Pszczoły
Grzegorz Wróblewski
Strona cyklu
MatrixGrzegorz Wróblewski
Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.
Przygody z poezją, nieoczekiwane sytuacje! W zeszłym roku miałem publikację w „The Los Angeles Review”. Wśród zamieszczonych tam moich wierszy, w przekładzie Piotra Gwiazdy, znalazł się utwór Usnęły pszczoły (w Polsce był w zbiorze Wanna Hansenów, WBPiCAK 2013), Bees Fell Asleep. No i dwa tygodnie temu otrzymaliśmy następującą informację: „Congratulations on having been nominated as a candidate for the Science Fiction Poetry Association’s 2016 Dwarf Stars Award, given by member vote for the best speculative-genre poem first published in 2015”. Amerykańska Science Fiction Poetry Association i the best speculative-genre poem! Niezła jazda… Chodzi właśnie o wiersz Bees Fell Asleep. Nie jest on o robotach, rakietach czy innych poczciwych smokach. Natomiast w klimatach wyraźnie halucynogennych, w pewnym sensie (tak go można odczytać) „surrealistycznych”. Nominowane do tej nagrody wiersze ukażą się niedługo w antologii. W tym roku redaktorkami wydania są dwie b. ciekawe poetki amerykańskie – Jeannine Hall Gailey i Lesley Wheeler (która jest także profesorką literatury na Washington and Lee University). I żeby tu jeszcze (dodatkowo) zaspokoić/uspokoić nasze walczące, charakterne, nieskorumpowane, zimne i twarde jak stal Amazonki – spojrzałem do spisu treści. Cała masa kobiet. Więc nie tylko faceci w science fiction! Bardzo mnie to wszystko ucieszyło. Zawsze ceniłem takich ludzi jak Ursula K. Le Guin, Ray Bradbury, Philip K. Dick czy zwłaszcza J.G. Ballard (kwestia definiowania/stemplowania konkretnych działań literackich, etykietki – to zupełnie inna sprawa, wszystkie te podziały nie są na szczęście na Zachodzie tak ewidentne jak to bywało jakiś czas temu). Pamiętam, jak na początku lat 90 chciałem m.in. na tych autorów namówić kogoś z naszego polskiego podwórka, każdy dziwnie na mnie spoglądał. Jedynie Natasza Goerke miała o tym pojęcie (ale jej bazą był Hamburg). Potem zrobiła się w PL oczywiście wielka moda, najpierw na Vonneguta (obecnie nikt go już nie wspomina), a potem Dicka. Obszary tabu. Coś tam wypada, a o „światach równoległych” nie można głośno wspominać! Bez względu na ilość kolczyków w dupie. Antysalon to przecież tylko niedorobiony salon… Może więc dla urozmaicenia poligonu ruszą niebawem np. „wiersze sportowe”, jak kiedyś (zapomniany obecnie) Marian Grześczak? Ciężko wyczuć, czy Amazonki od „progresywnej” poezji interesują się kobiecą piłką nożną (to tak z kolei na fali obecnych piłkarskich orgii)? Tutaj smutna wiadomość (wybaczcie!). Nasze dziewczyny strasznie umoczyły z Dunkami, 0:6. Bardzo bolesny koniec marzeń o finałach Mistrzostw Europy 2017, Dania rozbiła nas w pył – jak informowała polska niszowa prasa. Naszym zawodniczkom nie pomogła nawet Wróblewska, która była w tym pechowym składzie. Co prawda nie moja rodzina (grunt to rodzinka…), ale mogła się z pewnością lepiej postarać…
Louisiana, Museum of Modern Art, powstała w 1958 roku. Jej założycielem był Knud W. Jensen. Na samym początku miał pomysł, żeby w miejscu tym prezentowano wyłącznie współczesną sztukę duńską, ale już po dwóch latach zmienił profil, zafascynowała go nowojorska MoMA (przełomem była dla niego także wystawa Documenta II w Kassel) i od tamtego czasu Louisiana poszła międzynarodowym tropem. Powoli stała się jednym z najmocniejszych i najciekawszych miejsc wystawowych, nie tylko w skali europejskiej, ale ogólnoświatowej. Zagraniczni goście często się dziwią, dlaczego Louisiana, skąd wzięła się akurat ta nazwa. Posiadłość – teren/zabudowania (potem zostało to wszystko ze smakiem, odpowiednio zmodyfikowane, umiejętnie dostosowane do potrzeb muzeum) – nazywała się tak już od 1855 roku. Właścicielem był wtedy oficer królewski Alexander Brun (1814–1893). I tak się przedziwnie złożyło, że każda z jego trzech kolejnych żon miała na imię… Louise. W hołdzie swoim kobietom! Takie właśnie wytłumaczenie. Knud W. Jensen