20/11/17

Od psychoanalizy do literackości, czyli jak czytać „Sanatorium”

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Cykl na nowo
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Poemat Rafa­ła Wojacz­ka (uwa­żam Sana­to­rium za poemat, a nie mikro-powieść czy nowe­lę) spra­wia wra­że­nie tek­stu zupeł­nie prze­zro­czy­ste­go, choć takim nie jest, przede wszyst­kim z powo­du samo­bój­stwa jego boha­te­ra, Pio­tra G. Sobec­kie­go. Opo­wieść o wszel­kich zna­mio­nach oby­cza­jo­wej w ostat­nim aka­pi­cie nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nia się w egzy­sten­cjal­ny (melo)dramat. Przy­czy­ny tej zmia­ny nie są ewi­dent­ne. Do wyja­śnie­nia fina­łu poema­tu przy­dat­na oka­zu­je się meto­da inter­pre­ta­cyj­na opar­ta na psy­cho­ana­li­tycz­nym podej­ściu Julii Kri­ste­vy do tzw. abjek­tu, jak rów­nież egze­ge­za czy­sto lite­ra­tu­ro­znaw­cza, wywo­dzą­ca się z tra­dy­cyj­nej huma­ni­sty­ki.

Na począ­tek dwie uwa­gi doty­czą­ce tytu­łu pol­skie­go prze­kła­du Pouvo­irs de l’horreur: Essai sur l’Abjection. Tytuł ten brzmi Potę­ga obrzy­dze­nia. Esej o wstrę­cie. Kri­ste­va uży­wa słów hor­reur i abjec­tion dość idio­syn­kra­tycz­nie, i pol­ski prze­kład zasad­nie podą­ża tym tro­pem. Jed­nak pamię­taj­my, że zna­cze­nie słow­ni­ko­we hor­reur to przede wszyst­kim zgro­za, zaś abjec­tion może być zarów­no wstrę­tem, choć głów­nie pod­mio­tu do same­go sie­bie, jak upodle­niem. Ponad­to we fran­cusz­czyź­nie obec­ny jest łaciń­ski źró­dło­słów abjec­tion, czy­li abjec­tus – wyrzu­co­ny bądź odrzu­co­ny, cze­go w pol­skim wyra­zie „wstręt” nie ma. Wspo­mi­nam o tych róż­ni­cach dla­te­go, że każ­de ze zna­czeń słów abjec­tion oraz abjec­tus jest istot­ne dla moje­go odczy­ta­nia Sana­to­rium.

Esej Kri­ste­vy w swej war­stwie psy­cho­ana­li­tycz­nej wyda­je się rów­nie zaj­mu­ją­cy, jak w przy­ta­cza­nych przez nią infor­ma­cjach z takich dzie­dzin, jak antro­po­lo­gia i  reli­gio­znaw­stwo. Szcze­gól­nie zacie­ka­wi­ło mnie zesta­wie­nie cyta­tów ze Sta­re­go i Nowe­go Testa­men­tu, uka­zu­ją­cych prze­nie­sie­nie źró­deł reli­gij­nie i rytu­al­nie poj­mo­wa­nej nie­czy­sto­ści z oto­cze­nia cie­le­sne­go pod­mio­tu do jego psy­chi­ki. Dla przy­kła­du, w „Księ­dze kapłań­skiej” czy­ta­my:

Będzie­cie jedli każ­de zwie­rzę czwo­ro­noż­ne, któ­re ma roz­dzie­lo­ne kopy­ta, to jest raci­ce, i któ­re prze­żu­wa. Ale nastę­pu­ją­cych zwie­rząt mają­cych roz­dzie­lo­ne kopy­to i prze­żu­wa­ją­cych nie będzie­cie jedli: wiel­błąd, ponie­waż prze­żu­wa, ale nie ma roz­dzie­lo­ne­go kopy­ta – będzie dla was nie­czy­sty; świ­stak, ponie­waż prze­żu­wa, ale nie ma roz­dzie­lo­ne­go kopy­ta – będzie dla was nie­czy­sty; zając – ponie­waż prze­żu­wa, ale nie ma roz­dzie­lo­ne­go kopy­ta, będzie dla was nie­czy­sty; wieprz, ponie­waż ma roz­dzie­lo­ne kopy­to, ale nie prze­żu­wa – będzie dla was nie­czy­sty. Nie będzie­cie jedli ich mię­sa ani doty­ka­li ich padli­ny – są one dla was nieczyste[1].

Jed­nak nie tyl­ko to, co wpro­wa­dza­my do orga­ni­zmu, jest źró­dłem nie­czy­sto­ści – rów­nież to, co orga­nizm z sie­bie wydzie­la, pod­le­ga rytu­al­nym prze­pi­som, na przy­kład nasie­nie:

Jeśli z męż­czy­zny wypły­nie nasie­nie, to wyką­pie całe cia­ło w wodzie i będzie nie­czy­sty aż do wie­czo­ra. Każ­de ubra­nie, każ­da skó­ra, na któ­rą wyle­je się nasie­nie, będzie wymy­ta wodą i nie­czy­sta aż do wie­czo­ra. Jeże­li męż­czy­zna obcu­je z kobie­tą wyle­wa­jąc nasie­nie, to obo­je wyką­pią się w wodzie i będą nie­czy­ści aż do wieczora[2].

Nie­czy­stość w „Księ­dze kapłań­skiej” ogra­ni­cza się do spraw fizy­kal­nych – zapew­ne nie­któ­re z tych zaka­zów i naka­zów mogły mieć pod­ło­że prag­ma­tycz­ne, a nie wyłącz­nie dok­try­nal­ne. Nato­miast w Ewan­ge­liach Mar­ka, Mate­usza i Łuka­sza powta­rza­ją się wyra­zy potę­pie­nia dla tak powierz­chow­nie poj­mo­wa­nej nie­czy­sto­ści. Naj­do­sad­niej­sze z nich przy­ta­cza św. Marek:

Nie to, co wcho­dzi do ust, czy­ni czło­wie­ka nie­czy­stym, ale co z ust wycho­dzi, to go czy­ni nie­czy­stym (…) wszyst­ko, co wcho­dzi do ust, do żołąd­ka idzie i wyda­la się na zewnątrz. Lecz to, co z ust wycho­dzi, pocho­dzi z ser­ca, i to czy­ni czło­wie­ka nie­czy­stym. Z ser­ca bowiem pocho­dzą złe myśli, zabój­stwa, cudzo­łó­stwa, nie­rząd, kra­dzie­że, fał­szy­we świa­dec­two, prze­kleń­stwa. To wła­śnie czy­ni czło­wie­ka nie­czy­stym. To zaś, że się je nie­umy­ty­mi ręka­mi, nie czy­ni czło­wie­ka nieczystym[3].

