11/07/16

Pszczoły

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Przy­go­dy z poezją, nie­ocze­ki­wa­ne sytu­acje! W zeszłym roku mia­łem publi­ka­cję w „The Los Ange­les Review”. Wśród zamiesz­czo­nych tam moich wier­szy, w prze­kła­dzie Pio­tra Gwiaz­dy, zna­lazł się utwór Usnę­ły psz­czo­ły (w Pol­sce był w zbio­rze Wan­na Han­se­nów, WBPi­CAK 2013), Bees Fell Asle­ep. No i dwa tygo­dnie temu otrzy­ma­li­śmy nastę­pu­ją­cą infor­ma­cję: „Con­gra­tu­la­tions on having been nomi­na­ted as a can­di­da­te for the Scien­ce Fic­tion Poetry Association’s 2016 Dwarf Stars Award, given by mem­ber vote for the best spe­cu­la­ti­ve-gen­re poem first publi­shed in 2015”. Ame­ry­kań­ska Scien­ce Fic­tion Poetry Asso­cia­tion i the best spe­cu­la­ti­ve-gen­re poem! Nie­zła jaz­da… Cho­dzi wła­śnie o wiersz Bees Fell Asle­ep. Nie jest on o robo­tach, rakie­tach czy innych poczci­wych smo­kach. Nato­miast w kli­ma­tach wyraź­nie halu­cy­no­gen­nych, w pew­nym sen­sie (tak go moż­na odczy­tać) „sur­re­ali­stycz­nych”. Nomi­no­wa­ne do tej nagro­dy wier­sze uka­żą się nie­dłu­go w anto­lo­gii. W tym roku redak­tor­ka­mi wyda­nia są dwie b. cie­ka­we poet­ki ame­ry­kań­skie – Jean­ni­ne Hall Gailey i Lesley Whe­eler (któ­ra jest tak­że pro­fe­sor­ką lite­ra­tu­ry na Washing­ton and Lee Uni­ver­si­ty). I żeby tu jesz­cze (dodat­ko­wo) zaspokoić/uspokoić nasze wal­czą­ce, cha­rak­ter­ne, nie­sko­rum­po­wa­ne, zim­ne i twar­de jak stal Ama­zon­ki – spoj­rza­łem do spi­su tre­ści. Cała masa kobiet. Więc nie tyl­ko face­ci w scien­ce fic­tion! Bar­dzo mnie to wszyst­ko ucie­szy­ło. Zawsze ceni­łem takich ludzi jak Ursu­la K. Le Guin, Ray Brad­bu­ry, Phi­lip K. Dick czy zwłasz­cza J.G. Bal­lard (kwe­stia definiowania/stemplowania kon­kret­nych dzia­łań lite­rac­kich, ety­kiet­ki – to zupeł­nie inna spra­wa, wszyst­kie te podzia­ły nie są na szczę­ście na Zacho­dzie tak ewi­dent­ne jak to bywa­ło jakiś czas temu). Pamię­tam, jak na począt­ku lat 90 chcia­łem m.in. na tych auto­rów namó­wić kogoś z nasze­go pol­skie­go podwór­ka, każ­dy dziw­nie na mnie spo­glą­dał. Jedy­nie Nata­sza Goer­ke mia­ła o tym poję­cie (ale jej bazą był Ham­burg). Potem zro­bi­ła się w PL oczy­wi­ście wiel­ka moda, naj­pierw na Von­ne­gu­ta (obec­nie nikt go już nie wspo­mi­na), a potem Dic­ka. Obsza­ry tabu. Coś tam wypa­da, a o „świa­tach rów­no­le­głych” nie moż­na gło­śno wspo­mi­nać! Bez wzglę­du na ilość kol­czy­ków w dupie. Anty­sa­lon to prze­cież tyl­ko nie­do­ro­bio­ny salon… Może więc dla uroz­ma­ice­nia poli­go­nu ruszą nie­ba­wem np. „wier­sze spor­to­we”, jak kie­dyś (zapo­mnia­ny obec­nie) Marian Grze­ś­czak? Cięż­ko wyczuć, czy Ama­zon­ki od „pro­gre­syw­nej” poezji inte­re­su­ją się kobie­cą pił­ką noż­ną (to tak z kolei na fali obec­nych pił­kar­skich orgii)? Tutaj smut­na wia­do­mość (wybacz­cie!). Nasze dziew­czy­ny strasz­nie umo­czy­ły z Dun­ka­mi, 0:6. Bar­dzo bole­sny koniec marzeń o fina­łach Mistrzostw Euro­py 2017, Dania roz­bi­ła nas w pył – jak infor­mo­wa­ła pol­ska niszo­wa pra­sa. Naszym zawod­nicz­kom nie pomo­gła nawet Wró­blew­ska, któ­ra była w tym pecho­wym skła­dzie. Co praw­da nie moja rodzi­na (grunt to rodzin­ka…), ale mogła się z pew­no­ścią lepiej posta­rać…

Louisia­na, Museum of Modern Art, powsta­ła w 1958 roku. Jej zało­ży­cie­lem był Knud W. Jen­sen. Na samym począt­ku miał pomysł, żeby w miej­scu tym pre­zen­to­wa­no wyłącz­nie współ­cze­sną sztu­kę duń­ską, ale już po dwóch latach zmie­nił pro­fil, zafa­scy­no­wa­ła go nowo­jor­ska MoMA (prze­ło­mem była dla nie­go tak­że wysta­wa Docu­men­ta II w Kas­sel) i od tam­te­go cza­su Louisia­na poszła mię­dzy­na­ro­do­wym tro­pem. Powo­li sta­ła się jed­nym z naj­moc­niej­szych i naj­cie­kaw­szych miejsc wysta­wo­wych, nie tyl­ko w ska­li euro­pej­skiej, ale ogól­no­świa­to­wej. Zagra­nicz­ni goście czę­sto się dzi­wią, dla­cze­go Louisia­na, skąd wzię­ła się aku­rat ta nazwa. Posia­dłość – teren/zabudowania (potem zosta­ło to wszyst­ko ze sma­kiem, odpo­wied­nio zmo­dy­fi­ko­wa­ne, umie­jęt­nie dosto­so­wa­ne do potrzeb muzeum) – nazy­wa­ła się tak już od 1855 roku. Wła­ści­cie­lem był wte­dy ofi­cer kró­lew­ski Ale­xan­der Brun (1814–1893). I tak się prze­dziw­nie zło­ży­ło, że każ­da z jego trzech kolej­nych żon mia­ła na imię… Louise. W hoł­dzie swo­im kobie­tom! Takie wła­śnie wytłu­ma­cze­nie. Knud W. Jen­sen pra­gnął zacho­wać tra­dy­cję, mamy więc Louisia­nę. Nato­miast A. Brun po zakoń­cze­niu aktyw­nej karie­ry woj­sko­wej zaj­mo­wał się psz­cze­lar­stwem. Czy­li zno­wu (począ­tek wpi­su) psz­czo­ły, życie koor­dy­no­wa­ne za pośred­nic­twem fero­mo­nów, poro­zu­mie­wa­nie się za pomo­cą tań­ców (zale­cał­bym wszyst­kim huma­no­idom)… Obec­nym (od kil­ku­na­stu lat) sze­fem Louisia­ny jest Poul Erik Tøj­ner. Oso­ba jak naj­bar­dziej kom­pe­tent­na. Autor wie­lu ksią­żek dot. współ­cze­snej sztu­ki, kura­tor róż­nych gło­śnych wystaw, np. Cezan­ne & Gia­co­met­ti, War­hol