pragnął zachować tradycję, mamy więc Louisianę. Natomiast A. Brun po zakończeniu aktywnej kariery wojskowej zajmował się pszczelarstwem. Czyli znowu (początek wpisu) pszczoły, życie koordynowane za pośrednictwem feromonów, porozumiewanie się za pomocą tańców (zalecałbym wszystkim humanoidom)… Obecnym (od kilkunastu lat) szefem Louisiany jest Poul Erik Tøjner. Osoba jak najbardziej kompetentna. Autor wielu książek dot. współczesnej sztuki, kurator różnych głośnych wystaw, np. Cezanne & Giacometti, Warhol After Munch, czy indywidualnych akcji takich ludzi jak choćby Andreas Gursky, Peter Doig (jeśli ktoś nie zna – zdecydowanie warto się w twórczości tego figuratywnego malarza zorientować!) itd. Louisiana jest instytucją prywatną. 25% pieniędzy na prowadzenie działalności otrzymuje z kasy państwowej (w ramach duńskiego prawa muzealnego), natomiast resztę zabezpieczają wpływy ze sprzedaży biletów (wystawy i inne imprezy kulturalne, które się tam nieustannie odbywają), a także publikacje, sponsorzy, fundacje etc. Do muzeum najlepiej dojechać pociągiem z głównego dworca kopenhaskiego (Central Station, po duńsku Hovedbanegården, przy samym Tivoli). Kierunek: Helsingør (miasto, gdzie z kolei mieści się słynny zamek Hamleta – Kronborg), wysiąść trzeba na stacji Humlebæk i będziemy już prawie na miejscu (kilkunastominutowy spacer). Adres: Gammel Strandvej 13. Bilet wstępu kosztuje obecnie 115 DKK (duńskich koron), dzieci i młodzież do osiemnastego roku życia za darmo, a studenci (trzeba mieć przy sobie ważną kartę studencką) 100 DKK. Sporo ludzi wykupuje tzw. roczną kartę klubową za 595 DKK. Ma się wtedy wolny wstęp na wszystkie wystawy i imprezy (koncerty, wykłady, spotkania literackie itd.), i można bez dodatkowych opłat zabrać ze sobą zawsze jedną „osobę towarzyszącą”. Jak przystało na światowe muzeum sztuki współczesnej, klasy Louisiany, mamy tu do czynienia ze wszystkimi możliwymi mediami, pokazywane jest tam malarstwo, grafika, fotografia, rzeźba, instalacje, sztuka wideo. Często do głosu dochodzi najnowsza architektura. Imponujące są zarówno wystawy czasowe, jak i kolekcja stała. Kolekcja stała w Louisianie to prawdziwy raj dla fanów sztuki po 1945 roku (aż do czasów obecnych), coś dla zawodowców i osób mniej może zorientowanych, ale jakoś tam sprawę (temat) czujących. Być może, że także dla niektórych Amazonek (związki poezji kobiecej ze sztuką?) i hodowców pszczół… Można ją badać/oglądać godzinami, miesiącami, latami. I co b. ważne – prezentowane prace są naprawdę charakterystyczne (niekiedy podstawowe/wyjściowe) dla danych autorów, grup artystycznych, kierunków w sztuce. Nie chodzi oczywiście o same tylko „klasykiery”, ale, nie ma co ukrywać, mniej zamożne i zorganizowane miejsca tego typu dysponują z reguły jedynie „substytutami”. Można wtedy porządnie się naciąć, w przypadku Louisiany takiej możliwości nie ma. Ponieważ muzeum to może się pochwalić b. dużą ilością niezwykle istotnych nazwisk, wspomnę tylko o tych dla mnie najważniejszych. Kolekcja Louisiany jest w ciągłym rozwoju, prac systematycznie przybywa, niektóre krążą po świecie, wypożyczane na wystawy do innych ośrodków. Od czego zacząć zwiedzanie, na czym skończyć i jak ponownie rozpocząć wędrówkę po tym imponującym obiekcie? Każdy szybko znajdzie właściwą metodę. Tutaj jedynie dość neutralne „intro”… Duże wrażenie robi instalacja Yayoi Kusamy Gleaming Lights of the Souls. Wiadomo, o kogo chodzi. Zbuntowana, odpowiednio niepokorna artystka. Przy okazji ostra działaczka polityczna. „Sztuka obsesyjna”. Charakterystyczne kropki, napięcia… Kusama od wielu lat przebywa (mieszka) w zakładzie psychiatrycznym w Tokio. Szerokim echem odbiła się jej prowokacja artystyczna, kiedy zaproponowała Nixonowi pójście do łóżka w zamian za zakończenie wojny w Wietnamie. Kult. Jedna z najdroższych żyjących artystek świata. Jej obrazy, kolaże czy instalacje osiągają na aukcjach zawrotne ceny. Mój „dożywotni” faworyt – David Hockney! Interesowałem się różnymi fazami jego