W tej prze­mia­nie poj­mo­wa­nia isto­ty nie­czy­sto­ści Kri­ste­va dostrze­ga tak­że trans­po­zy­cję przed­mio­tów budzą­cych wstręt z oto­cze­nia do wnę­trza odczu­wa­ją­ce­go wstręt pod­mio­tu. Ina­czej mówiąc, wstręt mogą wzbu­dzać zarów­no przed­mio­ty wła­ści­we cia­łu i zacho­dzą­cym w nim pro­ce­som fizjo­lo­gicz­nym, jak uczu­cia i myśli. Jed­no dru­gie­go nie wyklu­cza, choć wstręt psy­chicz­ny, emo­cjo­nal­ny bądź inte­lek­tu­al­ny, este­tycz­ny lub etycz­ny, jest od wstrę­tu fizycz­ne­go zarów­no cie­kaw­szy, jak groź­niej­szy. Napię­cie wytwo­rzo­ne przez tę nie­rów­no­wa­gę widocz­ne jest w całym poema­cie Wojacz­ka, przy czym jest on tak napi­sa­ny, by pod­mio­tem odczu­wa­ją­cym wstręt stał się rów­no­cze­śnie czy­tel­nik.

Przej­dę teraz do swo­ich wra­żeń z lek­tu­ry Sana­to­rium, zaczy­na­jąc od pierw­sze­go zda­nia, któ­re­go rolą jest pozor­nie moc­ne i jed­no­znacz­ne usta­no­wie­nie pod­mio­to­wo­ści boha­te­ra. Moc i jed­no­znacz­ność są tu pozor­ne dla­te­go, że nie wyni­ka­ją z isto­ty pod­mio­to­wo­ści w zna­cze­niu tra­dy­cyj­nie jej nada­wa­nym przez euro­pej­ski huma­nizm. Dowia­du­je­my się z pierw­sze­go zda­nia Sana­to­rium,  że Piotr G. Sobec­ki jest ślub­nym synem swo­ich rodzi­ców, któ­rzy zawar­li ślub w magi­stra­cie, co zosta­ło odno­to­wa­ne w sto­sow­nej księ­dze,  a tak­że ile ma lat oraz ile wier­szy napi­sał i opu­bli­ko­wał pod swo­im metry­kal­nym imie­niem i rodo­wo­do­wym nazwi­skiem oraz gdzie miesz­ka i jak urzą­dzo­ny jest jego pokój; wyobraź­ni bądź doświad­cze­niu czy­tel­ni­ków pozo­sta­wia nar­ra­tor takie szcze­gó­ły życia mło­de­go poety, jak „moż­li­wo­ści, wido­ki, nadzie­je, spo­so­by bycia, tryb życia, roz­kład dnia, warun­ki finan­so­we, powierz­chow­ność w rozu­mie­niu odzie­nia i nie tyl­ko odzie­nia, cha­rak­ter, walo­ry umy­sło­we, wykształ­ce­nie, etc., etc.”[4]. Inny­mi sło­wy, nar­ra­tor nie mówi o swo­im boha­te­rze nicze­go, co mogło­by sta­no­wić zado­wa­la­ją­cą odpo­wiedź na pyta­nie – kim jest Piotr G. Sobec­ki? Przed­sta­wia go od zewnątrz, poprzez jego ist­nie­nie w archi­wum urzę­du sta­nu cywil­ne­go, biblio­gra­fiach, wresz­cie w wyna­ję­tym poko­ju, czy­li jako wytwór wie­lu roz­ma­itych insty­tu­cji, pod­miot w rozu­mie­niu Foucaul­ta, a nie Kar­te­zju­sza. Dla­te­go to dłu­gie zda­nie może być albo pozor­nym, albo na wskroś rze­czy­wi­stym usta­no­wie­niem pod­mio­to­wo­ści – zale­ży to od zapa­try­wań czy­tel­ni­ka.

