25/07/22

Promieniowanie 2022

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Daw­no mnie tutaj nie było… Słoń­ce prze­bi­ło się już czę­ścio­wo przez kopu­łę, ale na razie uda­ło się prze­trwać, prze­trzy­mać zma­so­wa­ny atak pro­mie­ni. W ostat­nim cza­sie zaj­mo­wa­łem się przede wszyst­kim sztu­ką. Pra­co­wa­łem nad kali­gra­fia­mi, foto-cykla­mi, akry­la­mi. Stwo­rzy­łem też nowe kom­po­zy­cje mixed media. W Min­ne­apo­lis (USA) Post-Ase­mic Press wyda­ło wła­śnie moją książ­kę ase­mic wri­ting, Shan­ty Town. Cze­ka­łem na egzem­pla­rze autor­skie prze­szło mie­siąc, w koń­cu doszły do Euro­py, mnie już pod umó­wio­nym adre­sem nie było, więc zaczę­ła się dal­sza wędrów­ka prze­sył­ki (w koń­cu nie­daw­no doszły do Kopen­ha­gi). W mię­dzy­cza­sie dowie­dzia­łem się, że Shan­ty Town dostęp­ne jest tak­że w euro­pej­skich sie­ciach Ama­zo­na, zamó­wi­łem dla zna­jo­mych i oka­za­ło się, że dzia­ła to spraw­nie. Ama­zon ma swo­je prin­te­ry roz­miesz­czo­ne w wie­lu kra­jach, po kil­ku dniach od zło­że­nia zamó­wie­nia rzecz docie­ra do adre­sa­ta. Dobry pomysł, książ­ki nie zale­ga­ją w smut­nych maga­zy­nach, nakład odpo­wia­da licz­bie zaku­pio­nych przez ludzi egzem­pla­rzy. Nad ase­mic wri­ting pra­co­wa­łem wie­le lat. Spo­ro moich obra­zów zawie­ra­ło jego ele­men­ty, ale dopie­ro po cza­sie byłem gotów stwo­rzyć cykl/opowieść/całość kali­gra­ficz­ną. Mia­łem też wpar­cie super­lu­dzi. Krót­ki intro-wstęp napi­sał jeden z naj­istot­niej­szych poetów austra­lij­skich, Mark Young (któ­ry reda­gu­je też pismo/wydawnictwo „Oto­li­ths”). Blur­by są nato­miast autor­stwa cenio­nych prze­ze mnie pisarzy/artystów/myślicieli, napi­sa­li je: Dave Read, Kari­na Oba­ra, Ste­phen Nel­son, Anna Maty­siak i Tim Gaze. Tim Gaze to guru ase­mic wri­ting, wiel­ki znaw­ca tej odmia­ny sztu­ki, wkle­ję tu jego wypo­wiedź, dla lep­szej orien­ta­cji, (o) czym wła­ści­wie jest Shan­ty Town:

Shan­ty Town is an unu­su­al work, full of com­po­si­tions unli­ke any­thing else I’ve seen. The pages appe­ar to have been made in 2 sta­ges, drawn anno­ta­tions over han­dw­rit­ten or hand­drawn ide­as under­ne­ath. The first sta­ge ran­ges from well-beha­ved writ­ten lines as in a let­ter, to jer­ky scrib­bled frag­men­ta­ry jot­tings, to sket­chy doodles, young ide­as cap­tu­red at high spe­ed. The second sta­ge uses sha­pes such as rec­tan­gles, circ­les and lines, which appe­ar to be orga­ni­sing or expla­ining the first sta­ge they par­tly cover. Altho­ugh rec­tan­gles and rec­tan­gu­lar fra­mes are wide­ly used, the­se works are at the loosest end of rec­ti­li­ne­ari­ty. Wro­blew­ski uses visu­al rhe­to­ric in a poetic way.