działalności, wczesnymi i późniejszymi. W 1998 roku powstał gigantyczny A Closer Grand Canyon (2 x 7,5 m), do Louisiany trafił w 2007. Działa na mnie hipnotycznie… Osobną salę ma Giacometti. Dobrze zobaczyć te rzeźby z bliska, zazwyczaj znamy je z reprodukcji. Chyba zawsze będą mieszać nam w główkach. „Schyłkowy” Pablo Picasso (lata 60–70) na pewno wytrzymuje próbę czasu. Zwiedzać można tematycznie, chronologicznie itd. Powstała w 1948 roku grupa COBRA. Oprócz duńskich twórców, którzy w niej działali, takich jak np. Asger Jorn, Carl-Henning Pedersen, Egill Jacobsen – cała masa „rodzynków”, nie może być ciekawiej – Appel, Alechinsky, Corneille, Lucebert. Bardzo „konkretnie” pokazana europejska eksplozja („szczytowanie”) lat 50–60-70. Dubuffet, Tapies, Bacon. Nouveau Realisme – mój faworyt Fontana; Włosi, Francuzi, Szwajcarzy – Arman, Tinguely, Cesar. No i „obligatoryjnie” Joseph Beuys, Mario Merz czy Richard Long. Long zawsze mnie zastanawiał. Jego land art, motywy drogi, słynna A Line Made by Walking (wydeptywanie linii podczas chodzenia po trawie), były z pewnością czymś mocno przełomowym, swoją działalnością zainspirował znaczących ludzi z młodszych już roczników. Przesuwamy się delikatnie w czasie. Nasza ukochana transawangarda! Koniec lat 70, początek 80. Cucchi i Paladino. Niemcy, Neue Wilde. Miłośnicy Pencka, Immendorfa, czy, rzecz jasna, Baselitza poczują się jak u siebie w domu. Obok nich Polke, Richter i Kiefer. Kiefer podziwiany i znienawidzony, nie każdy go akceptuje/załapuje, natomiast jedno wydaje się pewne – jego obrazy i instalacje są maksymalne, ciężko być na nie obojętnym. Niemiecką silną ekspozycję uzupełnia Duńczyk, Per Kirkeby. Człowiek-instytucja. Autor obrazów, instalacji, a także poeta! Postać b. rozpoznawalna, aktualny w wielu światowej klasy muzeach, kolekcjach itd. Nie jestem jego jakimś szczególnym fanem, mam pewne problemy z samą kolorystyką tych prac, po prostu nie moja (do końca) estetyka… Zobaczyć na bank jednak warto. Czasy najnowsze! Wymieszane media – malarstwo, instalacje, wideo, fotografia etc. Różne nurty, tendencje. Bill Viola i jego wideo The Raft (2004). Viola za każdym podejściem działa na mnie uspokajająco. Zen. Marjorie Perloff: „What makes such an installation ’poetic’? Is ’poetic’ just another epithet for ’imaginative’ or ’moving’ or ’intense’? Or does Viola’s video have some more meaningful relation to ’poetry’? My own take on this difficult question is that the attraction poetry has had for Viola is that it provides video with a turn away from the merely visual. ’Traditionally in television,’ he remarks, ’fidelity has been to vision, to the visual image and not to reality, and rarely to the retinal image in the eyeball’”… Płótna Julie Mehretu. Kaligrafia? Geograficzne siatki-wykresy? Artystka (rocznik 1970) pochodzi z Etiopii, mieszka i tworzy w Nowym Jorku. Po raz pierwszy widziałem jej rzeczy w zbiorach Guggenheima. Ukończyła m.in. Rhode Island School of Design (RISD), jedną z najważniejszych uczelni artystycznych w USA. Mieliśmy tam wraz z Piotrem Gwiazdą w 2014 prezentację amerykańskiego wydania Kopenhagi. Na ekranie pokazywano jednocześnie moje obrazy, potem odbyła się ciekawa, wyczerpująca (w sensie pozytywnym) dyskusja (także w tzw. kuluarach), poprzeczka zdecydowanie wyższa niż w Europie (o Talibanowie nie wspominając). Wolfgang Tillmans – fotografie. Coś dla ludzi zmęczonych aktywnościami grupy Magnum… W 2000 roku oglądałem w Tate w Londynie wystawę artystów nominowanych do Nagrody Turnera. Największe wrażenie zrobiły wtedy na mnie właśnie szlaki fotograficzne („szkice/impresje foto”) Tillmansa, który zresztą nagrodę zdobył. Jako pierwszy gościu nie będący Brytyjczykiem. Warto także zobaczyć instalację (wideo/dźwięk) i am in you, której autorem jest Doug Aitken. 