06/02/17

Profesja afektowanej skromności

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

W daw­nych cza­sach tekst dzien­ni­kar­ski musiał odpo­wie­dzieć na pięć pytań: kto? co? gdzie? kie­dy? dla­cze­go? Pod­sta­wo­wym zada­niem w tym zawo­dzie była więc fak­to­gra­fia, dopie­ro po jej rekon­struk­cji piszą­cy dla gaze­ty autor zabie­rał się za inter­pre­ta­cję. Zasa­da pię­ciu pytań krą­ży rów­nież w posta­ci posze­rzo­nej, uzu­peł­nio­nej o kwe­stię: jak? Ale i tu odpo­wiedź nale­ży do usta­leń fak­to­gra­ficz­nych. Nie­za­leż­nie więc od tego, czy pyta pięć, czy sześć razy, pro­ble­mem dzien­ni­ka­rza jest zde­cy­do­wa­nie bar­dziej mime­sis niż eks­pre­sja.

Pozmie­nia­ło się jed­nak. Nie żeby żur­na­li­stów tam­te pyta­nia dziś nie obcho­dzi­ły, tyle że tro­chę ina­czej na nie odpo­wia­da­ją.

Kto? Ja!
Co? Cokol­wiek.
Gdzie? Wszę­dzie.
Kie­dy? Zawsze.
Dla­cze­go? No tu wła­śnie nie wia­do­mo.

Już na począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głe­go wie­ku pew­na bar­dzo począt­ku­ją­ca radio­wa repor­ter­ka była moc­no roz­ża­lo­na tym, że nagra­nie jej rela­cji, na przy­kład z ulicz­ne­go pro­te­stu, musi się zmie­ścić w kil­ku­dzie­się­ciu sekun­dach. Jak moż­na się domy­ślać, to zbyt mało na waż­kie prze­sła­nie dla świa­ta, któ­re owa adept­ka musia­ła mieć w zana­drzu.

Takie zachwia­nie pro­por­cji dopa­da­ło nie tyl­ko począt­ku­ją­cych. Ryszard Kapu­ściń­ski był repor­te­rem, ale bar­dzo chciał zostać pisa­rzem. Gdy zaczął być uwa­ża­ny za pisa­rza, dla­cze­go nie miał­by ucho­dzić rów­nież za poetę? A sko­ro jął funk­cjo­no­wać tak­że jako poeta, zde­cy­do­wał, iż będzie rów­nież myśli­cie­lem.

„Już nie­dłu­go, myślę sobie,
będę chło­pak spo­ry –
co ja wte­dy będę robił,
jaki fach wybio­rę?”

Tak zaczy­na się książ­ka Maja­kow­skie­go Kim chciał­bym zostać, któ­rą dosta­łem jako nagro­dę na zakoń­cze­nie pierw­szej kla­sy pod­sta­wów­ki, w czerw­cu 1967 roku, wła­śnie się zaczę­ło lato miło­ści (prze­kład Bro­niew­skie­go cytu­ję z pamię­ci). Kim zatem jesz­cze zechciał­by zostać Kapu­ściń­ski, gdy­by dłu­żej pożył?

Owszem, nie­któ­rzy spo­śród dzi­siaj piszą­cych, mówią­cych, wystę­pu­ją­cych i poka­zu­ją­cych się okre­śla­ją się jako dzien­ni­ka­rze, ale to raczej szcze­gól­na postać kla­sycz­ne­go topo­su afek­to­wa­nej skrom­no­ści. W empi­ku zauwa­ży­łem kie­dyś okład­kę z por­tre­tem Moni­ki Olej­nik i tytu­łem Jak żyć? Wpraw­dzie „jak?” jest ewen­tu­al­nym, szó­stym pyta­niem w dzien­ni­kar­skim zesta­wie, ale dotąd nie było tu połą­cze­nia „jak żyć?”.

Nie­daw­no radio­wa Dwój­ka – jak sły­chać, nawet tam docie­ra­ją zmia­ny – nada­ła audy­cję teo­re­tycz­nie poświę­co­ną Tom­ma­so Lan­dol­fie­mu i Gior­gio Man­ga­nel­le­mu, któ­rych książ­ki nie­daw­no poja­wi­ły się w pol­skich prze­kła­dach. Nie powiem, o tych wło­skich pisa­rzach mówio­no rów­nież, nie­mniej zapro­sze­ni goście, Mag­da­le­na Miecz­nic­ka i Piotr Kofta nie szczę­dzi­li wysił­ków, by moc­niej zaak­cen­to­wać obec­ność na ante­nie. Pro­wa­dzą­ca Mał­go­rza­ta Szy­man­kie­wicz też nie chcia­ła zostać w tyle.