After Munch, czy indy­wi­du­al­nych akcji takich ludzi jak choć­by Andre­as Gur­sky, Peter Doig (jeśli ktoś nie zna – zde­cy­do­wa­nie war­to się w twór­czo­ści tego figu­ra­tyw­ne­go mala­rza zorien­to­wać!) itd. Louisia­na jest insty­tu­cją pry­wat­ną. 25% pie­nię­dzy na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści otrzy­mu­je z kasy pań­stwo­wej (w ramach duń­skie­go pra­wa muze­al­ne­go), nato­miast resz­tę zabez­pie­cza­ją wpły­wy ze sprze­da­ży bile­tów (wysta­wy i inne impre­zy kul­tu­ral­ne, któ­re się tam nie­ustan­nie odby­wa­ją), a tak­że publi­ka­cje, spon­so­rzy, fun­da­cje etc. Do muzeum naj­le­piej doje­chać pocią­giem z głów­ne­go dwor­ca kopen­ha­skie­go (Cen­tral Sta­tion, po duń­sku Hoved­ba­ne­går­den, przy samym Tivo­li). Kie­ru­nek: Hel­sin­gør (mia­sto, gdzie z kolei mie­ści się słyn­ny zamek Ham­le­ta – Kron­borg), wysiąść trze­ba na sta­cji Hum­le­bæk i będzie­my już pra­wie na miej­scu (kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wy spa­cer). Adres: Gam­mel Stran­dvej 13. Bilet wstę­pu kosz­tu­je obec­nie 115 DKK (duń­skich koron), dzie­ci i mło­dzież do osiem­na­ste­go roku życia za dar­mo, a stu­den­ci (trze­ba mieć przy sobie waż­ną kar­tę stu­denc­ką) 100 DKK. Spo­ro ludzi wyku­pu­je tzw. rocz­ną kar­tę klu­bo­wą za 595 DKK. Ma się wte­dy wol­ny wstęp na wszyst­kie wysta­wy i impre­zy (kon­cer­ty, wykła­dy, spo­tka­nia lite­rac­kie itd.), i moż­na bez dodat­ko­wych opłat zabrać ze sobą zawsze jed­ną „oso­bę towa­rzy­szą­cą”. Jak przy­sta­ło na świa­to­we muzeum sztu­ki współ­cze­snej, kla­sy Louisia­ny, mamy tu do czy­nie­nia ze wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi media­mi, poka­zy­wa­ne jest tam malar­stwo, gra­fi­ka, foto­gra­fia, rzeź­ba, insta­la­cje, sztu­ka wideo. Czę­sto do gło­su docho­dzi naj­now­sza archi­tek­tu­ra. Impo­nu­ją­ce są zarów­no wysta­wy cza­so­we, jak i kolek­cja sta­ła. Kolek­cja sta­ła w Louisia­nie to praw­dzi­wy raj dla fanów sztu­ki po 1945 roku (aż do cza­sów obec­nych), coś dla zawo­dow­ców i osób mniej może zorien­to­wa­nych, ale jakoś tam spra­wę (temat) czu­ją­cych. Być może, że tak­że dla nie­któ­rych Ama­zo­nek (związ­ki poezji kobie­cej ze sztu­ką?) i hodow­ców psz­czół… Moż­na ją badać/oglądać godzi­na­mi, mie­sią­ca­mi, lata­mi. I co b. waż­ne – pre­zen­to­wa­ne pra­ce są napraw­dę cha­rak­te­ry­stycz­ne (nie­kie­dy podstawowe/wyjściowe) dla danych auto­rów, grup arty­stycz­nych, kie­run­ków w sztu­ce. Nie cho­dzi oczy­wi­ście o same tyl­ko „kla­sy­kie­ry”, ale, nie ma co ukry­wać, mniej zamoż­ne i zor­ga­ni­zo­wa­ne miej­sca tego typu dys­po­nu­ją z regu­ły jedy­nie „sub­sty­tu­ta­mi”. Moż­na wte­dy porząd­nie się naciąć, w przy­pad­ku Louisia­ny takiej moż­li­wo­ści nie ma. Ponie­waż muzeum to może się pochwa­lić b. dużą ilo­ścią nie­zwy­kle istot­nych nazwisk, wspo­mnę tyl­ko o tych dla mnie naj­waż­niej­szych. Kolek­cja Louisia­ny jest w cią­głym roz­wo­ju, prac sys­te­ma­tycz­nie przy­by­wa, nie­któ­re krą­żą po świe­cie, wypo­ży­cza­ne na wysta­wy do innych ośrod­ków. Od cze­go zacząć zwie­dza­nie, na czym skoń­czyć i jak ponow­nie roz­po­cząć wędrów­kę po tym impo­nu­ją­cym obiek­cie? Każ­dy szyb­ko znaj­dzie wła­ści­wą meto­dę. Tutaj jedy­nie dość neu­tral­ne „intro”… Duże wra­że­nie robi insta­la­cja Yay­oi Kusa­my Gle­aming Lights of the Souls. Wia­do­mo, o kogo cho­dzi. Zbun­to­wa­na, odpo­wied­nio nie­po­kor­na artyst­ka. Przy oka­zji ostra dzia­łacz­ka poli­tycz­na. „Sztu­ka obse­syj­na”. Cha­rak­te­ry­stycz­ne krop­ki, napię­cia… Kusa­ma od wie­lu lat prze­by­wa (miesz­ka) w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym w Tokio. Sze­ro­kim echem odbi­ła się jej pro­wo­ka­cja arty­stycz­na, kie­dy zapro­po­no­wa­ła Nixo­no­wi pój­ście do łóż­ka w zamian za zakoń­cze­nie woj­ny w Wiet­na­mie. Kult. Jed­na z naj­droż­szych żyją­cych arty­stek świa­ta. Jej obra­zy, kola­że czy insta­la­cje osią­ga­ją na aukcjach zawrot­ne ceny. Mój „doży­wot­ni” fawo­ryt – David Hock­ney! Inte­re­so­wa­łem się róż­ny­mi faza­mi jego dzia­łal­no­ści, wcze­sny­mi i póź­niej­szy­mi. W 1998 roku powstał  gigan­tycz­ny A Clo­ser Grand Cany­on (2 x 7,5 m), do Louisia­ny tra­fił w 2007. Dzia­ła na mnie hip­no­tycz­nie… Osob­ną salę ma Gia­co­met­ti. Dobrze zoba­czyć te rzeź­by z bli­ska, zazwy­czaj zna­my je z repro­duk­cji. Chy­ba zawsze będą mie­szać nam w głów­kach. „Schył­ko­wy” Pablo Picas­so (lata 60–70) na pew­no wytrzy­mu­je pró­bę cza­su. Zwie­dzać moż­na tema­tycz­nie, chro­no­lo­gicz­nie itd. Powsta­ła w 1948 roku gru­pa COBRA. Oprócz duń­skich twór­ców, któ­rzy w niej dzia­ła­li, takich jak np. Asger Jorn, Carl-Hen­ning Peder­sen, Egill Jacob­sen – cała masa „rodzyn­ków”, nie może być cie­ka­wiej – Appel, Ale­chin­sky, Cor­ne­il­le, Luce­bert. Bar­dzo „kon­kret­nie” poka­za­na euro­pej­ska eks­plo­zja („szczy­to­wa­nie”) lat 50–60-70. Dubuf­fet, Tapies, Bacon. Nouve­au Reali­sme – mój fawo­ryt