5 projektorów, podróże psycho… Ponadto Rineke Dijsktra, Thomas Demand, Tal R, Aernout Mik i cała masa innych „heroes” najnowszej sztuki. Pielgrzymki do Louisiany mają jeszcze inną (ewidentną) przyczynę. Chodzi oczywiście o dział amerykański – pop art, minimalistów, Color Field, New Image. Ludzie tłoczą się przed dziełami Warhola, Lichtensteina, Rauschenberga czy Oldenburga. Przy słynnym Mao Warhola zawsze grupka „wyznawców”. Od młodości byłem wielkim fanem Donalda Judda i Roberta Smithsona (pop art specjalnie mnie nie intrygował). Uważałem jednak, że najlepszą metodą zaprzyjaźnienia się z Juddem powinna być wyprawa do Marfy w Teksasie (The Chinati Foundation). Nigdy nie udało mi się tam dotrzeć, mimo że miejsce i prezentowane w Marfie obiekty/instalacje znam niejako na pamięć. Każde szanujące się muzeum sztuki nowoczesnej posiada u siebie (mniejszą lub większą) „skrzynkę” Judda. Jest to jednak z reguły kwestia ekspozycji. W otoczeniu krzykliwych, figuratywnych obraz(k)ów nie mają one siły przebicia, w ten sposób wiele się o minimalistach nie dowiemy. Color Field to w Louisianie tacy klasycy jak Morris Louis, Rothko, Noland. Potem mamy ciekawe lata 60/70: Oppenheim, Tuttle czy Kienholz. Lata 80, New Image: Fischl, Jenney, Salle. Louisiana współpracuje z doskonałymi kuratorami i historykami sztuki. Organizowane przez to muzeum wystawy czasowe, retrospektywne/tematyczne, grupowe/indywidualne są zawsze totalnie przygotowane i zaprezentowane. Poziomem dorównują akcjom takich instytucji jak MoMA, Guggenheim, Martin Gropius Bau lub Tate Modern. Dla mnie był to jeden z plusów osiedlenia się w Kopenhadze. Dzięki Louisianie mogłem gruntownie zapoznać się z pracami najistotniejszych artystów. Zaliczyłem niezliczoną ilość maksymalnych wystaw. Ciężko byłoby to wszystko tutaj omawiać. Wspomnę więc sygnałowo jedynie o dwóch. Rok 2010, Anselm Kiefer. Akcja retrospektywna, prace z czterdziestu lat działalności. Obrazy, rzeźby, instalacje. MOC! Przekleństwo i upadek świata. Obrazy-reliefy, często pokryte organicznymi materiałami. Resztki roślin, nasiona, włosy i zęby. Słynny bombowiec, rzeźba Jason. W kolejnym pomieszczeniu instalacja z pięcioma obsesyjnymi sarkofagami. Marzenie o sile, która porządkowałaby bieg historii. Wyraźny pesymizm Kiefera. Opowieść o zmierzchu cywilizacji… Kilka lat wcześniej, w 2007, Cindy Sherman. Tytuł wystawy Kvinden med de mange ansigter/Kobieta o wielu twarzach. 250 prac obejmujących lata 1975–2005. Inscenizacje i szybkie „grymasy”. Przeróżne typy kobiece. Protezy i makijaże. Atmosfera jak z filmów Hitchcocka, neo-realizm, twarze „autobusowe”, a obok nich dziewczyny przypominające hollywoodzkie gwiazdy lat 50–60. Jeszcze dalej stylizacje, fotografie w złotych ramkach, komentarze dot. starych mistrzów – Rafael, Caravaggio i Botticelli z Sherman w roli głównej, „autoportrety”. Jeśli ktoś wybierałby się do Louisiany w najbliższym czasie, to oprócz kolekcji stałej, o której mowa była wcześniej, mógłby obejrzeć retrospektywę jednego z najciekawszych duńskich malarzy powojennych, Poula Gernesa (1925–1996). Ponadto do 11 września 2016 czynna będzie wystawa pt. Ilumination. Zbiorowy pokaz, wybór prac, które w ostatnich latach wzbogaciły muzeum. Np. Andreas Gursky, Franz West, Cindy Sherman, Shilpa Gupta, Alex Da Corte, Tacita Dean. Louisiana położona jest w pięknym miejscu, nad samym Sundem, bezpośrednio przy plaży (z widokiem na Szwecję, jeśli nie ma akurat skandynawskiej mgły). Do muzeum należy także b. sensownie pomyślany park, gdzie można natknąć się na rzeźby i instalacje takich ludzi jak Miró, Henry Moore, Jean Arp, Max Ernst, Alexander Calder, Joel Shapiro, Noubo Sekine, Max Bill. Z pewnością warto się więc zmobilizować, przyjechać do Królestwa, na wyspę Sjælland (Zelandię) i zaliczyć to wyjątkowe miejsce! Także inne muzea prezentujące współczesną (i nie tylko) sztukę, np. Arken w Ishøj pod Kopenhagą. Arken założona została w 1996 roku, interesująca jest już sama bryła budynku, autorem projektu jest b. znany duński architekt Søren Robert Lund. Oglądałem tam wystawy wielu „obligatoryjnych” artystów, takich jak Olafur Eliasson, Warhol, Basquiat. W kolekcji stałej sporo ciekawych nazwisk, m.in. Damien Hirst.
