08/08/16

Prolefilia

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Pro­fe­sor Filip Fili­po­wicz, lekarz z Psie­go ser­ca, dłuż­sze­go opo­wia­da­nia Buł­ha­ko­wa, został oskar­żo­ny o nie­na­wiść do pro­le­ta­ria­tu. Za to, według kobie­ty z komi­te­tu domo­we­go, powi­nien zostać aresz­to­wa­ny. Rzecz dzie­je się w pierw­szych latach sowiec­kiej rewo­lu­cji.  Adre­sat tak cięż­kie­go zarzu­tu bynaj­mniej się nie wypie­ra: „Owszem, nie lubię pro­le­ta­ria­tu – ze smut­kiem zgo­dził się Filip Fili­po­wicz” (cytu­ję prze­kład Ire­ny Lewan­dow­skiej).

Tak jasną i bez­pre­ten­sjo­nal­ną dekla­ra­cję spo­ty­ka się dzi­siaj dopraw­dy rzad­ko, prze­waż­nie bowiem pro­le­ta­riat – w róż­nych swych prze­obra­że­niach – bywa obiek­tem unie­sień raczej zawi­kła­nych. Zazwy­czaj amo­ry takie dekla­ro­wa­ne są przez tych, któ­rym – a niech tam, raz zasto­su­ję ana­li­zę mark­si­stow­ską – pocho­dze­nie kla­so­we oszczę­dzi­ło codzien­nych kon­tak­tów z nizi­na­mi. Będzie to pew­nie pro­po­zy­cja prze­sad­nie zdro­wo­roz­sąd­ko­wa, miał­bym prze­cież dla dotknię­tych taki­mi zadu­rze­nia­mi tera­pię: pół dnia z pro­sty­mi ludź­mi. Spo­koj­nie, nie myślę zaraz o włą­cze­niu pacjen­ta do gru­py mło­dych męż­czyzn uda­ją­cych się pocią­giem na mecz pił­kar­ski; nie, to była­by prze­sa­da. Ale tak pół dnia w wie­lo­po­ko­le­nio­wej rodzi­nie bez­ro­bot­nych, parę godzin z nie­le­gal­nym gastar­be­ite­rem, krót­ka wyciecz­ka do małe­go mia­stecz­ka – o, zaraz by im prze­szło! Im, czy­li żywią­cym per­ma­nent­ny afekt do pro­le­ta­ria­tu.

Ależ skąd, nie mówię o prze­mo­cy fizycz­nej. Mniej mi nawet cho­dzi o zanu­dze­nie na śmierć, nie­chyb­nie gro­żą­ce lewi­tu­ją­cym kry­ty­kom, któ­rzy zgo­dzi­li­by się na kon­takt ze zwy­kły­mi ludź­mi. Szo­kiem było­by nato­miast to, że ktoś ich prze­my­śleń nie słu­cha! Tyle się napa­ne­lo­wa­li, napu­bli­ko­wa­li, a tu led­wie zdą­ży­li wypo­wie­dzieć pół okrą­głe­go zda­nia, któ­re mia­ło roz­po­cząć dłuż­szy bły­sko­tli­wy ciąg, nie­zwy­kle traf­nie ana­li­zu­ją­cy post­ka­pi­ta­li­stycz­ne struk­tu­ry, zmie­rza­ją­cy do pre­cy­zyj­ne­go wska­za­nia roz­wią­zań nawar­stwień prze­mian ustro­jo­wych i nie­wła­ści­wej dys­try­bu­cji ról spo­łecz­ne­go post­spek­ta­klu; led­wie więc zaczę­li, a tu publicz­ność nie podzi­wia, tyl­ko prze­ry­wa. Jak to?