(Tim Gaze, autor Gly­phs of Uncer­ta­in Meaning, wydaw­ca „Ase­mic Maga­zi­ne”)

Pod­czas ostat­nich work-sho­pów arty­stycz­nych musia­łem czę­sto robić prze­rwy, pau­zy od farb/tuszu, kosmo­su pędz­li i płó­cien. Nie skoń­czy­ło się na „piciu ter­pen­ty­ny”. Nie prze­ga­pia­łem więc lite­ra­tu­ry… Spo­ro ksią­żek (i nie tyl­ko!) zro­bi­ło na mnie wra­że­nie. Nie­któ­re zna­łem wcze­śniej, ale mia­łem potrze­bę powro­tu do nich i dobrze się chy­ba sta­ło.

Kari­na Oba­ra, esej Jak odzy­skać duszę, Ofi­cyn­ka, Gdańsk 2022

Kari­na two­rzy pro­zę, poezję, ese­je, dzia­ła tak­że w sztu­kach wizu­al­nych. Jej obra­zy to inte­re­su­ją­ca ewo­lu­cja, przej­ścia od moty­wów figu­ra­tyw­nych (czę­sto por­tre­to­wych) do reje­strów koja­rzą­cych się z infor­mel, jakąś jego współ­cze­sną muta­cją. Mogłem je zoba­czyć na żywo i dokład­nie prze­ana­li­zo­wać. Zwró­ci­łem uwa­gę na poja­wia­ją­ce się w nich, bli­skie mi świa­ty, akcen­ty ase­mic wri­ting, eks­pe­ry­men­ty z pia­skiem (szla­ki Tapie­sa) czy kon­cep­tu­al­ne serie „pla­żo­we”. Te ostat­nie przy­po­mi­na­ły mi (kli­mat, dobór kolo­rów) słyn­ną kom­po­zy­cję Hockney’a Grand Cany­on. Moż­na było­by z nich zbu­do­wać cie­ka­wą insta­la­cję. Nato­miast z nie­któ­ry­mi książ­ka­mi Kari­ny Oba­ry zetkną­łem się już wcze­śniej, podob­nie jak z jej roz­pro­szo­ny­mi pro­za­mi i wier­sza­mi na łamach pism lite­rac­kich. Powieść Gra­cze (W.A.B., 2010) to mistrzow­ski, „rodzin­ny” trip miej­ski, sil­nie dzia­ła­ją­cy, szko­da, że do tej pory nie ma tego w prze­kła­dzie na angiel­ski. W USA był­by to z pew­no­ścią hit wydaw­ni­czy. Bar­dzo zain­try­go­wał mnie rów­nież zbiór opo­wia­dań Gra­ni­ce (Wydaw­nic­two Nauko­we Uni­wer­sy­te­tu Miko­ła­ja Koper­ni­ka, 2016). Opo­wia­da­nia pozor­nie z życia wzię­te, język pozba­wio­ny nie­po­trzeb­nych „efek­tów spe­cjal­nych”, tajem­ni­ce naszych ziem­skich „przy­gód”, dobrze usta­wio­ne pro­por­cje mię­dzy egzy­sten­cjal­nym, moż­li­wym do prze­wi­dze­nia losem, roz­da­niem kart, a czymś kom­plet­nie nie­ocze­ki­wa­nym. Przy­pad­kiem, „incy­den­tem”, któ­ry może prze­me­blo­wać nam na zawsze oddy­cha­nie. Realizm, magia codzien­no­ści, opty­mal­nie dozo­wa­ny nie­po­kój… Sko­ja­rzy­łem to sobie z (nie­któ­ry­mi) zapi­sa­mi Zbi­gnie­wa Kru­szyń­skie­go. Ale powróć­my do ese­ju Jak odzy­skać duszę. Jest on zbu­do­wa­ny na zasa­dzie połą­cze­nia dwóch warstw. Kro­ni­ki auten­tycz­nej histo­rii, tra­gicz­nej śmier­ci (opi­su całe­go pro­ce­su, któ­ry do niej dopro­wa­dził) naj­bliż­szej autor­ce oso­by i powierzch­ni teo­re­tycz­nej, pul­su­ją­cej fali odno­śni­ków nauko­wych, aso­cja­cji filozoficznych/psychologicznych, tłu­ma­czą­cych nam feno­men życia i śmier­ci, moż­li­wość