W Kopenhadze (& okolicach, nie wiem jak jest z tym na Fionii, Jutlandii czy Wyspach Owczych) działało/działa w sztuce kilkanaście osób pochodzących z Polski. Nieduża grupka, gdyż rodacy raczej na wysokościach; rusztowania i tym podobne klimaty… Wiadomo, nie każdy stworzony jest do pracy przy sztalugach. Zdecydowanie charyzmatyczną, wybitną postacią był Teodor Bok (1947–2007). Doskonały rzeźbiarz i malarz. Urodził się w Szczecinie, w latach 1969–1972 uczył się u rzeźbiarza Bronisława Koniuszego, do Kopenhagi dotarł w 1973 roku (miał wtedy 26 lat) i ukończył tu Szkołę Rzemiosł Artystycznych (obecnie Duńska Szkoła Designu). Jego rzeźby, drewniane, „diaboliczne” i niepokojące głowy (kojarzące się z tymi z Wysp Wielkanocnych), szkielety zbudowane z olbrzymiej ilości precyzyjnych elementów są czymś wyjątkowym, stuprocentowo oryginalnym. Skala/poziom planetarny – nigdy nie miałem żadnych, najmniejszych wątpliwości. Miejmy nadzieję, że dojdzie w końcu (!) do jakiejś porządnej wystawy retrospektywnej T. Boka w Polsce. Tymczasem lata płyną, rzeźby i obrazy rozchodzą się po prywatnych kolekcjach, ciężko to będzie ponownie zebrać. Jego twórczością powinny się koniecznie i jak najszybciej zainteresować Muzeum Narodowe w Warszawie, Zachęta, CSW czy krakowski MOCAK. Jakieś silne, konkretne instytucje! Za życia miał w Polsce kilka istotnych wystaw, m.in. w Galerii Studio w Warszawie (2000) i w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi (2004). W zeszłym roku niewielki zestaw prac pokazano na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie. Duża akcja retrospektywna miała miejsce w Danii w Svendborgu (2011), była wielkim sukcesem. Dobrze zorganizowana, pokazała wielką siłę, stopień zaawansowania tej sztuki. Teodor Bok był prywatnie moim totalnym przyjacielem, pomógł mi, gdy znalazłem się w zakręconej, fatalnej sytuacji osobistej, mogłem zawsze na niego liczyć. Mieliśmy wspaniały kontakt. Już z nikim nie pogadam tak dobrze o Smutku tropików… Do tej pory nie mogę uwierzyć, że nie ma go wśród żywych, pochowany został na Cmentarzu Asystentów w Kopenhadze. Pozostał pewien ślad tej naszej „ziemskiej debaty”. W 2005 Biblioteka Narodowa i Duński Instytut Kultury wydały zbiór mojej poezji pt. Pomieszczenia i ogrody. Wierszom towarzyszyło siedemnaście rysunków Teodora, wszystkie wykonane w 2004. Nie żyje już także Kazimierz Cząstka (zmarł w 2004 roku), charyzmatyczny człowiek, który przez długie lata miał pracownię i mieszkał na Christianii. Był on mistrzem „action painting” i performance. Czas szybko zasuwa do przodu. Mało kto o nim teraz pamięta. Nie mam pojęcia, gdzie w obecnej chwili znajdują się jego gęste, pełne kosmicznej energii płótna… Szkoda, to był ktoś b. istotny! Pochodząca z Warszawy Ewa Werber (rocznik 1952) przyjechała do Danii w 1969. W latach 1971–1975 studiowała w Akademii w Aarhus (Jutlandia), a następnie od 1975 do 1980 w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kopenhadze, m.in. pod okiem słynnego Richarda Mortensena (1910–1993), jednego z najważniejszych duńskich malarzy-abstrakcjonistów, którego obrazy można zobaczyć także w Louisianie. W pierwszej, wczesnej fazie twórczości mieliśmy do czynienia z charakterystycznymi portretami (zwłaszcza kobiet), potem z dziełami „geometrycznymi”, nastąpiło wtedy odejście od motywów figuratywnych. Ostatnia dekada to praca nad minimalistycznymi instalacjami. Budowane są często z przedmiotów domowego użytku, zabawek, opakowań – tworzą odpowiednio intrygujący mikrokosmos. Z kolei mistrzynią kolażu (często z elementami erotycznymi) jest pochodząca z Polski, zamieszkała od 1969 roku w Kopenhadze Barbara Rachmanski. Są to mocne, dobrze przeprowadzone/pomyślane kompozycje. Barbara Rachmanski pokazuje