Moż­na by wno­sić z pierw­sze­go zda­nia Sana­to­rium, ze Piotr G. Sobec­ki widzi sie­bie ocza­mi innych, i dla­te­go w taki spo­sób przed­sta­wia go nar­ra­tor. Lecz mamy tu do czy­nie­nia ze znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym zabie­giem lite­rac­kim, któ­rym chciał­bym się zająć szcze­gó­ło­wo. W pierw­szej pie­śni poema­tu poja­wia­ją się dwa przed­mio­ty o podob­nym zna­cze­niu psy­chicz­nym – jed­nym z nich jest ster­ta ręko­pi­sów, zaś dru­gim – lustro. Ręko­pi­sy leżą na sto­le, okre­ślo­nym jako „miej­sce prze­klę­te”, na któ­rym „rosła góra, kupa czy ster­ta, pię­trzył się stos, nie wia­do­mo, jak to dokład­nie nazwać, wiec góra, kupa, ster­ta czy stos ręko­pi­sów, manu­skryp­tów, folia­łów, szpar­ga­łów, maku­la­tu­ry, świst­ków, papie­rów i śmie­ci, całe dzie­ło Piotra”[5]. Papie­ry te Piotr musi upo­rząd­ko­wać, lecz nie wie, jak się za to zabrać – gdy­by je pod­pa­lił, spło­nąć mógł­by cały dom; gdy­by chciał je wrzu­cić do sede­su, ten szyb­ko by się zapchał; gdy­by wresz­cie wyniósł je „gdzieś z domu, to mogło­by roz­nieść się po świe­cie, na pew­no by się roz­nio­sło, plu­ga­wiąc wio­snę, już i tak wsze­tecz­ną, zakłó­ca­jąc świę­to, czy­niąc bez­myśl­ną szkodę”[6]. Kil­ka zdań wcze­śniej okre­śla te ręko­pi­sy jako „zhań­bio­ne” i „plu­ga­we”.  Zatem sam nie wie, z czym ma do czy­nie­nia – przed­mio­ta­mi este­tycz­ny­mi wyso­kiej pró­by, czy kupą gów­na bądź innych, plu­ga­wych wydzie­lin. Jed­no­cze­śnie czu­je się w obo­wiąz­ku zro­bić na tym sto­le porzą­dek, lecz isto­tą porząd­ko­wa­nia ma być znisz­cze­nie ręko­pi­sów, gro­żą­ce wszak nie­bez­pie­czeń­stwa­mi, któ­re wła­śnie przy­to­czy­łem. W koń­cu nie podej­mu­je żad­nych dzia­łań porząd­ko­wych, pozor­nie dla­te­go, że do drzwi dzwo­ni listo­nosz z depe­szą, lecz istot­niej­szą przy­czy­ną zanie­cha­nia jest to, że Piotr już się upo­rząd­ko­wał, to zna­czy, upo­rząd­ko­wał swo­je cia­ło i uspo­ko­ił umysł w zakre­sie wystar­cza­ją­cym do pod­ję­cia dal­szych dzia­łań. Czy­li prze­mył twarz, upo­rał się z poran­ną mik­cją, wypił tro­chę spi­ry­tu­su ze spi­żar­ni gospo­da­rzy – i dopie­ro wte­dy poczuł odra­zę do cze­ka­ją­cej go pra­cy porząd­ko­wej. Wska­zu­je to na meto­ni­micz­ną rela­cję tych dwóch rodza­jów zapro­wa­dza­nia ładu, lub, inny­mi sło­wy – zacho­wy­wa­nia czy­sto­ści. Wier­sze Pio­tra jawią się mu jako prze­dłu­że­nie jego cia­ła. Wytwo­ry wyobraź­ni, któ­ra jest prze­cież funk­cją mózgu, mają u swych pod­staw cha­rak­ter cie­le­sny. Ambi­wa­len­cja, z jaką się do nich odno­si, odzwier­cie­dla ambi­wa­lent­ny sto­su­nek Piotr do wła­sne­go, fizycz­ne­go bytu.

Wkrót­ce po otrzy­ma­niu depe­szy Piotr wycho­dzi z domu i prze­sta­je myśleć o nie­upo­rząd­ko­wa­nych papie­rach. Nato­miast powra­ca paro­krot­nie obraz lustra, któ­re po raz pierw­szy poja­wia się pod­czas jego poran­nych ablu­cji. Żeby móc się w nim przej­rzeć, Piotr musi naj­pierw zwal­czyć „nie­pew­ność, nie­śmia­łość oraz nie­po­ko­ją­cą go wąt­pli­wość”. Nie­po­trzeb­nie – „Piotr nie miał żad­nych trud­no­ści z iden­ty­fi­ka­cją. […] Mimo strasz­nych rze­czy, jakie wyczy­nia­ła z nim pamięć, mimo sła­bo­ści w orga­ni­zmie oczy Pio­tra były nie­bie­skie, zaś źre­ni­ce oto­czo­ne zło­tą obwód­ką. Tedy Piotr nie­po­cie­szo­ny odwró­cił się od lustra i pro­wa­dzo­ny nadzie­ją ruszył dalej”[7]. Z opi­su tego wyni­ka, iż Piotr jest „nie­po­cie­szo­ny”, ponie­waż w lustrze ujrzał sie­bie, a nie kogoś inne­go. To jed­nak on, a nie kto inny, zasłu­żył na te „strasz­ne rze­czy, jakie wyczy­nia­ła z nim pamięć”. Dopie­ro teraz, nie­mal pięć stron po zda­niu otwie­ra­ją­cym poemat, mamy moc­ną afir­ma­cję pod­mio­to­wo­ści, opar­tą na samo­roz­po­zna­niu oraz zna­jo­mo­ści wła­snych dzie­jów. Nie od razu jest jasne, dla­cze­go auto­iden­ty­fi­ka­cja spra­wia, że Piotr rusza dalej, „pro­wa­dzo­ny nadzie­ją”. Lecz ponie­waż rusza do kuch­ni, żeby zna­leźć jakiś płyn zawie­ra­ją­cy alko­hol, moż­na domnie­my­wać, iż ma nadzie­ję dzię­ki alko­ho­lo­wi utra­cić zdol­ność do roz­po­zna­nia same­go sie­bie w lustrze, co w pew­nym stop­niu ozna­cza­ło­by rów­nież utra­tę pod­mio­to­wo­ści. Nie jest to płon­na nadzie­ja, lecz zanim przej­dę do omó­wie­nia jej skut­ków, chciał­bym wró­cić do pro­ble­mu pod­mio­to­wo­ści w pierw­szym zda­niu poema­tu, któ­re, jak pamię­ta­my, koń­czy się sło­wa­mi „ Piotr G. Sobec­ki pew­ne­go nie­zbyt wcze­sne­go poran­ka obu­dził się, mimo iż nie miał na to ochoty”[8].