Fon­ta­na; Wło­si, Fran­cu­zi, Szwaj­ca­rzy – Arman, Tin­gu­ely, Cesar. No i „obli­ga­to­ryj­nie” Joseph Beuys, Mario Merz czy Richard Long. Long zawsze mnie zasta­na­wiał. Jego land art, moty­wy dro­gi, słyn­na A Line Made by Wal­king (wydep­ty­wa­nie linii pod­czas cho­dze­nia po tra­wie), były z pew­no­ścią czymś moc­no prze­ło­mo­wym, swo­ją dzia­łal­no­ścią zain­spi­ro­wał zna­czą­cych ludzi z młod­szych już rocz­ni­ków. Prze­su­wa­my się deli­kat­nie w cza­sie. Nasza uko­cha­na trans­awan­gar­da! Koniec lat 70, począ­tek 80. Cuc­chi i Pala­di­no. Niem­cy, Neue Wil­de. Miło­śni­cy Penc­ka, Immen­dor­fa, czy, rzecz jasna, Base­lit­za poczu­ją się jak u sie­bie w domu. Obok nich Polke, Rich­ter i Kie­fer. Kie­fer podzi­wia­ny i znie­na­wi­dzo­ny, nie każ­dy go akceptuje/załapuje, nato­miast jed­no wyda­je się pew­ne – jego obra­zy i insta­la­cje są mak­sy­mal­ne, cięż­ko być na nie obo­jęt­nym. Nie­miec­ką sil­ną eks­po­zy­cję uzu­peł­nia Duń­czyk, Per Kir­ke­by. Czło­wiek-insty­tu­cja. Autor obra­zów, insta­la­cji, a tak­że poeta! Postać b. roz­po­zna­wal­na, aktu­al­ny w wie­lu świa­to­wej kla­sy muze­ach, kolek­cjach itd. Nie jestem jego jakimś szcze­gól­nym fanem, mam pew­ne pro­ble­my z samą kolo­ry­sty­ką tych prac, po pro­stu nie moja (do koń­ca) este­ty­ka… Zoba­czyć na bank jed­nak war­to. Cza­sy naj­now­sze! Wymie­sza­ne media – malar­stwo, insta­la­cje, wideo, foto­gra­fia etc. Róż­ne nur­ty, ten­den­cje. Bill Vio­la i jego wideo The Raft (2004). Vio­la za każ­dym podej­ściem dzia­ła na mnie uspo­ka­ja­ją­co. Zen. Mar­jo­rie Per­loff: „What makes such an instal­la­tion ’poetic’? Is ’poetic’ just ano­ther epi­thet for ’ima­gi­na­ti­ve’ or ’moving’ or ’inten­se’? Or does Viola’s video have some more meaning­ful rela­tion to ’poetry’? My own take on this dif­fi­cult question is that the attrac­tion poetry has had for Vio­la is that it pro­vi­des video with a turn away from the mere­ly visu­al. ’Tra­di­tio­nal­ly in tele­vi­sion,’ he remarks, ’fide­li­ty has been to vision, to the visu­al ima­ge and not to reali­ty, and rare­ly to the reti­nal ima­ge in the eyeball’” Płót­na Julie Meh­re­tu. Kali­gra­fia? Geo­gra­ficz­ne siat­ki-wykre­sy? Artyst­ka (rocz­nik 1970) pocho­dzi z Etio­pii, miesz­ka i two­rzy w Nowym Jor­ku. Po raz pierw­szy widzia­łem jej rze­czy w zbio­rach Gug­gen­he­ima. Ukoń­czy­ła m.in. Rho­de Island Scho­ol of Design (RISD), jed­ną z naj­waż­niej­szych uczel­ni arty­stycz­nych w USA. Mie­li­śmy tam wraz z Pio­trem Gwiaz­dą w 2014 pre­zen­ta­cję ame­ry­kań­skie­go wyda­nia Kopen­ha­gi. Na ekra­nie poka­zy­wa­no jed­no­cze­śnie moje obra­zy, potem odby­ła się cie­ka­wa, wyczer­pu­ją­ca (w sen­sie pozy­tyw­nym) dys­ku­sja (tak­że w tzw. kulu­arach), poprzecz­ka zde­cy­do­wa­nie wyż­sza niż w Euro­pie (o Tali­ba­no­wie nie wspo­mi­na­jąc). Wol­fgang Til­l­mans – foto­gra­fie. Coś dla ludzi zmę­czo­nych aktyw­no­ścia­mi gru­py Magnum… W 2000 roku oglą­da­łem w Tate w Lon­dy­nie wysta­wę arty­stów nomi­no­wa­nych do Nagro­dy Tur­ne­ra. Naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ły wte­dy na mnie wła­śnie szla­ki foto­gra­ficz­ne („szkice/impresje foto”) Til­l­man­sa, któ­ry zresz­tą nagro­dę zdo­był. Jako pierw­szy gościu nie będą­cy Bry­tyj­czy­kiem. War­to tak­że zoba­czyć insta­la­cję (wideo/dźwięk) i am in you, któ­rej auto­rem jest Doug Ait­ken. 5 pro­jek­to­rów, podró­że psy­cho… Ponad­to Rine­ke Dij­sk­tra, Tho­mas Demand, Tal R, Aer­no­ut Mik i cała masa innych „hero­es” naj­now­szej sztu­ki. Piel­grzym­ki do Louisia­ny mają jesz­cze inną (ewi­dent­ną) przy­czy­nę. Cho­dzi oczy­wi­ście o dział ame­ry­kań­ski – pop art, mini­ma­li­stów, Color Field, New Ima­ge. Ludzie tło­czą się przed dzie­ła­mi War­ho­la, Lich­ten­ste­ina, Rau­schen­ber­ga czy Olden­bur­ga. Przy słyn­nym Mao War­ho­la zawsze grup­ka „wyznaw­ców”. Od mło­do­ści byłem wiel­kim fanem Donal­da Jud­da i Rober­ta Smi­th­so­na (pop art spe­cjal­nie mnie nie intry­go­wał). Uwa­ża­łem jed­nak, że naj­lep­szą meto­dą zaprzy­jaź­nie­nia się z Jud­dem powin­na być wypra­wa do Mar­fy w Tek­sa­sie (The Chi­na­ti Foun­da­tion). Nigdy nie uda­ło mi się tam dotrzeć, mimo że miej­sce i pre­zen­to­wa­ne w Mar­fie obiekty/instalacje znam nie­ja­ko na pamięć. Każ­de sza­nu­ją­ce się muzeum sztu­ki nowo­cze­snej posia­da u sie­bie (mniej­szą lub więk­szą) „skrzyn­kę” Jud­da. Jest to jed­nak z regu­ły kwe­stia eks­po­zy­cji. W oto­cze­niu krzy­kli­wych, figu­ra­tyw­nych obraz(k)ów nie mają one siły prze­bi­cia, w ten spo­sób wie­le się o mini­ma­li­stach nie dowie­my. Color Field to w Louisia­nie tacy kla­sy­cy jak Mor­ris Louis, Roth­ko, Noland. Potem mamy cie­ka­we lata 60/70: Oppen­he­im, Tut­tle czy Kien­holz. Lata 80, New Ima­ge: Fischl, Jen­ney, Sal­le. Louisia­na współ­pra­cu­je z dosko­na­ły­mi kura­to­ra­mi i histo­ry­ka­mi sztu­ki. Orga­ni­zo­wa­ne przez to muzeum wysta­wy cza­so­we, retrospektywne/tematyczne, grupowe/indywidualne są zawsze