prze­trwa­nia, zna­le­zie­nia sen­su, mimo eks­tre­mal­ne­go, cięż­kie­go do dal­sze­go funk­cjo­no­wa­nia doświad­cze­nia. Zna­my podob­ne książ­ki i nie­zli­czo­ne opra­co­wa­nia aka­de­mic­kie na zbli­żo­ny, fun­da­men­tal­ny temat. Dla­cze­go wła­śnie esej Jak odzy­skać duszę jest tak wyjąt­ko­wy? Przede wszyst­kim: cho­dzi o język, meto­dę opi­su, coś w zasa­dzie nie­moż­li­we­go do zre­ali­zo­wa­nia bez gwał­tow­nych, nie­kon­tro­lo­wa­nych defi­ni­cji, słów i obse­syj­nych powtó­rzeń. Nie w takiej sytu­acji. Jed­no­cze­śnie nie jest to głos chłod­ny i wyra­cho­wa­ny. Cięż­ko uwie­rzyć, że moż­na było w tak obiek­tyw­ny, nie­pre­ten­sjo­nal­ny spo­sób udźwi­gnąć tę gra­ni­czą podróż – a jed­nak Kari­nie Oba­rze się to uda­ło. I teraz war­stwa teo­re­tycz­na, nauko­wa książ­ki. Autor­ka jest eru­dyt­ką, nigdy jed­nak tego nie nad­uży­wa, nie robi „jaz­dy bez trzy­man­ki”. Teo­re­tycz­ne roz­wa­ża­nia o duszy, kli­ma­ty (cyta­ty) np. Jame­sa Hil­l­ma­na, są odpo­wied­nio roz­dzie­la­ne, poja­wia­ją się zawsze w odpo­wied­nich miej­scach, nie wpro­wa­dza­ją sztucz­nej dys­har­mo­nii. Psy­cho­ana­li­za Freu­da i psy­cho­lo­gia ana­li­tycz­na Jun­ga są tu pod wiel­kim zna­kiem zapy­ta­nia. Jeste­śmy już w innym punk­cie poszu­ki­wań. Psy­che nie ogra­ni­cza się do kon­kret­nych jed­no­stek, ale jest wszę­dzie, prze­ni­ka całą prze­strzeń. Książ­ka mogła­by być dobrze ode­bra­na tak­że w innych obsza­rach kul­tu­ro­wych. Np. w Japo­nii czy Korei. Tam­tej­si bada­cze wyzwo­lo­nej świa­do­mo­ści, zna­leź­li­by w Jak odzy­skać duszę dużo pokrew­nych tro­pów. Jak pytał mistrz bud­dy­zmu kore­ań­skie­go, Seung Sahn: „Wszy­scy na tym świe­cie szu­ka­ją szczę­ścia na zewnątrz, a nikt nie rozu­mie swo­je­go wła­sne­go wnę­trza. Każ­dy mówi: „ja”, „ja chcę tego”, „ja jestem jak tam­to”. Ale nikt nie rozu­mie tego „ja”. Gdy się uro­dzi­łeś, to skąd przy­sze­dłeś? Gdy umrzesz, dokąd pój­dziesz?” U naszej autor­ki poja­wia się z kolei cha­rak­te­ry­stycz­ne: „Boimy się śmier­ci, bo boimy się życia…” Kari­na Oba­ra nie jest pro­stą pocie­szy­ciel­ką, zde­spe­ro­wa­ną lekar­ką zra­nio­nych dusz. Nie (za)podaje nam lekar­stwa na gwał­tow­ne, sza­mań­skie doj­ście do sie­bie. Poma­ga nato­miast lepiej zro­zu­mieć zagad­kę, spi­ra­lę życia i śmier­ci. Całe­go cyklu, róż­nych jego ampli­tud, zwłasz­cza tych koń­co­wych. Szu­ka inne­go pomy­słu na ducho­wość i ato­mi­sty­kę, roz­ja­śnia poję­cie „miło­ści”. Dzia­ła to wzmac­nia­ją­co, jak man­tra: Om mani pad­me hum. Wie­le istot­nych ksią­żek nie tra­fia do wła­ści­wych ludzi, zaczy­na dry­fo­wać w prze­strze­ni i po cza­sie nam z(a)nika. Mam nadzie­ję, że ten esej zosta­nie jed­nak szyb­ko zauwa­żo­ny i dokład­nie opi­sa­ny.