To mimo­wol­ne prze­bu­dze­nie oka­zu­je się źró­dłem zła. Nar­ra­tor przed­sta­wia to nie­co ina­czej – „dzień zaczął się i w tym, że w ogó­le się zaczął, tkwi­ło zło”– lecz w sumie o to samo cho­dzi, bo dzień nie zaczął­by się bez prze­bu­dze­nia. Prze­bu­dze­nie jest swo­istym wrzu­ce­niem w świat, w byto­wa­nie, w świa­do­mość wła­snej cie­le­sno­ści i socja­li­za­cji, a na to Piotr nie ma naj­mniej­szej ocho­ty. Ponie­waż śpi nago, lecz żeby wyjść z poko­ju, musi się ubrać, poja­wia się ukry­ta alu­zja do wygna­nia z raju. W grze­chu Ada­ma i Ewy ma swój począ­tek śmierć, więc nar­ra­cja roz­po­czy­na­ją­ca się od wygna­nia ponie­kąd z koniecz­no­ści śmier­cią powin­na się zakoń­czyć. Lecz jest to śmierć dziw­na, nie­prze­ko­ny­wu­ją­ca, nie­co bła­zeń­ska czy kar­na­wa­ło­wa, i w dodat­ku skwi­to­wa­na sło­wem „amen”, jak­by poprze­dza­ją­cy ją tekst był dłu­gą modli­twą, a nie popi­sem sty­li­stycz­nej fan­ta­zji auto­ra. Zmie­rzam do tego, że w Sana­to­rium mamy do czy­nie­nia z serią for­mal­nych i tema­tycz­nych hybryd, mie­sza­nek porów­ny­wal­nych do zanie­czysz­czeń czy ska­żeń, któ­re w odczy­ta­niu nie przy­wo­łu­ją­cym ese­ju Kri­ste­vy o wstrę­cie zapew­ne wystą­pi­ły­by pod inny­mi nazwa­mi. Jed­ną z tych hybryd jest pod­mio­to­wość Pio­tra Sobec­kie­go, roz­ma­icie kon­sty­tu­owa­na, lecz wciąż zagro­żo­na przez sie­bie samą, a więc z defi­ni­cji – pato­lo­gicz­na.

Według Kri­ste­vy, we wstrę­cie (czy­li w abjec­tion, pamię­taj­my wszak­że o wstęp­nych zastrze­że­niach co do zna­czeń tego sło­wa) czy­ha gwał­tow­na i ciem­na rewol­ta bytu, skie­ro­wa­na prze­ciw­ko zagro­że­niu z zewnątrz bądź wewnątrz pod­mio­tu, lecz w obu przy­pad­kach wyrzu­co­ne­mu poza prze­strzeń moż­li­we­go, moż­li­we­go do znie­sie­nia czy nawet do ogar­nię­cia myślą. Zagro­że­nie to na prze­mian przy­cią­ga i odpy­cha, zaś wir prze­ciw­staw­nych dążeń spra­wia, że pod­miot, któ­ry padł jego ofia­rą, dosłow­nie wycho­dzi z siebie.[9] Mniej wię­cej tak wyglą­da życie psy­chicz­ne boha­te­ra Sana­to­rium. Moment prze­bu­dze­nia roz­po­czy­na serię poty­czek ze źró­dła­mi wstrę­tu, zakoń­czo­nych śmier­cią, któ­ra nie jest ani poraż­ką, ani zwy­cię­stwem, tyl­ko gro­te­sko­wą hybry­dą. Zaraz po prze­bu­dze­niu Piotr na powrót zamy­ka oczy, lecz wie, „że już nie wykpi się od świa­ta (…) że raz oświe­co­ny musi się na to zgo­dzić”. Na „to”, czy­li „bez­myśl­ne i nie­od­po­wie­dzial­ne stwa­rza­nie świa­ta”. Sło­wa te suge­ru­ją, że świat jest stwa­rza­ny przez pod­miot, lecz w następ­nym aka­pi­cie poja­wia się kom­pli­ka­cja: „I jak zawsze, to wbrew Pio­tro­wi narzu­ca­ją­ce mu się prze­ko­na­nie, jego nie­odwo­łal­ność i nie­ubła­ga­na koniecz­ność wymu­szo­nej zgo­dy, to dopie­ro było strasz­ne i wywo­ła­ło w nim parok­syzm wrzą­cej wście­kło­ści, ale co tam, świat nie dbał o to. Prze­to Piotr spo­kor­niał i znów otwo­rzył oczy, przy­się­ga­jąc sobie tyl­ko tak­że nie dbać”[10]. Wście­kłość wywo­łu­je „koniecz­ność wymu­szo­nej zgo­dy” – ale na co? Chy­ba na życie, na dal­sze fizycz­ne byto­wa­nie, koniecz­ność wymu­szo­ną nie tyle przez świat, co przez wła­sne cia­ło. Jed­nak Piotr nie potra­fi się zdo­być na takie roz­róż­nie­nie, więc za to, że jego mło­de cia­ło chce żyć, obwi­nia świat – oczy­wi­ście nie­świa­do­mie, bo świa­do­mie obwi­nia świat za to, że jest, jaki jest, prze­to spra­wia nam ból. Zatem Piotr przy­się­ga sobie, że będzie rów­nie obo­jęt­ny wobec świa­ta, jak świat wobec nie­go. Lecz jedy­nym spo­so­bem, w jaki może tego doko­nać, jest znisz­cze­nie same­go sie­bie – sko­ro sam ten świat stwa­rza, auto­de­struk­cja będzie rów­no­znacz­na z ani­hi­la­cją świa­ta. I tu poja­wia się dru­ga kom­pli­ka­cja w posta­ci iro­nii, bowiem w pierw­szym zda­niu poema­tu Piotr jest wytwo­rem świa­ta, a nie jego twór­cą. Czy­li ponow­nie mamy do czy­nie­nia z sytu­acją hybry­do­wą, z pomie­sza­niem pojęć bądź poję­cio­wą nie­przej­rzy­sto­ścią, jed­ną z wie­lu posta­ci, jakie w Sana­to­rium przy­bie­ra nie­czy­stość.

Zauważ­my jed­nak, że Piotr dąży do zacho­wa­nia bądź osią­gnię­cia czy­sto­ści, zarów­no zewnętrz­nej, jak wewnętrz­nej. W kolej­nych pie­śniach poema­tu widzi­my, jak wymio­tu­je, następ­nie jak się obmy­wa w toa­le­cie klu­bu lite­ra­tów, nie widząc przy tym swo­je­go odbi­cia w lustrze nad umy­wal­ką, wcze­śniej zaś może­my napa­wać się opi­sem defe­ka­cji, przy­pusz­czal­nie zain­spi­ro­wa­nym opi­sem defe­ka­cji Blo­oma w Ulis­se­sie, lecz lite­rac­ko nad nim góru­ją­cym. Po tych odmien­nych for­mach oczysz­cze­nia cia­ła od wewnątrz, Piotr obmy­wa je od zewnątrz, bar­dzo sta­ran­nie. Jed­nak w oby­dwu przy­pad­kach poja­wia się dodat­ko­wy ele­ment w posta­ci języ­ka pisa­ne­go bądź mowy, czy­li napi­sów na ścia­nach toa­le­to­wej kabi­ny, wier­sza, któ­ry w niej ukła­da, oraz, domyśl­nie, czy­ta­nia wier­szy Toruń­skie­go przez Zatycz­kę. Kolej­ny tekst poja­wia się po wie­czo­rze autor­skim Toruń­skie­go, kie­dy Piotr idzie do baru szyb­kiej obsłu­gi, w któ­rym zja­da posi­łek. Opis tej czyn­no­ści muszę przy­to­czyć:

Był to pięk­ny widok. Sobec­ki z gło­wą nisko pochy­lo­ną nad tale­rzem nie jadł, ale poże­rał. Widel­cem oddzie­lał wiel­kie por­cje od zasad­ni­czej góry ziem­nia­ków i wsu­wał sobie do ust nie potrze­bu­jąc pod­no­sić ręki, bowiem usta­mi omal nie doty­kał tale­rza. Przy takim spo­so­bie jedze­nia nie mogło to trwać dłu­go i już po chwi­li talerz był opróż­nio­ny, a Sobec­ki jesz­cze z roz­pę­du wyko­ny­wał poprzed­nie ruchy (…) wresz­cie zaprze­stał darem­nych prób doszu­ka­nia się na tale­rzu cze­goś do zje­dze­nia ponad to, co już skon­su­mo­wał, i aby pod­kre­ślić, że już cał­kiem dał spo­kój, osta­tecz­nym gestem odsu­nął talerz od sie­bie, omal nie powo­du­jąc jego upad­ku z dru­giej stro­ny sto­li­ka, co nie nastą­pi­ło tyl­ko dla­te­go, że blat był obwie­dzio­ny meta­lo­wą taśmą, któ­rej skraj się­gał nie­co wyżej niż śli­ska powierzch­nia blatu[11].

Zachwy­ca iście Joyce’owska pre­cy­zja opi­su, lecz nie dla­te­go zacy­to­wa­łem ten ustęp. Ruchy widel­cem, wyko­ny­wa­ne przez Sobec­kie­go nad pustym tale­rzem, świad­czyć mogą tyleż o alko­ho­lo­wym zaćmie­niu wzro­ku, jak obse­syj­nej potrze­bie wyczysz­cze­nia tale­rza, któ­rą moż­na odczy­tać jako symp­tom zwy­czaj­ne­go gło­du, lub cze­goś bar­dziej zło­żo­ne­go. Kie­dy chwi­lę póź­niej Sobec­ki pod­cho­dzi do innych sto­li­ków i wyja­da reszt­ki z tale­rzy, obse­sja ta sta­je się jaskra­wie widocz­na, a zara­zem paro­diu­je wcze­śniej­szą dba­łość o zacho­wa­nie czy­sto­ści, któ­ra zosta­je prze­nie­sio­na z cia­ła boha­te­ra na brud­ne tale­rze w barze szyb­kiej obsłu­gi.

Jed­no­cze­śnie poja­wia się tekst lite­rac­ki, wiersz wymam­ro­ta­ny przez Sobec­kie­go w prze­rwie mię­dzy poże­ra­niem wła­sne­go dania a wyja­da­niem resz­tek z cudzych tale­rzy. Inny­mi sło­wy, nie tyl­ko oczysz­cza­nie, lecz wszel­kie opi­sy­wa­ne w Sana­to­rium czyn­no­ści, wyni­ka­ją­ce z nasze­go cie­le­sne­go jeste­stwa, mają ści­sły zwią­zek z pisa­niem wier­szy bądź lite­ra­tu­rą sze­rzej poję­tą. Odzwier­cie­dla to dość dokład­nie tezę Kri­ste­vy o języ­ko­wych prze­ja­wach wstrę­tu, czy ści­ślej mówiąc – o koniecz­nej trans­for­ma­cji fizycz­nych czy nie­wer­bal­nych symp­to­mów wstrę­tu w mowę. Ponie­waż nie­mal poło­wa jej książ­ki poświę­co­na jest twór­czo­ści Celine’a, lite­rac­kich przy­kła­dów dzia­ła­nia tego mecha­ni­zmu poda­je Kri­ste­va mnó­stwo, pobież­nie wspo­mi­na­jąc rów­nież o Pro­uście i Joy­cie. Nie wiem, czy Woja­czek czy­tał Ulis­se­sa, lecz podo­bień­stwa nie­któ­rych pas­su­sów z tej powie­ści oraz Sana­to­rium suge­ro­wać mogą, że znał dzie­ło Joyce’a choć­by we fragmentach[12]. Jed­nak to, co z histo­rii Leopol­da Blo­oma wyko­rzy­stał, ogra­ni­cza się wła­śnie do spraw czy­sto fizycz­nych czy fizjo­lo­gicz­nych, mogą­cych wzbu­dzać wstręt. Porów­naj­my przy­to­czo­ny opis jedze­nia posił­ku przez Pio­tra Sobec­kie­go z reak­cją Blo­oma na widok pod­rzęd­nej jadło­daj­ni:

Przy­sie­dli na wyso­kich stoł­kach przy barze, kape­lu­sze zsu­nię­te do tyłu, żło­pią wil­czo­ła­pią ochła­py żar­cia, oczy im wyła­żą, ocie­ra­ją mokre wąsy (…) czło­wiek z popla­mio­ną sosem ser­wet­ką, owią­za­ną wokół szyi jak śli­niak, wle­wa sobie gul­go­cza­cą zupę w gar­dziel. Czło­wiek wyplu­wa­ją­cy z powro­tem na talerz na pół prze­żu­tą chrząst­kę: brak zębów, żeby gryźć­gryźc­gryźć ją. Łyka, żeby już z tym skon­czyć. (…) Męski odór. Ogar­nę­ły go mdło­ści. Tro­ci­ny w splu­wacz­ce, słod­ko cie­pła­wy dym z papie­ro­sów, woń prym­ki, roz­la­ne piwo, męskie piw­ne szczy­ny, stę­chły ferment[13].