total­nie przy­go­to­wa­ne i zapre­zen­to­wa­ne. Pozio­mem dorów­nu­ją akcjom takich insty­tu­cji jak MoMA, Gug­gen­he­im, Mar­tin Gro­pius Bau lub Tate Modern. Dla mnie był to jeden z plu­sów osie­dle­nia się w Kopen­ha­dze. Dzię­ki Louisia­nie mogłem grun­tow­nie zapo­znać się z pra­ca­mi naj­istot­niej­szych arty­stów. Zali­czy­łem nie­zli­czo­ną ilość mak­sy­mal­nych wystaw. Cięż­ko było­by to wszyst­ko tutaj oma­wiać. Wspo­mnę więc sygna­ło­wo jedy­nie o dwóch. Rok 2010, Anselm Kie­fer. Akcja retro­spek­tyw­na, pra­ce z czter­dzie­stu lat dzia­łal­no­ści. Obra­zy, rzeź­by, insta­la­cje. MOC! Prze­kleń­stwo i upa­dek świa­ta. Obra­zy-relie­fy, czę­sto pokry­te orga­nicz­ny­mi mate­ria­ła­mi. Reszt­ki roślin, nasio­na, wło­sy i zęby. Słyn­ny bom­bo­wiec, rzeź­ba Jason. W kolej­nym pomiesz­cze­niu insta­la­cja z pię­cio­ma obse­syj­ny­mi sar­ko­fa­ga­mi. Marze­nie o sile, któ­ra porząd­ko­wa­ła­by bieg histo­rii. Wyraź­ny pesy­mizm Kie­fe­ra. Opo­wieść o zmierz­chu cywi­li­za­cji… Kil­ka lat wcze­śniej, w 2007, Cin­dy Sher­man. Tytuł wysta­wy Kvin­den med de man­ge ansigter/Kobieta o wie­lu twa­rzach. 250 prac obej­mu­ją­cych lata 1975–2005. Insce­ni­za­cje i szyb­kie „gry­ma­sy”. Prze­róż­ne typy kobie­ce. Pro­te­zy i maki­ja­że. Atmos­fe­ra jak z fil­mów Hitch­coc­ka, neo-realizm, twa­rze „auto­bu­so­we”, a obok nich dziew­czy­ny przy­po­mi­na­ją­ce hol­ly­wo­odz­kie gwiaz­dy lat 50–60. Jesz­cze dalej sty­li­za­cje, foto­gra­fie w zło­tych ram­kach, komen­ta­rze dot. sta­rych mistrzów – Rafa­el, Cara­vag­gio i Bot­ti­cel­li z Sher­man w roli głów­nej, „auto­por­tre­ty”. Jeśli ktoś wybie­rał­by się do Louisia­ny w naj­bliż­szym cza­sie, to oprócz kolek­cji sta­łej, o któ­rej mowa była wcze­śniej, mógł­by obej­rzeć retro­spek­ty­wę jed­ne­go z naj­cie­kaw­szych duń­skich mala­rzy powo­jen­nych, Poula Ger­ne­sa (1925–1996). Ponad­to do 11 wrze­śnia 2016 czyn­na będzie wysta­wa pt. Ilu­mi­na­tion. Zbio­ro­wy pokaz, wybór prac, któ­re w ostat­nich latach wzbo­ga­ci­ły muzeum. Np. Andre­as Gur­sky, Franz West, Cin­dy Sher­man, Shil­pa Gup­ta, Alex Da Cor­te, Taci­ta Dean. Louisia­na poło­żo­na jest w pięk­nym miej­scu, nad samym Sun­dem, bez­po­śred­nio przy pla­ży (z wido­kiem na Szwe­cję, jeśli nie ma aku­rat skan­dy­naw­skiej mgły). Do muzeum nale­ży tak­że b. sen­sow­nie pomy­śla­ny park, gdzie moż­na natknąć się na rzeź­by i insta­la­cje takich ludzi jak Miró, Hen­ry Moore, Jean Arp, Max Ernst, Ale­xan­der Cal­der, Joel Sha­pi­ro, Noubo Seki­ne, Max Bill. Z pew­no­ścią war­to się więc zmo­bi­li­zo­wać, przy­je­chać do Kró­le­stwa, na wyspę Sjæl­land (Zelan­dię) i zali­czyć to wyjąt­ko­we miej­sce! Tak­że inne muzea pre­zen­tu­ją­ce współ­cze­sną (i nie tyl­ko) sztu­kę, np. Arken w Ishøj pod Kopen­ha­gą. Arken zało­żo­na zosta­ła w 1996 roku, inte­re­su­ją­ca jest już sama bry­ła budyn­ku, auto­rem pro­jek­tu jest b. zna­ny duń­ski archi­tekt Søren Robert Lund. Oglą­da­łem tam wysta­wy wie­lu „obli­ga­to­ryj­nych” arty­stów, takich jak Ola­fur Elias­son, War­hol, Basqu­iat. W kolek­cji sta­łej spo­ro cie­ka­wych nazwisk, m.in. Damien Hirst.

W Kopen­ha­dze (& oko­li­cach, nie wiem jak jest z tym na Fio­nii, Jutlan­dii czy Wyspach Owczych) działało/działa w sztu­ce kil­ka­na­ście osób pocho­dzą­cych z Pol­ski. Nie­du­ża grup­ka, gdyż roda­cy raczej na wyso­ko­ściach; rusz­to­wa­nia i tym podob­ne kli­ma­ty… Wia­do­mo, nie każ­dy stwo­rzo­ny jest do pra­cy przy szta­lu­gach. Zde­cy­do­wa­nie cha­ry­zma­tycz­ną, wybit­ną posta­cią był Teo­dor Bok (1947–2007). Dosko­na­ły rzeź­biarz i malarz. Uro­dził się w Szcze­ci­nie, w latach 1969–1972 uczył się u rzeź­bia­rza Bro­ni­sła­wa Koniu­sze­go, do Kopen­ha­gi dotarł w 1973 roku (miał wte­dy 26 lat) i ukoń­czył tu Szko­łę Rze­miosł Arty­stycz­nych (obec­nie Duń­ska Szko­ła Desi­gnu). Jego rzeź­by, drew­nia­ne, „dia­bo­licz­ne” i nie­po­ko­ją­ce gło­wy (koja­rzą­ce się z tymi z Wysp Wiel­ka­noc­nych), szkie­le­ty zbu­do­wa­ne z olbrzy­miej ilo­ści pre­cy­zyj­nych ele­men­tów są czymś wyjąt­ko­wym, stu­pro­cen­to­wo ory­gi­nal­nym. Skala/poziom pla­ne­tar­ny – nigdy nie mia­łem żad­nych, naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Miej­my nadzie­ję, że doj­dzie w koń­cu (!) do jakiejś porząd­nej wysta­wy retro­spek­tyw­nej T. Boka w Pol­sce. Tym­cza­sem lata pły­ną, rzeź­by i obra­zy roz­cho­dzą się po pry­wat­nych kolek­cjach, cięż­ko to będzie ponow­nie zebrać. Jego twór­czo­ścią powin­ny się koniecz­nie i jak naj­szyb­ciej zain­te­re­so­wać Muzeum Naro­do­we w War­sza­wie, Zachę­ta, CSW czy kra­kow­ski MOCAK. Jakieś sil­ne, kon­kret­ne insty­tu­cje! Za życia miał w Pol­sce kil­ka istot­nych wystaw, m.in. w Gale­rii Stu­dio w War­sza­wie (2000) i w Cen­tral­nym Muzeum Włó­kien­nic­twa w Łodzi (2004). W zeszłym roku nie­wiel­ki zestaw prac poka­za­no na Wydzia­le Wzor­nic­twa ASP w War­sza­wie. Duża akcja retro­spek­tyw­na mia­ła miej­sce w Danii w Svend­bor­gu (2011), była