj­bar­dziej oso­bi­stym (linia dom-rodzi­na) za pomo­cą pro­stych histo­rii i kunsz­tow­nych eks­pe­ry­men­tów skła­dnio­wo-brzmie­nio­wych.