Blo­om jest tu obser­wa­to­rem, podob­nie jak Piotr, obser­wu­ją­cy w pie­śni pią­tej Sana­to­rium „świ­nię Sobec­kie­go”, lecz u Blo­oma nie ma mowy o roz­dwo­je­niu jaź­ni, podzia­le pod­mio­tu na pija­ną bestię i komen­ta­to­ra jej eks­ce­sów. Pamię­taj­my jed­nak, że Blo­om rów­nież dba o czy­stość, bie­rze poran­ną kąpiel, wypróż­nia się, czy­ta­jąc pod­czas tej czyn­no­ści opo­wia­da­nie w perio­dy­ku i myśląc, że sam potra­fił­by taki tekst napi­sać, a pod wie­czór odda­je się mastur­ba­cji w miej­scu publicz­nym, na pla­ży, patrząc na hożą dzie­wo­ję, któ­ra uła­twia mu zada­nie, poka­zu­jąc coraz to więk­sze poła­cie swo­ich nóg. Pomię­dzy opi­sy jej roman­tycz­nych rojeń na temat szczę­śli­we­go poży­cia mał­żeń­skie­go z ona­ni­zu­ją­cym się przy­stoj­nia­kiem, Joy­ce wpla­ta lita­nię, odma­wia­ną w pobli­skim koście­le. Jej tekst skła­da się z syno­ni­mów imio­na Mat­ki Boskiej, syno­ni­mów mają­cych usta­no­wić jej iden­ty­fi­ka­cję z naro­dem irlandz­kim. I choć celem Joyce’a w tej sce­nie było uka­za­nie kato­lic­kich naro­dow­ców jako ban­dy ona­ni­stów, ciąg syno­ni­mów przy­pusz­czal­nie spodo­bał się Wojacz­ko­wi, któ­ry uży­wa takiej tech­ni­ki zarów­no w opi­sie defe­ka­cji Sobec­kie­go, jak w opi­sie por­tie­ra w klu­bie lite­ra­tów, pana Cze­sia. Oto nie­któ­re z uży­tych tam epi­te­tów:

Męczen­ni­ku obo­wiąz­ku, ty czuj­ny, uważ­ny, ty stró­żu, śmia­ły obroń­co, pod któ­re­go opie­kę ucie­ka­ją się spra­gnie­ni porząd­ku, żąd­ni ładu, tęsk­nią­cy za przy­zwo­ito­ścią, ty odważ­ny, ty skru­pu­lat­ny w oddzie­la­niu zła od dobra, szczo­dry w łaskach dla zasłu­gu­ją­cych, ty wie­żo wynio­sła, świę­ty Pio­trze, ufny, że czy­nisz dobrze i zawsze i tyl­ko dobrze[14].

Kata­log ten jest znacz­nie dłuż­szy: pan Cze­sio jest w nim zara­zem instan­cją naj­wyż­szą w klu­bie lite­ra­tów, jak sze­re­go­wym kapu­siem na usłu­gach Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa, czy­li hybry­dą. Hoża dzie­wo­ja, w któ­rą wpa­tru­je się Blo­om pod­czas mastur­ba­cji, w koń­cu wsta­je i odcho­dzi, a wte­dy Blo­om widzi, że jest kula­wa. Oczy­wi­ście, nie nale­ży tych zbież­no­ści wyol­brzy­miać ani budo­wać na ich pod­sta­wie hipo­tez o wpły­wie Joyce’a na Wojacz­ka. Jed­nak podo­bień­stwa w przed­sta­wie­niach sytu­acji spo­wo­do­wa­nych fizjo­lo­gicz­ny­mi potrze­ba­mi boha­te­rów Ulis­se­sa i Sana­to­rium wyda­ją się god­ne odno­to­wa­nia, zwłasz­cza w kon­tek­ście fun­da­men­tal­nych pomię­dzy nimi róż­nic – Blo­om kocha życie i jest cał­ko­wi­cie pogo­dzo­ny ze świa­tem, Sobec­ki zaś naj­chęt­niej obył­by się bez świa­ta.

Nie jest dla mnie cał­kiem jasne, dla­cze­go Pio­tro­wi tak źle na tym świe­cie. Łaciń­skie zna­cze­nie sło­wa abjec­tus, czy­li wyrzu­co­ny lub odrzu­co­ny, raczej się do nie­go nie odno­si. Piotr jest kocha­ny, podzi­wia­ny, lubia­ny, hołu­bio­ny, i tak dalej – świa­tu zale­ży na tym, by Piotr żył dłu­go i szczę­śli­wie. On jed­nak czu­je się pod­le wła­śnie z tego powo­du. Gdy­by świat rze­czy­wi­ście go odrzu­cił lub wyrzu­cił, Piotr stał­by się poważ­nym bun­tow­ni­kiem, tym­cza­sem widzi­my w nim przede wszyst­kim roz­piesz­czo­ne­go smar­ka­cza z nie­roz­po­zna­ną kli­nicz­nie cho­ro­bą na wstręt do same­go sie­bie. Nawet jego samo­bój­stwo mie­ści się opi­sie wstrę­tu, przed­sta­wio­nym przez Kri­ste­vę, ze wzglę­du na współ­ist­nie­nie w tym kom­plek­sie lęków kar­na­wa­ło­we­go śmie­chu z dąże­niem ku śmier­ci. Jest wszak­że w tej krót­kiej, ostat­niej sce­nie coś wię­cej poza kar­na­wa­ło­wą gro­te­ską, któ­ra przy­bie­ra postać spodni opa­da­ją­cych po wyję­ciu z nich paska, mia­no­wi­cie echo poran­ne­go zało­że­nia spodni, mają­ce­go suge­ro­wać wygna­nie z raju snu i nie­świa­do­mo­ści. Otóż śmierć Pio­tra jest wła­śnie wyma­rzo­nym powro­tem do sta­nu raj­skie­go, osta­tecz­ną uciecz­ką od zła tego świa­ta – stąd koń­czą­ce poemat sło­wo „amen”.