wiel­kim suk­ce­sem. Dobrze zor­ga­ni­zo­wa­na, poka­za­ła wiel­ką siłę, sto­pień zaawan­so­wa­nia tej sztu­ki. Teo­dor Bok był pry­wat­nie moim total­nym przy­ja­cie­lem, pomógł mi, gdy zna­la­złem się w zakrę­co­nej, fatal­nej sytu­acji oso­bi­stej, mogłem zawsze na nie­go liczyć. Mie­li­śmy wspa­nia­ły kon­takt. Już z nikim nie poga­dam tak dobrze o Smut­ku tro­pi­ków… Do tej pory nie mogę uwie­rzyć, że nie ma go wśród żywych, pocho­wa­ny został na Cmen­ta­rzu Asy­sten­tów w Kopen­ha­dze. Pozo­stał pewien ślad tej naszej „ziem­skiej deba­ty”. W 2005 Biblio­te­ka Naro­do­wa i Duń­ski Insty­tut Kul­tu­ry wyda­ły zbiór mojej poezji pt. Pomiesz­cze­nia i ogro­dy. Wier­szom towa­rzy­szy­ło sie­dem­na­ście rysun­ków Teo­do­ra, wszyst­kie wyko­na­ne w 2004. Nie żyje już tak­że Kazi­mierz Cząst­ka (zmarł w 2004 roku), cha­ry­zma­tycz­ny czło­wiek, któ­ry przez dłu­gie lata miał pra­cow­nię i miesz­kał na Chri­stia­nii. Był on mistrzem „action pain­ting” i per­for­man­ce. Czas szyb­ko zasu­wa do przo­du. Mało kto o nim teraz pamię­ta. Nie mam poję­cia, gdzie w obec­nej chwi­li znaj­du­ją się jego gęste, peł­ne kosmicz­nej ener­gii płót­na… Szko­da, to był ktoś b. istot­ny! Pocho­dzą­ca z War­sza­wy Ewa Wer­ber (rocz­nik 1952) przy­je­cha­ła do Danii w 1969. W latach 1971–1975 stu­dio­wa­ła w Aka­de­mii w Aar­hus (Jutlan­dia), a następ­nie od 1975 do 1980 w Kró­lew­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kopen­ha­dze, m.in. pod okiem słyn­ne­go Richar­da Mor­ten­se­na (1910–1993), jed­ne­go z naj­waż­niej­szych duń­skich mala­rzy-abs­trak­cjo­ni­stów, któ­re­go obra­zy moż­na zoba­czyć tak­że w Louisia­nie. W pierw­szej, wcze­snej fazie twór­czo­ści mie­li­śmy do czy­nie­nia z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi por­tre­ta­mi (zwłasz­cza kobiet), potem z dzie­ła­mi „geo­me­trycz­ny­mi”, nastą­pi­ło wte­dy odej­ście od moty­wów figu­ra­tyw­nych. Ostat­nia deka­da to pra­ca nad mini­ma­li­stycz­ny­mi insta­la­cja­mi. Budo­wa­ne są czę­sto z przed­mio­tów domo­we­go użyt­ku, zaba­wek, opa­ko­wań – two­rzą odpo­wied­nio intry­gu­ją­cy mikro­ko­smos. Z kolei mistrzy­nią kola­żu (czę­sto z ele­men­ta­mi ero­tycz­ny­mi) jest pocho­dzą­ca z Pol­ski, zamiesz­ka­ła od 1969 roku w Kopen­ha­dze Bar­ba­ra Rach­man­ski. Są to moc­ne, dobrze przeprowadzone/pomyślane kom­po­zy­cje. Bar­ba­ra Rach­man­ski poka­zu­je je od 1974 roku, bra­ła udział w wie­lu wysta­wach zbio­ro­wych i indy­wi­du­al­nych w Danii, Pol­sce, Nor­we­gii i Szwe­cji. W Kopen­ha­dze m.in. w pre­sti­żo­wym Char­lot­ten­bor­gu, gło­śny był też jej udział w Kun­sthal­len Kron­hau­sen Ero­tic Art Exhi­bi­tion. I jesz­cze inna Bar­ba­ra z Pol­ski – Bar­ba­ra Wil­son. Wykształ­co­na w poznań­skiej ASP (1982–1988), malar­stwo i insta­la­cja (u Mag­da­le­ny Aba­ka­no­wicz), a tak­że w Holan­dii (1985–1986) w Amster­dam Aca­de­my of Fine Arts. Rodzaj solid­nych, figu­ra­tyw­nych poszu­ki­wań. Mia­łem przy­jem­ność wysta­wiać z nią w Gal­le­ry Bran­te­bjerg (Nykøbing Sj./Dania, 2008). Dwie inne inte­re­su­ją­ce artyst­ki: Lea Boru­szek (rocz­nik 1949), malar­ka i świet­na gra­ficz­ka oraz Ali­cja Fenig­sen, sły­ną­ca zwłasz­cza ze sztu­ki por­tre­to­wej. W latach 80–90 dużo się tutaj mówi­ło o rzeź­bia­rzu Andrze­ju Lemi­szew­skim (ur. w 1952 roku w War­sza­wie, w Danii od 1971, kopen­ha­ska Aka­de­mia 1975–1982). Este­ty­ka jego rzeźb i insta­la­cji b. mi odpo­wia­da­ła. Oszczęd­ność i kon­kret! Ele­men­ty drew­nia­ne połą­czo­ne z kamie­niem. Gra­nit i mar­mur. Obec­nie prze­by­wa i pra­cu­je we wło­skiej miej­sco­wo­ści Pie­tra­san­ta. Wia­do­mo, życio­we marze­nie każ­de­go rzeź­bia­rza, dostęp do „ska­ły meta­mor­ficz­nej powsta­łej z prze­obra­że­nia wapie­ni”. Przez wie­le lat aktyw­ny był w Kopen­ha­dze Woj­ciech Laskow­ski (ur. 1960 we Wro­cła­wiu). Jakiś czas temu prze­niósł się jed­nak do Austrii. Nie­zwy­kle cie­ka­wa postać! Ukoń­czył PWSSP w Pozna­niu, dosko­na­ły foto­graf, rzeź­biarz, autor insta­la­cji i dzia­łań land arto­wych. Arty­sta nowo­cze­sny i kon­cep­tu­al­ny, na pew­no nie nale­żą­cy do „rodzi­ny” eks­per­tów od malo­wa­nia ruma­ka. Peda­gog i ani­ma­tor pro­jek­tów arty­stycz­no-edu­ka­cyj­nych. Współ­pra­co­wał z wie­lo­ma zna­czą­cy­mi insty­tu­cja­mi, np. z Gale­rią Naro­do­wą (Sta­tens Museum for Kunst) w Kopen­ha­dze. Pozna­li­śmy się chy­ba jesz­cze w latach 90. Uda­ło nam się dopro­wa­dzić w Danii do b. spek­ta­ku­lar­nej akcji. W 2002 fini­szo­wa­łem z Nową Kolo­nią, wia­do­mo było od same­go począt­ku, że to książ­ka-eks­pe­ry­ment, że nie­zwy­kle cięż­ko będzie ją wydać, nie mówiąc już o tłu­ma­cze­niu na inne języ­ki. Nazwa­łem ją trak­ta­tem o toż­sa­mo­ści. Ma kon­struk­cję dia­lo­go­wą, dla wie­lu osób jest rodza­jem „sen­ne­go kosz­ma­ru”, jakie­goś hybry­dycz­ne­go spek­ta­klu, utwo­ru enig­ma­tycz­ne­go, kryp­tycz­ne­go. Wojt­ko­wi Laskow­skie­mu b. się tekst spodo­bał i razem z Marian­ne Søga­ard Søren­sen doko­na­li