Mariusz Sam­bor opu­bli­ko­wał ostat­nio dwie książ­ki, powieść I wszy­scy go opu­ści­li… (Ana­gram, War­sza­wa 2022) oraz poetyc­ki, sur­re­ali­stycz­ny trak­tat Czte­ry fila­ry (Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich Oddział w Łodzi, 2021). O Czte­rech fila­rach napi­sa­łem wcze­śniej: „Wia­do­mo, że Demo­kryt prze­trwał dzię­ki Lukre­cju­szo­wi, a Dwu­li­co­wa kobie­ta nie pod­nie­ca już zaan­ga­żo­wa­nych w wycin­kę dębów/albinosów twór­ców zakrę­co­nej pro­zy. Tutaj ozdob­ni­ki są sygna­ło­we, samot­ne, świa­do­mie mało ofen­syw­ne. Mariusz Sam­bor uni­ka (Hare Krisz­na) pseu­do­wal­czą­cej reto­ry­ki. Nasz ulu­bie­niec, Kir­ke­ga­ard, roz­stał się szyb­ko z obrącz­ką. Nie miał wyj­ścia, po roku ode­słał ją Regi­nie. Ziem­ska miłość jest nie­moż­li­wa. Zakłó­ca porzą­dek gwiazd. Chy­ba że…”. Mimo powszech­nych (roz)marzeń o inter­dy­scy­pli­nar­no­ści, o ist­nie­niu w obie­gu książ­ko­wym form hybry­dycz­nych spra­wia to jed­nak kry­ty­ce lite­rac­kiej nadal (!) duże kło­po­ty. Wspo­mi­na­łem już o tych mię­dzy­ga­tun­ko­wych bata­liach w moich ese­istycz­nych Miej­scach sty­ku (Convi­vo, War­sza­wa 2018). Czte­ry fila­ryMariu­sza Sam­bo­ra są inspi­ru­ją­ce for­mal­nie, skła­da­ją się z mister­nie uło­żo­nych, sąsia­du­ją­cych ze sobą próz poetyc­kich, minia­tur, prze­my­śleń, wizji. Jest to na pew­no wcią­ga­ją­ca podróż. Wła­śnie tak powi­nien wyglą­dać sur­re­ali­stycz­ny trak­tat. Ostat­nio Uni­wer­sy­tet w Edyn­bur­gu (UK) wydał bar­dzo istot­ną pra­cę zbio­ro­wą The Edin­burgh Com­pa­nion to the Pro­se Poem. Mar­jo­rie Per­loff tak się o niej wypo­wie­dzia­ła:

No lon­ger to be under­sto­od as just ano­ther gen­re, the pro­se poem emer­ges here as a form of wri­ting that unset­tles our very notions of what poetry is or sho­uld be. From Nova­lis and Bau­de­la­ire, to such mul­ti­na­tio­nal wri­ters as the Polish-Danish Grze­gorz Wró­blew­ski, from Rimbaud’s Illu­mi­na­tions to the Japa­ne­se san­bun­shi and the Sur­re­alist pro­se poems of post-Sad­dam Iraq, the­se essay­ists give us a heady new sen­se of what „post­ge­ne­ric wri­ting”, as Ste­ven Fred­man calls it, can look like. The­re is some­thing for eve­ry­bo­dy in this gro­und­bre­aking and tru­ly glo­bal antho­lo­gy.