je od 1974 roku, brała udział w wielu wystawach zbiorowych i indywidualnych w Danii, Polsce, Norwegii i Szwecji. W Kopenhadze m.in. w prestiżowym Charlottenborgu, głośny był też jej udział w Kunsthallen Kronhausen Erotic Art Exhibition. I jeszcze inna Barbara z Polski – Barbara Wilson. Wykształcona w poznańskiej ASP (1982–1988), malarstwo i instalacja (u Magdaleny Abakanowicz), a także w Holandii (1985–1986) w Amsterdam Academy of Fine Arts. Rodzaj solidnych, figuratywnych poszukiwań. Miałem przyjemność wystawiać z nią w Gallery Brantebjerg (Nykøbing Sj./Dania, 2008). Dwie inne interesujące artystki: Lea Boruszek (rocznik 1949), malarka i świetna graficzka oraz Alicja Fenigsen, słynąca zwłaszcza ze sztuki portretowej. W latach 80–90 dużo się tutaj mówiło o rzeźbiarzu Andrzeju Lemiszewskim (ur. w 1952 roku w Warszawie, w Danii od 1971, kopenhaska Akademia 1975–1982). Estetyka jego rzeźb i instalacji b. mi odpowiadała. Oszczędność i konkret! Elementy drewniane połączone z kamieniem. Granit i marmur. Obecnie przebywa i pracuje we włoskiej miejscowości Pietrasanta. Wiadomo, życiowe marzenie każdego rzeźbiarza, dostęp do „skały metamorficznej powstałej z przeobrażenia wapieni”. Przez wiele lat aktywny był w Kopenhadze Wojciech Laskowski (ur. 1960 we Wrocławiu). Jakiś czas temu przeniósł się jednak do Austrii. Niezwykle ciekawa postać! Ukończył PWSSP w Poznaniu, doskonały fotograf, rzeźbiarz, autor instalacji i działań land artowych. Artysta nowoczesny i konceptualny, na pewno nie należący do „rodziny” ekspertów od malowania rumaka. Pedagog i animator projektów artystyczno-edukacyjnych. Współpracował z wieloma znaczącymi instytucjami, np. z Galerią Narodową (Statens Museum for Kunst) w Kopenhadze. Poznaliśmy się chyba jeszcze w latach 90. Udało nam się doprowadzić w Danii do b. spektakularnej akcji. W 2002 finiszowałem z Nową Kolonią, wiadomo było od samego początku, że to książka-eksperyment, że niezwykle ciężko będzie ją wydać, nie mówiąc już o tłumaczeniu na inne języki. Nazwałem ją traktatem o tożsamości. Ma konstrukcję dialogową, dla wielu osób jest rodzajem „sennego koszmaru”, jakiegoś hybrydycznego spektaklu, utworu enigmatycznego, kryptycznego. Wojtkowi Laskowskiemu b. się tekst spodobał i razem z Marianne Søgaard Sørensen dokonali perfekcyjnego przekładu na duński. Wykonali gigantyczną pracę! Oprócz tego, że Wojtek był współtłumaczem, w książce znalazła się także seria jego fotografii. Zdjęcia nie mają charakteru ilustracyjnego. Są tam osobnym światem sugerującym nowe ścieżki interpretacyjne zapisu, tworzą niezależną przestrzeń. Den ny koloni ukazała się w Kopenhadze już w 2003 roku, nakładem Biblioteket Øverste Kirurgiske, miała dobre recenzje (np. Lars Bukdahl) i część nakładu została zakupiona przez duńskie biblioteki, coś więc tu po niej zostanie. Sytuacja była paradoksalna. Miałem gotowy maszynopis w jęz. polskim, książkę przetłumaczoną na jęz. duński, natomiast nie mogłem znaleźć wydawcy w PL. W Polszy każdy się nieźle cykał! Dopiero po kilku latach, w 2007, udało się ją tam wydać, co jest olbrzymią zasługą Pawła Nowakowskiego, szefa szczecińskiej Formy. Zaryzykował, postawił na rzecz absolutnie niekomercyjną. Polscy krytycy wpadli oczywiście w duże zakłopotanie. Nie bali się natomiast Krzysztof Hoffmann i Henryk Bereza. Henryk Bereza pisał o Nowej Kolonii w nieistniejącym już piśmie „Pogranicza”, myślę, że to było udane, miejscami trafne omówienie. Polska, oryginalna wersja zawiera (podobnie jak duńska) serię fotografii W. Laskowskiego. Nie jest to jednak „powtórka z rozrywki”. Zupełnie inna kolejność i częściowo nowe motywy foto. Tutaj najbardziej pasuje mi hasło Hellera: „Coś się stało”. W świecie fotografii aktywny jest w Kopenhadze Piotr