per­fek­cyj­ne­go prze­kła­du na duń­ski. Wyko­na­li gigan­tycz­ną pra­cę! Oprócz tego, że Woj­tek był współ­tłu­ma­czem, w książ­ce zna­la­zła się tak­że seria jego foto­gra­fii. Zdję­cia nie mają cha­rak­te­ru ilu­stra­cyj­ne­go. Są tam osob­nym świa­tem suge­ru­ją­cym nowe ścież­ki inter­pre­ta­cyj­ne zapi­su, two­rzą nie­za­leż­ną prze­strzeń. Den ny kolo­ni uka­za­ła się w Kopen­ha­dze już w 2003 roku, nakła­dem Biblio­te­ket Øver­ste Kirur­gi­ske, mia­ła dobre recen­zje (np. Lars Buk­dahl) i część nakła­du zosta­ła zaku­pio­na przez duń­skie biblio­te­ki, coś więc tu po niej zosta­nie. Sytu­acja była para­dok­sal­na. Mia­łem goto­wy maszy­no­pis w jęz. pol­skim, książ­kę prze­tłu­ma­czo­ną na jęz. duń­ski, nato­miast nie mogłem zna­leźć wydaw­cy w PL. W Pol­szy każ­dy się nie­źle cykał! Dopie­ro po kil­ku latach, w 2007, uda­ło się ją tam wydać, co jest olbrzy­mią zasłu­gą Paw­ła Nowa­kow­skie­go, sze­fa szcze­ciń­skiej For­my. Zary­zy­ko­wał, posta­wił na rzecz abso­lut­nie nie­ko­mer­cyj­ną. Pol­scy kry­ty­cy wpa­dli oczy­wi­ście w duże zakło­po­ta­nie. Nie bali się nato­miast Krzysz­tof Hof­f­mann i Hen­ryk Bere­za. Hen­ryk Bere­za pisał o Nowej Kolo­nii w nie­ist­nie­ją­cym już piśmie „Pogra­ni­cza”, myślę, że to było uda­ne, miej­sca­mi traf­ne omó­wie­nie. Pol­ska, ory­gi­nal­na wer­sja zawie­ra (podob­nie jak duń­ska) serię foto­gra­fii W. Laskow­skie­go. Nie jest to jed­nak „powtór­ka z roz­ryw­ki”. Zupeł­nie inna kolej­ność i czę­ścio­wo nowe moty­wy foto. Tutaj naj­bar­dziej pasu­je mi hasło Hel­le­ra: „Coś się sta­ło”. W świe­cie foto­gra­fii aktyw­ny jest w Kopen­ha­dze Piotr Top­pe­rzer (miesz­ka w Danii od 1969). Spe­cja­li­zu­je się w akcjach por­tre­to­wych. Czę­sto udzie­la się w Pol­sce, ostat­nio miał wysta­wę Face to Face w ASP w Kato­wi­cach, w ramach festi­wa­lu Nor­da­lia (2012). Tak­że Ste­fan Wurzel, któ­ry bywa też kura­to­rem, np. wysta­wy stu­den­tów wydzia­łu foto­gra­fii łódz­kiej szko­ły fil­mo­wej, w ramach Copen­ha­gen Pho­to Festi­val (2013). Peter Gyl­lan (Piotr Gąsio­row­ski), ur. w 1950 w Toru­niu, w 1971 wyje­chał z Pol­ski, w Kopen­ha­dze ukoń­czył stu­dia gra­fi­ki użyt­ko­wej. Pro­fe­sor w Duń­skiej Szko­le Desi­gnu, zaj­mu­je się typo­gra­fią i pro­jek­to­wa­niem zna­ków. Mia­sto Roskil­de, 30 km na zachód od Kopen­ha­gi. Zna­ne z gotyc­kiej kate­dry (miej­sca pochów­ku monar­chów duń­skich) i muzeum-skan­se­nu poświę­co­ne­go Wikin­gom, pięk­nie poło­żo­ne na wybrze­żu fior­du Roskil­de Fjord. Osie­dlił się w nim Zbi­gniew Kosma­la. Absol­went (1979) Aka­de­mii w Gdań­sku, do Danii zawi­tał w 1986 roku. W Kopen­ha­dze czę­sto go nie widu­ję, ale dzia­ła wytrwa­le na duń­skim (i mię­dzy­na­ro­do­wym) fron­cie. Uczest­ni­czył w wie­lu waż­nych wysta­wach, ostat­nio Inter­na­tio­nal Print Trien­nial Kra­ków-Istan­bul 2013 interfaces–istanbul, Tur­cja. Na pew­no jest to rodzaj sztu­ki figu­ra­tyw­nej, na wyso­kim pozio­mie tech­nicz­nym, o jego obra­zach mówi się czę­sto, że to odmia­na „nowo­cze­sne­go sur­re­ali­zmu”,. W obra­zach Z. Kosma­li naj­bar­dziej inte­re­su­je mnie oszczęd­na roz­pię­tość, gama/skala kolo­rów. Efekt mono­chro­mu (np. sza­ro­ści) zawsze był czymś, nad czym sam dłu­go pra­co­wa­łem. Ostat­nim arty­stą, o któ­rym chciał­bym w tym wpi­sie wspo­mnieć MUSI być oczy­wi­ście Janusz Tyr­pak! „Czym był­by bez nie­go pej­zaż”… Janusz uro­dził się w 1963 r. w Muszy­nie. W latach 1978–1983 uczył się w szko­le rze­miosł arty­stycz­nych im. Kena­ra w Zako­pa­nem, potem (1984–1990) stu­dio­wał w ASP w Kra­ko­wie. Następ­nie wyje­chał z Pol­ski i osie­dlił się w Kopen­ha­dze. Jego począt­ki nie były tu łatwe. W Danii obo­wią­zy­wa­ła w tam­tych latach (i w sumie chy­ba nadal obo­wią­zu­je) zupeł­nie inna linia i myśle­nie o sztu­ce niż w kon­ser­wa­tyw­nych, nie­co „prze­sta­rza­łych” świa­tach kra­kow­skiej uczel­ni. Malar­stwo zachod­nie w prze­ci­wień­stwie do pol­skie­go (z wie­lo­ma wyjąt­ka­mi, oczy­wi­ście – w Pol­sce każ­da ASP mia­ła w sumie odmien­ny pro­fil) nie poszło w stro­nę figu­ra­tyw­ną (mimo że tak­że w Danii zda­rza­ły się ewi­dent­ne „rzu­ty na taśmę”: czasz­ki, krzy­że i mało weso­łe szu­bie­ni­ce), punk­tem odnie­sie­nia byli nato­miast czę­sto tacy ludzie jak np. Ale­chin­sky, Jorn, Basqu­iat, Twom­bly. Epi­go­ni „Mal­czew­skich” czy Bro­ni­sła­wa Lin­ke nie mie­li­by tu więk­szych szans. Bar­dziej już ludzie two­rzą­cy w sty­lu infor­mel, np. naśla­dow­cy Ste­fa­na Gie­row­skie­go. Janusz Tyr­pak szyb­ko to wszyst­ko zro­zu­miał i zaob­ser­wo­wał. Nie tra­cił cza­su. Roz­po­czy­nał od gra­fi­ki i rysun­ku, potem skon­cen­tro­wał się pra­wie wyłącz­nie na malar­stwie. Jego cur­ri­cu­lum vitae to nie­zwy­kle roz­bu­do­wa­na lista. Seria gra­fik Gene­ra­tion, b. uda­na, przed­sta­wia­ją­ca w spo­sób eks­pre­syj­ny i dość (jed­nak) mrocz­ny ludz­kie gło­wy, „obsko­czy­ła” wszyst­kie moż­li­we Biennale/Trienniale of Gra­phic Art. Poka­zy­wa­na była na