Miecz­nic­ka posta­wi­ła na lite­ra­tu­ro­znaw­stwo z per­spek­ty­wy odbio­ru. Lan­dol­fi i Man­ga­nel­li przy­po­mnie­li jej tedy: „cier­pie­nia okre­su stu­denc­kie­go, potwor­ne, któ­re prze­cho­dzi­łam na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, a póź­niej jesz­cze w znacz­nie więk­szym wymia­rze na uni­wer­sy­te­cie, któ­ry się nazy­wa Sor­bon­ne Nouvel­le Paris III”.

W folk­lo­rze dzie­cię­cym mawia­ło się kie­dyś, że ktoś miał do szko­ły pod gór­kę.

Mał­go­rza­ta I. Niem­czyń­ska w dwa mie­sią­ce, tydzień i jeden dzień po śmier­ci Mroż­ka opu­bli­ko­wa­ła jego bio­gra­fię. Już sam tytuł świad­czy o rze­tel­nym lite­ra­tu­ro­znaw­czym i histo­rycz­nym warsz­ta­cie: Mro­żek. Strip­tiz neu­ro­ty­ka. Boha­te­ro­wi swo­ich docie­kań pozo­sta­ła Niem­czyń­ska wier­na. W bożo­na­ro­dze­nio­wej „Wybor­czej” opu­bli­ko­wa­ła mia­no­wi­cie tekst „Mro­żek i Her­de­gen – kum­ple na dachu”. To repor­taż z ambi­cja­mi par excel­len­ce lite­rac­ki­mi, napi­sa­ny w achro­no­lo­gicz­nej kom­po­zy­cji epi­zo­dów. Autor­ka chce nie tyle spraw­dzić dach ze zdję­cia przed­sta­wia­ją­ce­go roz­ne­gli­żo­wa­nych tytu­ło­wych boha­te­rów, ile prze­żyć to sama. Spo­koj­nie, swo­je­go deza­bi­lu nie zapo­wia­da, jed­nak­że docie­ka­nia fak­to­gra­ficz­ne wypar­te zosta­ją przez kwe­stię egzy­sten­cjal­ne­go powtó­rze­nia. Wydzwa­nia tedy Niem­czyń­ska domo­fo­nem, gdyż chce wejść na dach.
„– Widzi pani, tu kie­dyś nie była Stu­denc­ka, tyl­ko Świer­czew­skie­go. I tutaj, pod sie­dem­nast­ką, miesz­kał Sła­wo­mir Mro­żek. A raczej pomiesz­ki­wał u Lesz­ka Her­de­ge­na. U jego rodzi­ny, zna­czy się. Na stry­chu. I oni mają takie zdję­cia – ja mogę poka­zać – jak bie­ga­ją tu po dachu. W samych majt­kach, pro­szę pani”.
Wej­ście na dach nie jest jed­nak łatwe:
„Na widok dra­bin­ki budzi się we mnie anar­chist­ka. Nie mogę jej roz­ło­żyć, bo blo­ku­je ją kłód­ka, ale gdy­by tak spryt­nie się wspiąć, obe­szło­by się może bez admi­ni­stra­cji. Tyl­ko że mam metr sześć­dzie­siąt czte­ry. Nie się­gam”.
Nie­ste­ty, biu­ro­kra­cji nie da rady unik­nąć.
„– Halo? Chcia­ła­bym wejść na dach – czu­ję, że się powta­rzam.
Wybuch śmie­chu w admi­ni­stra­cji cią­gnie się bez koń­ca.
– Ale dla­cze­go?
– Bo mam metr sześć­dzie­siąt czte­ry. Yyy, zna­czy: Mro­żek, Her­de­gen, majt­ki… itd.
[…]
W tytu­le wia­do­mo­ści piszę: »Wnio­sek o wej­ście na dach«. Jak z Mroż­ka”.

Koniecz­nie trze­ba zwró­cić uwa­gę na odświe­że­nie fra­ze­olo­gi­zmu „jak z Mroż­ka”, sku­tecz­nie zresz­tą zapo­zna­ją­ce­go zło­żo­ność dzieł auto­ra Desz­czu. Otóż u Niem­czyń­skiej to wyra­że­nie powin­no rów­nież zna­czyć, a przy­naj­mniej suge­ro­wać, że sama repor­ter­ka pisze też tro­chę jak Mro­żek.

Dach zosta­je enfin ziden­ty­fi­ko­wa­ny jako ten ze zdję­cia obu panów. Tekst koń­czy się filo­zo­ficz­ną poin­tą: „Nie ma Her­de­ge­na i nie ma Mroż­ka”. Fina­ło­wa fra­za pozo­sta­je nie­obo­jęt­na rów­nież pod wzglę­dem fak­to­gra­ficz­nym. Podob­nie jak to, że Mał­go­rza­ta I. Niem­czyń­ska mie­rzy sto sześć­dzie­siąt czte­ry cen­ty­me­try.