– Są pań­stwo egzem­pla­rycz­ny­mi przed­sta­wi­cie­la­mi wik­ty­mi­za­cji reor­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej nastę­pu­ją­cej…

– Przed demo­kra­cją, panie, jażem zara­biał dzie­sięć tysią­ca na rękę – i tu się zaczy­na stru­mień świa­do­mo­ści w wer­sji cięż­ko­prze­my­sło­wej. Spo­łecz­ny zaś entu­zja­sta wybie­ga z obłę­dem w oczach i prze­mie­rza bez­kre­sy pól, przed­mieść i blo­ko­wisk.

Nie­daw­no na obro­nie pew­ne­go dok­to­ra­tu głos zabrał jeden z człon­ków komi­sji. Badacz ów od cza­su do cza­su wkła­da koszul­kę z osła­wio­nym absol­wen­tem medy­cy­ny Uni­wer­sy­te­tu w Buenos Aires; wpraw­cie por­tret jest pod­bar­wio­ny kiczo­wa­ty­mi paste­la­mi, co daje jed­nak pewien cudzy­słów. W każ­dym razie badacz ów, tam­te­go dnia w kon­wen­cjo­nal­nym gar­ni­tu­rze, powie­dział mniej wię­cej tak:

– Jacek Łuka­sie­wicz pisał o Poema­cie dla doro­słych: „Zarzu­ca­no tym stro­fom pogar­dę. Nie bez racji”. Ale Łuka­sie­wicz pisał to w latach osiem­dzie­sią­tych, czy­tał Waży­ka przez Robot­ni­ków ’80. U Waży­ka nie ma pogar­dy, jest współ­czu­cie.

Pro­szę? Z przy­jem­no­ścią prze­pi­sał­bym wię­cej z czwar­tej czę­ści poema­tu, może by czy­tel­ni­cy pomo­gli w odna­le­zie­niu tego współ­czu­cia?

wiel­ka migra­cja, sku­dlo­na ambi­cja,
na szyi sznu­rek – krzy­żyk z Czę­sto­cho­wy,
trzy pię­tra wyzwisk, jasie­czek pucho­wy,
macio­ra wód­ki i ambit na dziew­ki,
dusza nie­uf­na, spod mie­dzy wyrwa­na,
wpół roz­bu­dzo­na i wpół obłą­ka­na,
mil­czą­ca w sło­wach, śpie­wa­ją­ca śpiew­ki,
wypchnię­ta nagle z mro­ków śre­dnio­wie­cza
masa wędrow­na, Pol­ska nie­czło­wie­cza

Widzą tu gdzieś pań­stwo jakąś dodat­niej­szą emo­cję? No nie, par­don, jest jesz­cze stro­fo­ida domy­ka­ją­ca:

Wiel­ka migra­cja prze­mysł budu­ją­ca,
nie zna­na Pol­sce, ale zna­na dzie­jom,
kar­mio­na pust­ką wiel­kich słów, żyją­ca
dzi­ko, z dnia na dzień i wbrew kazno­dzie­jom –
w węglo­wym cza­dzie, w powol­nej męczar­ni,
z niej się wyta­pia robot­ni­cza kla­sa.
Dużo odpad­ków. A na razie kasza.

Pro­szę bar­dzo, współ­czu­cie jak w pysk strze­lił: wiel­kie sło­wa są puste, robot­ni­cy się męczą; na razie wpraw­dzie, tak to ujmu­je Ważyk, kasza, ale wyto­pi się z tego kla­sa robot­ni­cza. W przy­szło­ści, jak to u lewi­cow­ców.

Kil­ka lat temu Sile­siu­sa za debiut otrzy­ma­ła pew­na poetes­sa, nazwij­my ją Księż­nicz­ką Cygań­ską; nie bez powo­dów, jak się za chwi­lę oka­że. Odbie­ra­jąc nagro­dę, roz­na­mięt­ni­ła się przed mikro­fo­nem:

– Pamię­taj­cie, że kul­tu­ra jest nie tyl­ko tutaj, ale jest tak­że w koczo­wi­skach rom­skich!