całym świe­cie. W przy­pad­ku malar­stwa rzecz ma się bar­dzo podob­nie. Cięż­ko w sumie zli­czyć wszyst­kie te akcje zbio­ro­we i indy­wi­du­al­ne, w któ­rych brał  udział. Potra­fią być to gale­rie zarów­no ame­ry­kań­skie, jak i skan­dy­naw­skie czy pol­skie. Dwa­dzie­ścia kil­ka lat obec­no­ści Janu­sza Tyr­pa­ka w malar­stwie to oczy­wi­ście kon­kret­ne fazy i falo­wa­nia. Przy­go­da z abs­trak­cją, por­tre­ty. Marze­nie o zro­zu­mie­niu „korze­ni” współ­cze­snej sztu­ki! W ostat­nim cza­sie cykle obra­zów-komen­ta­rzy, impre­sje dot. sta­rych mistrzów, takich jak Vela­zqu­ez, da Vin­ci, Rubens czy Goya. Tak­że mala­rzy szwedz­kich (Carl Lars­son, Anders Zorn) i duń­skich, zwią­za­nych z gru­pą Ska­gen (np. P.S. Krøy­er). Mój fawo­ryt to Las Meni­nas (ina­czej nie może być!), w wer­sji Janu­sza w odcie­niach sza­ro­ści, z nie­wiel­ki­mi czerwonymi/niebieskimi akcen­ta­mi. Czy J. Tyr­pak dopra­co­wał się w malar­stwie wła­sne­go sty­lu? Pyta­nie cięż­kie, zazwy­czaj dość „kwa­dra­to­we” i nie­zbyt popu­lar­ne… Osob­ność? Myślę, że z tym mamy wła­śnie do czy­nie­nia. Jego obra­zy są roz­po­zna­wal­ne, nie moż­na go pomy­lić z kimś innym. Wcho­dząc do gale­rii z miej­sca zapa­la się lamp­ka. Nigdy nie zre­zy­gno­wał do koń­ca ze ście­żek figu­ra­tyw­nych, z tego, cze­go go nauczo­no w Pol­sce. Jest tech­nicz­nym per­fek­cjo­ni­stą. Nie są to jed­nak akry­lo­we „ilu­stra­cje”. Domi­nu­je w nich raczej efekt nie­do­po­wie­dze­nia… Ludzie-zwie­rzę­ta-przed­mio­ty są zapo­da­ne w tych obra­zach czę­sto w for­mie szki­ców, sylwetki/kształty są jedy­nie „zasy­gna­li­zo­wa­ne”. Zni­ka­ją i poja­wia­ją się w nie­po­ko­ją­cej prze­strze­ni (wra­że­nie zjawy/fantomów). Bar­dzo waż­nym ele­men­tem tych prac jest samo tło. Janusz już daw­no temu zre­zy­gno­wał z mod­nych nie­gdyś wypeł­nia­czy (lite­rek, znacz­ków itd.), potra­fi to wszyst­ko wytrzy­mać kom­po­zy­cyj­nie, połą­czyć dyna­mi­kę z ciszą/bezruchem, orna­ment z mono­chro­ma­tycz­ną, pozba­wio­ną „efek­tów spe­cjal­nych” asce­zą. Zna­ne są w Danii jego por­tre­ty. Malo­wał prze­róż­nych ludzi. Mał­go­rza­tę II, duń­skich cele­bry­tów (akto­rów, arty­stów, poli­ty­ków etc.), przy­ja­ciół, człon­ków rodzi­ny. Tutaj cie­ka­wa spra­wa. Więk­szość tych por­tre­tów jest „podwój­na”, obu­stron­na. Po dru­giej stro­nie płót­na znaj­du­je się jesz­cze inna wer­sja danej twa­rzy. Janusz zapra­szał czę­sto „boha­te­rów” tych prac, żeby sami, bez­po­śred­nio na płót­nach, zosta­wia­li jakieś uwa­gi, mini-komen­ta­rze, sym­bo­le. Nie są więc to typo­we, kla­sycz­ne por­tre­ty, spo­ro w nich ducha akcji i eks­pe­ry­men­tu. Na wysta­wach nie są mon­to­wa­ne do ścian, cho­dzi o zawie­sze­nie ich w taki spo­sób, żeby widocz­ne były oby­dwie stro­ny obra­zu. Czy wspo­mnia­na wyżej roz­po­zna­wal­ność jest dla arty­sty czymś opty­mal­nym? Odwiecz­ny dyle­mat… W więk­szo­ści przy­pad­ków może ozna­czać sta­gna­cję, dzia­łać para­li­żu­ją­co. W przy­pad­ku sztuk wizu­al­nych cho­dzi też oczy­wi­ście o kasę. Klien­ci i wła­ści­cie­le gale­rii wywie­ra­ją na arty­stów olbrzy­mi wpływ. Uwiel­bia­ją „sta­bi­li­za­cję”, nie są z regu­ły w sta­nie zaak­cep­to­wać, gdy ich fawo­ryt zaczy­na nagle prze­miesz­czać się w nie­zna­nym im kie­run­ku, two­rzyć rze­czy, do któ­rych nie są jesz­cze przy­zwy­cza­je­ni. Podob­nie jest zresz­tą w innych mediach. Inwe­sty­cje-zysk-inwe­sty­cje-zysk… Co sta­nie się dalej ze sztu­ką Janu­sza Tyr­pa­ka? Czy gro­zi jej zastój, czy może cze­ka­ją nas nie­spo­dzian­ki? Naj­bliż­szy czas wszyst­ko poka­że. Cho­dzi­ło­by zawsze o nie­ustan­ny roz­wój i poli­go­ny! Moc­no wie­rzę w tego for­mal­nie b. ela­stycz­ne­go czło­wie­ka i mam nadzie­ję, że nie będzie to pole­gać na pie­lę­gna­cji roz­pra­co­wa­ne­go już ogród­ka. Krzysz­tof Jawor­ski poznał Janu­sza na począt­ku lute­go 1996 w Kopen­ha­dze. Dobrze się ze sobą doga­da­li i jesz­cze tego same­go roku uka­zał się ich wspól­ny art­bo­ok 5 poema­tów (Agen­cja Kom­pu­te­ro­wa Grze­gorz Dąb­kow­ski, Kiel­ce 1996). Pięt­na­ście cha­rak­te­ry­stycz­nych gra­fik Janu­sza (czar­no-bia­łych, nar­ra­cyj­nych) i tek­sty K. Jawor­skie­go. Obec­nie już kla­sy­ka współ­cze­snej poezji pol­skiej: Shel­ley toną­cy, Wyrwa­ny z korze­nia­mi, Powrót na łono ojczy­zny Juliu­sza Sło­wac­kie­go, Porwa­nie Pary­ża i Pamię­ci Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Wer­sja „papie­ro­wa” jest raczej cięż­ka do zdo­by­cia, ale rzecz dostęp­na jest obec­nie tak­że w for­mie elek­tro­nicz­nej. Akcja Jaworski/Tyrpak mia­ła kon­ty­nu­ację w 18 (!) lat po wyda­niu 5 poema­tów. W sie­cio­wym „Heli­kop­te­rze” uka­za­ły się w 2014 roku trzy mini­ma­li­stycz­ne wier­sze K. Jawor­skie­go. Towa­rzy­szy­ły im trzy obra­zy J. Tyr­pa­ka. Tym razem więc kolor i kon­tra­sto­wo, duża oszczęd­ność języ­ko­wa wier­szy. Dia­log ten wyszedł cie­ka­wie. Miej­my nadzie­ję, że pano­wie jesz­cze nie­jed­no­krot­nie razem wystą­pią, że cze­ka­ją nas z ich stro­ny