Przy­da­ło­by się, żeby z tą publi­ka­cją zapo­zna­ła się kie­dyś nasza ulu­bio­na (ambit­na) kry­ty­ka lite­rac­ka. To by zapew­ne jej pomo­gło w odczy­cie takich ksią­żek, jak choć­by wła­śnie Czte­ry fila­ry Mariu­sza Sam­bo­ra.

Kie­dy byłem przez chwi­lę w War­sza­wie, uda­ło mi się wpaść na spo­tka­nie autor­skie Karo­li Zie­liń­skiej, któ­re pro­wa­dzi­ła Nata­lia Malek. Doty­czy­ło debiu­tu poetyc­kie­go Karo­li, zbio­ru Powo­dze­nia z czasz­ką (Convi­vo, War­sza­wa 2021). O wier­szach tych (roz­pro­szo­nych wte­dy jesz­cze w róż­nych pismach lite­rac­kich) wspo­mi­na­łem wcze­śniej, byłem prze­ko­na­ny, że książ­ka oka­że się zbio­rem wyjąt­ko­wym, nie­spo­ty­ka­nym, osob­nym. I tak się rze­czy­wi­ście sta­ło. Potwier­dzi­ły się moje przy­pusz­cze­nia. I nie mają zna­cze­nia śro­do­wi­sko­we „zakło­po­ta­nia”, spe­ku­la­cje w sty­lu, że dopie­ro dru­ga książ­ka nam „udo­wod­ni” etc. Powo­dze­nia z czasz­ką są wyda­ne i z nami na zawsze już będą! Bez wzglę­du na to, co w przy­szło­ści napi­sze albo cze­go nie napi­sze Karo­la. Pod­czas war­szaw­skie­go spo­tka­nia była moż­li­wość dys­ku­sji i zada­wa­nia autor­ce pytań. Roz­ma­wia­jąc na temat tajem­ni­czo­ści jej wier­szy, cze­goś nie­po­ko­ją­ce­go, kata­stro­ficz­ne­go, umie­jęt­nie dozo­wa­ne­go – nie­mal rów­no­cze­śnie wpa­dli­śmy z Anną Maty­siak na pomysł, że ta poezja koja­rzy nam się rów­nież z dzia­łal­no­ścią fil­mo­wą Davi­da Lyn­cha. Tak, zde­cy­do­wa­nie… Wszyst­kie te „zaka­mu­flo­wa­ne” stro­ny życia, sceny/sytuacje, pozor­nie przy­pad­ko­we, a jed­nak two­rzą­ce całość… Takie fil­my jak na przy­kład Dzi­kość ser­ca lub Blue Velvet. Ich echo, kli­ma­ty… Poni­żej jeden z wier­szy Karo­li Zie­liń­skiej z książ­ki Powo­dze­nia z czasz­ką:

/

codzien­nie
od morza
po koń­ce pal­ców

do moje­go pała­cu
było
strze­la­nie
do drzew

błysz­czą­cy moto­cykl
może­my się wybrać
ale to potrwa

jed­ną
gra­na­to­wą
noc

Mar­cin Sas, Księ­życ pod sufi­tem, Convi­vo, War­sza­wa 2022

Auten­tyzm, wal­ka o nie­za­leż­ność, pró­ba twardego/odważnego zali­cze­nia ziem­skiej tra­sy. I nie ma w tych wier­szach, żad­ne­go baro­ko­we­go, wojacz­ko­wa­te­go lamen­tu, żad­nych prze­ry­so­wań, jakie­goś bła­ga­nia hipo­te­tycz­nych sił wyż­szych o pomoc & wspar­cie. Mrok/ciemność, a jed­nak poezja Mar­ci­na Sasa nie jest dołu­ją­ca czy cho­ro­bli­wie pesy­mi­stycz­na. Wręcz prze­ciw­nie. Dzia­ła, przy­naj­mniej na mnie, wita­li­zu­ją­co. Uświa­do­mie­nie sobie kom­pli­ka­cji i absur­du ist­nie­nia to otwar­cie na świa­do­mość, na głęb­sze oddy­cha­nie… Po lek­tu­rze tych wier­szy nastę­pu­je stan zmniej­szo­ne­go (egzy­sten­cjal­ne­go) cier­pie­nia, uczu­cie, że nie jeste­śmy na pla­ne­cie sami, że ktoś może posia­dać zbli­żo­ne do naszych, wewnętrz­ne dyle­ma­ty. I to wła­śnie trans­for­mu­je siłę. Nada­je sens ist­nie­niu… Pustość wszyst­kich zja­wisk oka­zu­je się momen­tem kon­struk­tyw­nym, para­doks, ale uru­cha­mia nie­zbęd­ną do funk­cjo­no­wa­nia moc. Myśląc o wehi­ku­le cza­su, wpa­dło mi do gło­wy, że Mar­cin być może polu­bił­by wybra­ne sekwencje/utwory Boba Kauf­ma­na albo A.D. Winan­sa, nadal żyją­ce­go w San Fran­ci­sco, przy­ja­cie­la Bukow­skie­go… Tutaj jeden z tych bar­dzo „wyra­zi­stych”, moc­nych wier­szy z książ­ki Księ­życ pod sufi­tem:

western o miło­ści

spo­tka­łem star­sze­go czło­wie­ka
tor­ba i wytar­te ręka­wy
brak maszyn­ki do gole­nia sta­re nawy­ki
uli­ca nie­wiel­ka
jestem sam idę po tytoń do tra­fi­ki
kra­ków to nie kiel­ce budyn­ki ze zdo­bie­nia­mi
ze szczer­bi­na­mi tynk uro­czo mówi że sta­rość
czło­wiek z waliz­ką pyta:

czy zdra­dza pija­ny
czy pija­ne­go się zdra­dza?

nie odpo­wiem nie wiem
lubię pyta­nia
bez odpo­wie­dzi
i picie bez koń­ca

Anna Dwoj­nych, Wypad­ki z przy­pad­ka­mi, Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, 2019

Kwe­stie czy­sto ligwistyczne/neolingwistyczne pozo­sta­wiam tzw. eks­per­tom, detek­ty­wom od lite­ra­tu­ro­znaw­stwa. Mnie zain­te­re­so­wa­ła nato­miast orna­men­ty­ka zbio­ru, rela­tyw­nie duża licz­ba odno­śni­ków, literackich/filozoficznych/muzycznych itd. Nie są to „efek­ty spe­cjal­ne” w sty­lu tych z Księ­gi Heno­cha, nie mamy w zbio­rze roz­pa­lo­ne­go gnie­wu pana i poczci­wych, upa­dłych anio­łów (a takie poku­sy, taka jaz­da, są nie­kie­dy we współ­cze­snej poezji nadal widocz­ne i jest to w sumie naturalne/zrozumiałe). Anna Dwoj­nych bacz­nie obser­wu­je współ­cze­sną cywi­li­za­cję, tro­pi prze­róż­ne sygna­ły, pró­bu­je w tym wszyst­kim usta­lić wła­sną pozy­cję, szu­kać punk­tów odnie­sie­nia. Dużo w tym zbio­rze odpo­wied­nio roz­ło­żo­nej powa­gi, iro­nii, luzu & napięć. Mamy do czy­nie­nia np. z Radio Zet albo Kate Bush. Ale jest tam tak­że Scho­pen­hau­er, Schulz, Joy Divi­sion. Jasne, że Ian Cur­tis to deli­kat­na „eks­plo­ata­cja” tego sym­bo­lu mrocz­nej popkul­tu­ry (wier­sze Anny sko­ja­rzy­ły mi się ponad­to – trop wizu­al­ny – arty­stycz­ny­mi minia­tu­ra­mi Jose­pha Cor­nel­la), ale dobrze o autor­ce świad­czy, że wła­śnie Joy Divi­sion, a nie Sweet/Slade/Bay City Rol­lers… Zała­pu­ję dosko­na­le te ścież­ki, aso­cja­cje… Bar­dzo moż­li­we, że kon­ty­nu­acja powin­na być reali­zo­wa­na nie­co ina­czej for­mal­nie, może powin­na przejść w świat pro­zy poetyc­kiej? Kul­tu­ro­wych komentarzy/fraktali? Who knows… A z kolei poezja odbyć wyciecz­kę w stro­nę tzw. czy­sto­ści, jak ten utwór, koń­czą­cy Wypad­ki z przy­pad­ka­mi:

Ars poeti­ca

poezja to zabi­ja­nie
kar­pia
tak
aby
wyglą­da­ło
to
na
wypa­dek

Tomasz Fijał­kow­ski, Stro­na bier­na, Sto­wa­rzy­sze­nie Pisa­rzy Pol­skich Oddział w Łodzi, 2020

W dzia­łal­no­ści lite­rac­kiej tego auto­ra orien­tu­ję się od daw­na. Kil­ka­na­ście lat temu Biu­ro Lite­rac­kie wyda­ło jego arkusz poetyc­ki Roz­grzew­ka. Potem poja­wi­ła się na hory­zon­cie bar­dzo cie­ka­wie napi­sa­na powieść fan­ta­stycz­na Anti­po­lis(Czwar­ta Stro­na, Poznań 2015). Do Stro­ny bier­nej, poetyc­kie­go tomu, powró­ci­łem tego lata, zaraz po zakoń­cze­niu moje­go malar­skie­go work-sho­pu. Inte­re­su­ją mnie twór­cy funk­cjo­nu­ją­cy poza osią cza­su (znów nasz wehi­kuł!), odpor­ni na obo­wią­zu­ją­ce w danym momen­cie mody/tendencje. Piszą­cy kon­kret­nie i w ciszy, bez nie­po­trzeb­ne­go zgieł­ku, roz­wi­ja­ją­cy nie­ustan­nie swój lite­rac­ki warsz­tat… Tutaj od razu przy­cho­dzi mi do gło­wy Augu­sto de Cam­pos. Zaczy­nał wie­ki temu od sza­blo­nów i poezji kon­kret­nej, a potem, po latach był już aktyw­ny przy digi­tal­nych insta­la­cjach (mia­łem swe­go cza­su lecieć na jego wysta­wę retro­spek­tyw­ną do Bra­zy­lii, ale roz­ło­ży­ła mnie cho­ro­ba, cze­go nadal bar­dzo żału­ję). Tomasz Fijał­kow­ski to wła­śnie przy­kład poety poza moda­mi i gene­ra­cyj­ny­mi zgrzy­ta­mi. Jest w sen­sie pozy­tyw­nym „spo­krew­nio­ny” z taki­mi pisa­rza­mi jak np. Douglas Dunn (Ter­ry Stre­et). Być może dokład­nie prze­ana­li­zo­wał też poezję inne­go kla­sy­ka, Car­la Sand­bur­ga (np. Wier­sze z Chi­ca­go). Pomy­śla­łem też, że współ­cze­sna poezja ame­ry­kań­ska, inter­ne­to­we, post­pun­ko­we wypra­wy, mogą do złu­dze­nia przy­po­mi­nać zapi­sy sta­ro­żyt­nych, chiń­skich pisarzy/badaczy Zen. Pro­po­nu­ję nastę­pu­ją­cy, mini­ma­li­stycz­ny wiersz ze Stro­ny bier­nej:

Miłość naj­wyż­sza

Odci­ski obca­sów w zasty­głej lawie
i arbu­zy w drew­nia­nych skrzy­niach.
Figur­ki bez ramion i faun kopu­lu­ją­cy
na tale­rzu – tak przy­gar­nę­ła nas wyspa.