Topperzer (mieszka w Danii od 1969). Specjalizuje się w akcjach portretowych. Często udziela się w Polsce, ostatnio miał wystawę Face to Face w ASP w Katowicach, w ramach festiwalu Nordalia (2012). Także Stefan Wurzel, który bywa też kuratorem, np. wystawy studentów wydziału fotografii łódzkiej szkoły filmowej, w ramach Copenhagen Photo Festival (2013). Peter Gyllan (Piotr Gąsiorowski), ur. w 1950 w Toruniu, w 1971 wyjechał z Polski, w Kopenhadze ukończył studia grafiki użytkowej. Profesor w Duńskiej Szkole Designu, zajmuje się typografią i projektowaniem znaków. Miasto Roskilde, 30 km na zachód od Kopenhagi. Znane z gotyckiej katedry (miejsca pochówku monarchów duńskich) i muzeum-skansenu poświęconego Wikingom, pięknie położone na wybrzeżu fiordu Roskilde Fjord. Osiedlił się w nim Zbigniew Kosmala. Absolwent (1979) Akademii w Gdańsku, do Danii zawitał w 1986 roku. W Kopenhadze często go nie widuję, ale działa wytrwale na duńskim (i międzynarodowym) froncie. Uczestniczył w wielu ważnych wystawach, ostatnio International Print Triennial Kraków-Istanbul 2013 interfaces–istanbul, Turcja. Na pewno jest to rodzaj sztuki figuratywnej, na wysokim poziomie technicznym, o jego obrazach mówi się często, że to odmiana „nowoczesnego surrealizmu”,. W obrazach Z. Kosmali najbardziej interesuje mnie oszczędna rozpiętość, gama/skala kolorów. Efekt monochromu (np. szarości) zawsze był czymś, nad czym sam długo pracowałem. Ostatnim artystą, o którym chciałbym w tym wpisie wspomnieć MUSI być oczywiście Janusz Tyrpak! „Czym byłby bez niego pejzaż”… Janusz urodził się w 1963 r. w Muszynie. W latach 1978–1983 uczył się w szkole rzemiosł artystycznych im. Kenara w Zakopanem, potem (1984–1990) studiował w ASP w Krakowie. Następnie wyjechał z Polski i osiedlił się w Kopenhadze. Jego początki nie były tu łatwe. W Danii obowiązywała w tamtych latach (i w sumie chyba nadal obowiązuje) zupełnie inna linia i myślenie o sztuce niż w konserwatywnych, nieco „przestarzałych” światach krakowskiej uczelni. Malarstwo zachodnie w przeciwieństwie do polskiego (z wieloma wyjątkami, oczywiście – w Polsce każda ASP miała w sumie odmienny profil) nie poszło w stronę figuratywną (mimo że także w Danii zdarzały się ewidentne „rzuty na taśmę”: czaszki, krzyże i mało wesołe szubienice), punktem odniesienia byli natomiast często tacy ludzie jak np. Alechinsky, Jorn, Basquiat, Twombly. Epigoni „Malczewskich” czy Bronisława Linke nie mieliby tu większych szans. Bardziej już ludzie tworzący w stylu informel, np. naśladowcy Stefana Gierowskiego. Janusz Tyrpak szybko to wszystko zrozumiał i zaobserwował. Nie tracił czasu. Rozpoczynał od grafiki i rysunku, potem skoncentrował się prawie wyłącznie na malarstwie. Jego curriculum vitae to niezwykle rozbudowana lista. Seria grafik Generation, b. udana, przedstawiająca w sposób ekspresyjny i dość (jednak) mroczny ludzkie głowy, „obskoczyła” wszystkie możliwe Biennale/Trienniale of Graphic Art. Pokazywana była na całym świecie. W przypadku malarstwa rzecz ma się bardzo podobnie. Ciężko w sumie zliczyć wszystkie te akcje zbiorowe i indywidualne, w których brał udział. Potrafią być to galerie zarówno amerykańskie, jak i skandynawskie czy polskie. Dwadzieścia kilka lat obecności Janusza Tyrpaka w malarstwie to oczywiście konkretne fazy i falowania. Przygoda z abstrakcją, portrety. Marzenie o zrozumieniu „korzeni” współczesnej sztuki! W ostatnim czasie cykle obrazów-komentarzy, impresje dot. starych mistrzów, takich jak Velazquez, da Vinci, Rubens czy Goya. Także malarzy szwedzkich (Carl Larsson, Anders Zorn) i duńskich, związanych z grupą Skagen (np. P.S. Krøyer). Mój faworyt to Las Meninas (inaczej nie może być!), w wersji Janusza w odcieniach szarości, z niewielkimi