Echo tłu­kło się po ścia­nach teatru i nie wie­dzia­ło, co począć. Lau­re­at­ka mówi­ła do innych nomi­no­wa­nych i zwy­cięz­ców, poetów i poetek jak naj­bar­dziej pierw­szo­rzęd­nych. Nie powiem, na widow­ni nie bra­ko­wa­ło ban­kie­to­ja­dów, ale było też cał­kiem dużo osób, któ­re to i owo w kul­tu­rze zro­bi­ły. Byli rów­nież juro­rzy, też prze­cież nie od sro­ki. I wszy­scy ode­bra­li­śmy naukę o tym, gdzie jest kul­tu­ra. Zgo­da, wyko­rzy­sty­wa­ni przez mafię bied­ni rom­scy przy­by­sze są nie­bła­hym pro­ble­mem spo­łecz­nym, tyl­ko trze­ba wie­dzieć, co i kie­dy. Takie nato­miast, jak Księż­nicz­ka Cygań­ska, daw­niej okre­śla­ło się mia­nem panien z mokrą gło­wą, dziś zaś wspo­mnia­ny hap­pe­ning docze­kał się gdzie­nie­gdzie nawet poważ­ne­go trak­to­wa­nia.

W fil­mie Danie­la Bar­be­ra Har­ry Brown (2009) tytu­ło­wy boha­ter zaczy­na wymie­rzać spra­wie­dli­wość: przy jego pomo­cy kil­ku zakap­tu­rzo­nych i odzia­nych w ohyd­ne dre­sy mło­do­cia­nych prze­stęp­ców opusz­cza ten padół nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Film zawie­ra w sobie coś w rodza­ju kathar­sis: moje – i nie sądzę, żebym był tu wyjąt­kiem – lęki (spo­łecz­ne, no bo jakie) zosta­ły choć na czas trwa­nia paru scen zaże­gna­ne. Wydaw­cy uzna­li spra­wę za jed­nak ryzy­kow­ną, defałd­ka zawie­ra więc spo­ro dodat­ków. Nie takich, jak zwy­kle (że z Rober­tem pra­co­wa­ło się świet­nie, Mathil­da jest pro­fe­sjo­nal­na w każ­dym calu, a wóz­karz John­ny to po pro­stu geniusz, i w ogó­le cie­szę się, że wzią­łem udział w tym pro­jek­cie). Tym razem dodat­ki instru­ują widzów, jak nale­ży ode­brać film, po czę­ści peł­nią też funk­cję spo­łecz­nej eks­pia­cji. Micha­el Caine, odtwór­ca głów­nej roli zapy­ta­ny więc został o to, kto jest odpo­wie­dzial­ny za prze­stęp­czość wśród mło­dzie­ży: „Każ­dy z nas pono­si odpo­wie­dzial­ność. Win­ne są temu: upa­dek rodzi­ny, szkol­nic­two, obo­jęt­ność władz, sys­tem kla­so­wy, opie­ka spo­łecz­na, a przede wszyst­kim nar­ko­ma­nia” (prze­kład napi­sów: Piotr Lic­ki).

Kla­sycz­na to i kli­nicz­na lita­nia. Jak powszech­nie wia­do­mo, (przy­szli) mło­dzi ban­dy­ci sza­no­wa­li życie rodzin­ne, do nauki wręcz się gar­nę­li, żywo inte­re­so­wa­li się poli­ty­ką, dzię­ki pra­cy chcie­li poko­nać barie­ry kla­so­we, oka­zy­wa­li wdzięcz­ność oso­bom z opie­ki spo­łecz­nej, do nar­ko­ma­nii zaś zosta­li po pro­stu przy­mu­sze­ni, nie wypa­da­ło odma­wiać.

W Roku 1984 wystę­pu­ją posta­cie w ory­gi­na­le nazy­wa­ne „pro­les”, co Juliusz Mie­ro­szew­ski prze­ło­żył na „pro­le­tów”, Tomasz Mir­ko­wicz zaś na „pro­li”. Orwell przed­sta­wił ich bez złu­dzeń.