Piotr Lorek, wysta­wa Ves­sels

Obiek­ty cera­micz­ne, insta­la­cja zbu­do­wa­na z waz, kolej­na podróż w cza­sie, wypra­wa do bli­żej nam nie­zna­nych kul­tur & prze­strze­ni… Do cze­goś, co może już się zda­rzy­ło albo co jesz­cze w przy­szło­ści nastą­pi. Kie­dy po raz kolej­ny stwo­rze­nie zacznie wycho­dzić z wody (bez więk­szych kata­stro­ficz­nych obse­sji, wszyst­ko na to obec­nie wska­zu­je)… O ile tym razem się to w ogó­le uda. Wszyst­kie te poprzed­nie „wycho­dze­nia” zawsze koń­czy­ły się podob­nie – jed­ną wiel­ką pożo­gą i ści­ga­niem się wśród kol­cza­stych zaro­śli… Obiek­ty, wazy Pio­tra Lor­ka nie są jaki­miś minia­tu­ra­mi w gablo­tach, są jak na obiek­ty cera­micz­ne, wręcz monu­men­tal­ne, nie­któ­re pokry­te oszczęd­ną, tajem­ni­czą gla­zu­rą, nato­miast wie­le z nich to suro­wa, nie­po­ko­ją­ca i zara­zem kosmicz­nie dostoj­na, „czy­sta” gli­na. Sil­nie na mnie dzia­ła­ją. Cała masa inter­pre­ta­cji, zaga­dek, przy­pusz­czeń. Kli­ma­ty mega­li­tycz­ne, Świt ludz­ko­ści, insta­la­cja o cha­rak­te­rze reli­gij­nym, kul­to­wym? Rodzaj arty­stycz­ne­go trak­ta­tu o naszej reak­cji wobec nie­zna­ne­go? Tutaj wcho­dzi­ły­by w grę, oprócz pro­gre­syw­nej kry­ty­ki sztu­ki, tak­że antro­po­lo­gia i etno­lo­gia. Duży obszar badaw­czy, cza­sy współ­cze­sne, tele­sko­py, a jed­no­cze­śnie arte­fak­ty, prehistoria/protohistoria… Piotr Lorek jest wizjo­ne­rem. Uwa­żam, że koniecz­nie nale­ża­ło­by przeprowadzić/zarejestrować z nim roz­mo­wę o meto­dach pra­cy. Zapy­tać go o pro­ces for­mo­wa­nia, susze­nia, wresz­cie wypa­la­nia gli­ny. O rodzaj pie­ców (tem­pe­ra­tu­rę!) etc. To z pew­no­ścią lepiej przy­bli­ży­ło­by nam jego dzie­ło. Wysta­wa Ves­sels odby­ła się na tere­nie wyjąt­ko­we­go miej­sca, Muzeum Przy­ro­dy i Tech­ni­ki w Sta­ra­cho­wi­cach. Teren poin­du­strial­ny, daw­na huta żela­za. Obiek­ty Pio­tra Lor­ka ide­al­nie zagra­ły wśród całej tej sce­ne­rii sta­rych pie­ców, dmu­chaw, suw­nic, kole­jo­wych toro­wisk… Znaj­du­je się tam tak­że sta­ła eks­po­zy­cja pale­on­to­lo­gicz­na, gdzie tro­py dino z mezo­zo­iku, mode­le gadów itd. Lepiej nie mogło więc być. Na wer­ni­sa­żu Ves­sels czy­ta­li­śmy z Pio­trem wier­sze z moich dwóch ostat­nich ksią­żek: Cuki­nie (Convi­vo, War­sza­wa 2021) oraz wła­śnie wyda­ne­go wybo­ru Let­nie rytu­ały (PIW, War­sza­wa 2022). Dźwię­ki two­rzył zespół Maki Trio. Świet­na, war­szaw­ska gru­pa! Pano­ra­micz­ne, trans­owe kom­po­zy­cje, impro­wi­za­cja… Pasu­ją­ca mi este­ty­ka muzycz­na i feeling! Pięk­na spra­wa, że mogłem z nimi przez chwi­lę wystą­pić. Tro­chę jak­bym sły­szał brzmie­nie (póź­ne­go) Swans. Na bank polu­bił­by ich z miej­sca Micha­el Gira. Wysta­wa Ves­sels moc­no pozo­sta­je w pamię­ci. „Coś, co ma sens” – jak w wia­do­mym, legen­dar­nym kawał­ku. Mam wiel­ką nadzie­ję, że jesz­cze kie­dyś z Pio­trem Lor­kiem połą­czy­my siły.