nowe, intry­gu­ją­ce pro­jek­ty. Z Janu­szem zna­my się dobrze od daw­na, miesz­ka­my bli­sko sie­bie w połu­dnio­wej dziel­ni­cy Kopen­ha­gi, Ama­ger. Prze­ga­da­li­śmy razem tysią­ce godzin, spra­wa oczy­wi­sta, że nie­jed­no­krot­nie „połą­czy­li­śmy siły”. W 2006 war­szaw­ska, „zasłu­żo­na” dla muzy­ki alter­na­tyw­nej (ma na swo­im kon­cie Powsta­nie War­szaw­skie Lao Che, kil­ka tytu­łów Armii itd.) ofi­cy­na Ars Mun­di, wypu­ści­ła pły­tę Grze­gorz Wróblewski/Bobi Peru Projekt1. Czy­tam tam moje tek­sty, nato­miast muzy­kę skom­po­no­wał Bobi Peru (czy­li Maciek Sin­kow­ski), zna­ny wcze­śniej z dzia­łal­no­ści np. w kul­to­wej Zgo­dzie. Auto­rem opra­co­wa­nia gra­ficz­ne­go, serii prac, któ­re zna­la­zły się w ksią­żecz­ce towa­rzy­szą­cej pły­cie i moty­wu na okład­ce, jest wła­śnie Janusz Tyr­pak. Wszyst­ko dobrze ze sobą zagra­ło. Gra­fi­ki pocho­dzą ze wspo­mnia­ne­go już wcze­śniej cyklu Gene­ra­tion i opty­mal­nie pasu­ją do trip-hopo­we­go, psy­cho nastro­ju pro­duk­cji. Projekt1 został omó­wio­ny w gaze­tach, dali­śmy kil­ka kon­cer­tów i potem spra­wa powo­li przy­ci­chła. Akcja była wyraź­nie pod prąd i nie­ko­mer­cyj­na, nie mogli­śmy kon­ku­ro­wać z zawod­ni­ka­mi gra­fo, któ­rzy o mig­da­łach, z trąb­ką czy sak­so­fo­na­mi w tle… „Kto myśli o pro­ble­mach – ma pro­ble­my. Kto myśli o roz­wią­za­niach – ma roz­wią­za­nia.” Takie hasło rzu­cił kie­dyś nie­miec­ki psy­cho­log, Niko­laus B. Enkel­mann. Pomy­śle­li­śmy więc razem z Janu­szem Tyr­pa­kiem o „roz­wią­za­niach”. To była więk­sza zaba­wa i inwe­sty­cja! Zaku­pi­li­śmy far­by i płót­na. Szes­na­ście dużych for­ma­tów, 120 x 100 cm. Każ­dy z nas miał wyko­nać osiem obra­zów. 120 x 100 – mój ulu­bio­ny roz­miar (iko­na-max), czę­sto na takim pra­co­wa­łem (moje ostat­nie czte­ry indy­wi­du­al­ne wysta­wy w Pol­sce skła­da­ły się w więk­szo­ści wła­śnie z obra­zów 120 x 100). Ruszy­li­śmy z Janu­szem ostro do dzie­ła. Wszyst­ko odby­wa­ło się w loka­lu przy Ama­ger­bro­ga­de, gdzie mie­ści­ła się pra­cow­nia i połą­czo­na z nią nie­du­ża gale­ria Luna (miej­sce już nie funk­cjo­nu­je, poka­zy­wa­no w nim przede wszyst­kim arty­stów kopen­ha­skich). Atmos­fe­ra była jak naj­bar­dziej w porząd­ku, tzw. pozy­tyw­ne wibra­cje. Kon­cen­tra­cja, dia­log, rezul­tat… Jeśli ist­nie­je jesz­cze coś takie­go jak „nie­po­kor­ne”, sza­lo­ne i zara­zem kon­cep­tu­al­nie do przo­du malar­stwo, to z pew­no­ścią uda­ło nam się wte­dy wyso­ko pod­sko­czyć. Rodzaj kali­gra­fii, szki­ców? Jakaś muta­cja taszy­zmu czy echo ase­mic wri­ting? Deba­ty, przy­miar­ki, eks­pe­ry­men­to­wa­nie… Osta­tecz­nie zbu­do­wa­li­śmy z tych prac dwie akry­lo­we insta­la­cje. Nazwa­li­śmy je ultra­kla­sycz­nie: Com­po­si­tion I i Com­po­si­tion II. Mia­ły fina­ło­wo dużą powierzch­nię, każ­da z nich 8 x 120 x 100 cm (czte­ry obra­zy Janu­sza i czte­ry moje, spe­cjal­nie uło­żo­ne, wymie­sza­na kom­po­zy­cja). Moje obra­zy (seria) posia­da­ły swój „wewnętrz­ny” tytuł: VERSION 1–8. Zro­bi­li­śmy doku­men­ta­cję i wysła­li­śmy ją do Nie­miec, na cen­zu­ro­wa­ną wysta­wę NORD ART. Po jakimś cza­sie otrzy­ma­li­śmy stam­tąd pozy­tyw­ną odpo­wiedź i akcja Tyrpak/Wróblewski (łącz­nie szes­na­ście prac) poka­za­na zosta­ła pod­czas NORD ART 2007. Jest to corocz­na, mię­dzy­na­ro­do­wa wysta­wa, pre­zen­tu­ją­ca wszyst­kie moż­li­we media. Odby­wa się w Budels­dor­fie, w rejo­nie Schle­swig-Hol­ste­in (sko­ja­rze­nie z wia­do­mym okrę­tem!), na pół­no­cy Nie­miec. Pre­sti­żo­wa i popu­lar­na wśród znaw­ców sztu­ki, tłum­nie odwie­dza­na, tro­chę jak Docu­men­ta w Kas­sel. Nasze dwie Com­po­si­tion I‑II kon­kret­nie zadzia­ła­ły. Mia­ły wokół sie­bie nie­zbęd­ny „tlen”, były zawo­do­wo zawie­szo­ne itd. NORD ART to gigan­tycz­ne pomiesz­cze­nia post­in­du­strial­ne, nie ma tam więc nie­zdro­we­go cha­osu i ści­sku. Ludzie mogli się tym „reje­strom” z Ama­ger dokład­nie przyj­rzeć. Moje obra­zy VERSION mia­ły potem tzw. dru­gie życie. Część z nich poka­za­łem na indy­wi­du­al­nej wysta­wie w kopen­ha­skiej Gal­le­ry Zenit. Uka­za­ły się tak­że na okład­kach lon­dyń­skie­go pisma lite­rac­kie­go „The Deli­nqu­ent” (no. 3/2007), a następ­nie arku­sza poetyc­kie­go (chap­bo­oka) Mer­cu­ry Pro­ject (Toad Press, USA 2008) i zbio­ru A Marzi­pan Fac­to­ry – new and selec­ted poems (Oto­li­ths, Rockhampton/Australia 2010). VERSION 8, czer­wo­ny obraz, poja­wił się w ostat­niej książ­ce Krzysz­to­fa Jawor­skie­go .byłem (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2014). Sześć prac z tego cyklu roze­szło się w świat, oca­la­ły jedy­nie dwie. Wiszą nad łóż­kiem na Elba­ga­de, oso­by, któ­re mnie tu w ostat­nich latach odwie­dza­ły, „siłą rze­czy” musia­ły się na nie natknąć. Trzy­mam te płót­na na wypa­dek ew. wysta­wy retro­spek­tyw­nej. Na temat akcji malar­skiej z Janu­szem napi­sa­łem wiersz pt. BŁĘKITNE GŁOWY. Uka­zał się on w zbio­rze Pan Roku, Tra­wy i Tur­ku­sów (Wyd. FA-art, Kato­wi­ce 2009).