Jak widzi­my, teo­rie Kri­ste­vy umoż­li­wia­ją w mia­rę zgrab­ne odczy­ta­nie Sana­to­rium,  choć w istot­ny spo­sób odwra­ca­ją uwa­gę od zagad­nień czy­sto, lub pra­wie czy­sto, lite­rac­kich, uprzy­wi­le­jo­wu­jąc psy­chi­kę boha­te­ra kosz­tem jej poten­cjal­nych funk­cji ale­go­rycz­nych i/lub paro­dy­stycz­nych. Pozor­nie banal­na fabu­ła sta­je się znacz­nie cie­kaw­sza, jeśli dopu­ści­my obec­ność tych wła­śnie cech opi­so­wych i nar­ra­cyj­nych. W moim – lite­rac­kim – odczy­ta­niu poema­tu Wojacz­ka ale­go­ry­za­cji pod­le­ga poję­cie wyro­ku, zaś tek­stem umoż­li­wia­ją­cym paro­dię jest przede wszyst­kim Pro­ces Fran­za Kaf­ki. Zacznij­my od wyro­ku. Kie­dy zaraz po prze­bu­dze­niu Piotr posta­na­wia „nie dbać” o świat, tym samym wma­wia sobie, że wła­śnie wyco­fał się z wal­ki ze świa­tem, czy­li z życia. Inny­mi sło­wy, wyda­je na sie­bie wyrok. I choć przez całą resz­tę poema­tu wal­czy dość zacie­kle,  nie opusz­cza go świa­do­mość, że nie jest to wal­ka praw­dzi­wa, tyl­ko jej paro­dia. On sam jawi się w niej, zależ­nie od este­tycz­nej wraż­li­wo­ści czy­tel­ni­ka, pociesz­nie lub odra­ża­ją­co, przy czym uważ­ny czy­tel­nik pamię­ta, iż Piotr został wezwa­ny. Albo – „wezwa­ny”. Z cudzy­sło­wem czy bez, wyraz ten deter­mi­nu­je naszą moral­ną oce­nę poczy­nań Pio­tra, od chwi­li dorę­cze­nia depe­szy do koń­czą­ce­go poemat samo­bój­stwa. Nato­miast treść depe­szy-wezwa­nia nie jest cał­kiem jasna – kto wzy­wa i dla­cze­go –zaś autor dłu­go odwle­ka jej odszy­fro­wa­nie, choć ani przez chwi­lę nie mamy wąt­pli­wo­ści, że Piotr potrak­to­wał ją z całą powa­gą. Ale dla­cze­go komu­ni­kat, któ­ry w (domyśl­nej) peł­nej posta­ci brzmi „przy­jedź, bo zaraz będę rodzić”, zosta­je przez Pio­tra odczy­ta­ny jako „przy­jedź i się powieś”?

Z pew­no­ścią zna­la­zło­by się na to wyja­śnie­nie kli­nicz­ne, nie pozwa­la­ją­ce nam wszak­że wyjść poza mime­tycz­ny aspekt tek­stu, sfe­rę życio­we­go praw­do­po­do­bień­stwa. Nato­miast w wymia­rze ale­go­rycz­nym odczy­tać moż­na inter­pre­ta­cję Pio­tra jako potwier­dze­nie wyro­ku, któ­ry chwi­lę wcze­śniej sam na sie­bie wydał, bo cóż mogło­by dobit­niej wyra­żać wymo­gi świa­ta, spo­łecz­ne ocze­ki­wa­nia, rodzin­ne obo­wiąz­ki, „etc.”, etc.”, niż naro­dzi­ny dziec­ka? Zatem tej logi­ce pod­po­rząd­ko­wa­na jest struk­tu­ra nar­ra­cyj­na Sana­to­rium, jed­nak pozo­sta­je ona w tle, zaś plan pierw­szy zaj­mu­je wspo­mnia­na paro­dia „wal­ki ze świa­tem”, mają­cej ukryć Pio­tra obo­jęt­ność wobec świa­ta oraz wal­ki jako takiej (z wyjąt­kiem wal­ki z języ­kiem). Jeśli porów­na­my to, co Piotr robi po wyj­ściu z domu z dzia­ła­nia­mi, podej­mo­wa­ny­mi przez Józe­fa K. w celu udo­wod­nie­nia wła­snej nie­win­no­ści, istot­nych podo­bieństw, jak sądzę, nie znaj­dzie­my. Naj­waż­niej­sze jest to, co obaj boha­te­ro­wie robią przed poran­nym wyj­ściem z domu. Kie­dy K. dowia­du­je się, że został aresz­to­wa­ny, naj­pierw zgła­sza racjo­nal­ne obiek­cje co do try­bu postę­po­wa­nia straż­ni­ków, po czym wyco­fu­je się do swo­je­go poko­ju i zja­da jabł­ko. Następ­nie wypi­ja dwa kie­lisz­ki wód­ki i zosta­je wezwa­ny do nad­zor­cy, któ­ry wyja­śnia, na czym pole­ga bycie aresz­to­wa­nym. Odnie­sie­nie do grze­chu pier­wo­rod­ne­go spra­wia, że naj­waż­niej­szą z tych czyn­no­ści jest zje­dze­nie jabł­ka, zaś jej odpo­wied­nik w Sana­to­rium to przej­rze­nie się Pio­tra w lustrze, po któ­rym, niczym Józef K. po owo­co­wym śnia­dan­ku, musi się napić. K sta­je przed obli­czem nad­zor­cy już prze­ko­na­ny o wła­snej winie i o koniecz­no­ści kary, wycho­dzi z domu jako ska­za­niec i przez resz­tę opo­wie­ści ośmie­sza się, pró­bu­jąc temu zaprze­czyć. W ten spo­sób przy­go­to­wu­je się do egze­ku­cji, czy­li sądo­we­go potwier­dze­nia swo­jej winy, co trwa dość dłu­go. Nato­miast Piotr dosta­je potwier­dze­nie „w tem­pie eks­pre­so­wym”, czy­li tele­gra­ficz­nie, jesz­cze przed wyj­ściem z domu. Tyl­ko czy jest to rze­czy­wi­ście „potwier­dze­nie sądo­we”, ta depe­sza z jed­nym tyl­ko sło­wem?

W Pro­ce­sie kobie­ty, poza funk­cją sek­su­al­ną, peł­nią rów­nież rolę posła­nek, w enig­ma­tycz­ny spo­sób prze­ka­zu­ją­cych Józe­fo­wi K. istot­ne infor­ma­cje o sądzie, bądź też o Pra­wie. Tele­gram żony Pio­tra moż­na uznać za taką infor­ma­cję, choć zgod­nie z poety­ką Sana­to­rium spro­wa­dzo­ną do pozio­mu przy­ziem­ne­go reali­zmu. Jed­nak kon­wen­cja przed­sta­wie­nio­wa nie zmie­nia rze­czy pod­sta­wo­wej, któ­rą jest wyda­nie na sie­bie wyro­ku, bądź – przy­ję­cie go do wia­do­mo­ści.  Być może poję­cio­wo naj­moc­niej­szym ogni­wem mię­dzy dzie­łem Wojacz­ka i Kaf­ki jest afo­ryzm tego ostat­nie­go: „w wal­ce mię­dzy tobą i świa­tem sekun­duj światu”[15]. Ani Józef K., ani Piotr Sobec­ki, nie potra­fią sobie tego uświa­do­mić, choć oby­dwaj z zapa­łem sekun­du­ją świa­tu, lecz nie temu, któ­ry zna­my, tyl­ko temu z przy­po­wie­ści kape­la­na w Pro­ce­sie. Przy­ta­cza­jąc roz­ma­ite komen­ta­rze do przy­po­wie­ści, kape­lan wspo­mi­na o tej naj­da­lej posu­nię­tej, któ­rą mia­ło­by być utoż­sa­mie­nie odźwier­ne­go i „czło­wie­ka ze wsi”. Lecz wła­śnie o to cho­dzi, i w Pro­ce­sie, i w poema­cie Wojacz­ka. I dopie­ro w tym kon­tek­ście jasny sta­je się uprzed­nio dość tajem­ni­czy „dys­tych” Pio­tra – „Nie myślą o Bogu, / tyl­ko szu­ka­ją sposobu!”[16]. Z pozo­ru wymie­rzo­ny w śro­do­wi­sko lite­rac­kie, jest w isto­cie komen­ta­rzem do „spo­so­bu na życie” wszyst­kich, któ­rzy, jak Józef K., opie­ra­ją swo­je myśle­nie o wła­snym losie na przy­na­leż­no­ści do i uczest­nic­twie w kon­kret­nej spo­łecz­no-praw­nej zbio­ro­wo­ści, pod­le­ga­ją­cej jasne­mu opi­so­wi oraz roz­ma­itym „pokrze­pia­ją­cym” dzia­ła­niom her­me­neu­tycz­nym. „Myśle­nie o Bogu” to anty­te­za takie­go spo­so­bu bycia czy byto­wa­nia, odrzu­co­ne­go przez Pio­tra już w chwi­li prze­bu­dze­nia, zaś w póź­niej­szej, poetyc­kiej kon­sta­ta­cji słu­żą­ce­go do umo­ty­wo­wa­nia nar­ra­cyj­ne­go przej­ścia od pierw­sze­go zda­nia poema­tu do opi­su samo­roz­po­zna­nia w lustrze i jego kon­se­kwen­cji. Nato­miast „szu­ka­nie spo­so­bu” na to, jak i dla­cze­go musi umrzeć, do cze­go spro­wa­dza się histo­ria Józe­fa K. w Pro­ce­sie, jawi się w Sana­to­rium jako paro­dia takich poszu­ki­wań – dys­kret­na, mar­gi­nal­na, nie­mal nie­wi­docz­na.


Przy­pi­sy:
[1] Księ­ga kapłań­ska, tłum. J. Wiszył­ło, w: Pismo świę­te Sta­re­go i Nowe­go Testa­men­tu, Poznań–Warszawa 1971, s. 114–115.
[2] Tam­że, s. 120.
[3] Ewan­ge­lia wg Świę­te­go Mar­ka, tłum. W. Pro­kol­ski, w: Pismo świę­te Sta­re­go i Nowe­go Testa­men­tu, Poznań–Warszawa 1971, s. 1166.
[4]  R. Woja­czek, Sana­to­rium, Wro­cław 2010, s. 5.
[5] Tam­że, s. 14.
[6] Tam­że, s. 16.
[7] Tam­że, s.10.
[8] Tam­że, s. 5.
[9] Tekst Kri­ste­vy para­fra­zu­ję za wyda­niem ame­ry­kań­skim: J. Kri­ste­va, Powers of Hor­ror. An Essay on Abjec­tion, trans. L. Roudiez, New York 1982, s. 1.
[10] R. Woja­czek, dz. cyt., s. 6.
[11] Tam­że, s. 52–53.
[12] Pierw­sze pol­skie wyda­nie Ulis­se­sa uka­za­ło się tuż przed zakoń­cze­niem przez Wojacz­ka pra­cy nad Sana­to­rium. Ponad­to, jak poin­for­mo­wał mnie dyrek­tor Insty­tu­tu Miko­łow­skie­go Maciej Melec­ki, mat­ka Wojacz­ka była anglist­ką, a w ich miesz­ka­niu znaj­do­wa­ła się duża kolek­cja lite­ra­tu­ry angiel­sko­ję­zycz­nej, w tym spo­ro pozy­cji awan­gar­do­wych. Ponie­waż Woja­czek znał angiel­ski, nie­wy­klu­czo­ne, że czy­tał Ulis­se­sa w cało­ści lub we frag­men­tach w ory­gi­na­le.
[13] J. Joy­ce, Ulis­ses, tłum. Maciej Słom­czyń­ski, War­sza­wa 1969, s. 208–209. Popra­wi­łem ewi­dent­ny błąd korek­tor­ski, zastę­pu­jąc „chust­kę” „chrząst­ką”.
[14] R. Woja­czek, dz. cyt., s. 43–44.
[15] F. Kaf­ka, Roz­wa­ża­nia o grze­chu, cier­pie­niu, nadziei i słusz­nej dro­dze, tłum. Roman Karst, w: Dzie­ła wybra­ne, t. 1, War­sza­wa 1994, s. 620.
[16] R. Woja­czek, dz. cyt., s. 36.