czerwonymi/niebieskimi akcentami. Czy J. Tyrpak dopracował się w malarstwie własnego stylu? Pytanie ciężkie, zazwyczaj dość „kwadratowe” i niezbyt popularne… Osobność? Myślę, że z tym mamy właśnie do czynienia. Jego obrazy są rozpoznawalne, nie można go pomylić z kimś innym. Wchodząc do galerii z miejsca zapala się lampka. Nigdy nie zrezygnował do końca ze ścieżek figuratywnych, z tego, czego go nauczono w Polsce. Jest technicznym perfekcjonistą. Nie są to jednak akrylowe „ilustracje”. Dominuje w nich raczej efekt niedopowiedzenia… Ludzie-zwierzęta-przedmioty są zapodane w tych obrazach często w formie szkiców, sylwetki/kształty są jedynie „zasygnalizowane”. Znikają i pojawiają się w niepokojącej przestrzeni (wrażenie zjawy/fantomów). Bardzo ważnym elementem tych prac jest samo tło. Janusz już dawno temu zrezygnował z modnych niegdyś wypełniaczy (literek, znaczków itd.), potrafi to wszystko wytrzymać kompozycyjnie, połączyć dynamikę z ciszą/bezruchem, ornament z monochromatyczną, pozbawioną „efektów specjalnych” ascezą. Znane są w Danii jego portrety. Malował przeróżnych ludzi. Małgorzatę II, duńskich celebrytów (aktorów, artystów, polityków etc.), przyjaciół, członków rodziny. Tutaj ciekawa sprawa. Większość tych portretów jest „podwójna”, obustronna. Po drugiej stronie płótna znajduje się jeszcze inna wersja danej twarzy. Janusz zapraszał często „bohaterów” tych prac, żeby sami, bezpośrednio na płótnach, zostawiali jakieś uwagi, mini-komentarze, symbole. Nie są więc to typowe, klasyczne portrety, sporo w nich ducha akcji i eksperymentu. Na wystawach nie są montowane do ścian, chodzi o zawieszenie ich w taki sposób, żeby widoczne były obydwie strony obrazu. Czy wspomniana wyżej rozpoznawalność jest dla artysty czymś optymalnym? Odwieczny dylemat… W większości przypadków może oznaczać stagnację, działać paraliżująco. W przypadku sztuk wizualnych chodzi też oczywiście o kasę. Klienci i właściciele galerii wywierają na artystów olbrzymi wpływ. Uwielbiają „stabilizację”, nie są z reguły w stanie zaakceptować, gdy ich faworyt zaczyna nagle przemieszczać się w nieznanym im kierunku, tworzyć rzeczy, do których nie są jeszcze przyzwyczajeni. Podobnie jest zresztą w innych mediach. Inwestycje-zysk-inwestycje-zysk… Co stanie się dalej ze sztuką Janusza Tyrpaka? Czy grozi jej zastój, czy może czekają nas niespodzianki? Najbliższy czas wszystko pokaże. Chodziłoby zawsze o nieustanny rozwój i poligony! Mocno wierzę w tego formalnie b. elastycznego człowieka i mam nadzieję, że nie będzie to polegać na pielęgnacji rozpracowanego już ogródka. Krzysztof Jaworski poznał Janusza na początku lutego 1996 w Kopenhadze. Dobrze się ze sobą dogadali i jeszcze tego samego roku ukazał się ich wspólny artbook 5 poematów (Agencja Komputerowa Grzegorz Dąbkowski, Kielce 1996). Piętnaście charakterystycznych grafik Janusza (czarno-białych, narracyjnych) i teksty K. Jaworskiego. Obecnie już klasyka współczesnej poezji polskiej: Shelley tonący, Wyrwany z korzeniami, Powrót na łono ojczyzny Juliusza Słowackiego, Porwanie Paryża i Pamięci Krzysztofa Jaworskiego. Wersja „papierowa” jest raczej ciężka do zdobycia, ale rzecz dostępna jest obecnie także w formie elektronicznej. Akcja Jaworski/Tyrpak miała kontynuację w 18 (!) lat po wydaniu 5 poematów. W sieciowym „Helikopterze” ukazały się w 2014 roku trzy minimalistyczne wiersze K. Jaworskiego. Towarzyszyły im trzy obrazy J. Tyrpaka. Tym razem więc kolor i kontrastowo, duża oszczędność językowa wierszy. Dialog ten wyszedł ciekawie. Miejmy nadzieję, że panowie jeszcze niejednokrotnie razem wystąpią, że czekają nas z ich strony nowe, intrygujące projekty. Z Januszem znamy się dobrze od dawna, mieszkamy blisko siebie w południowej dzielnicy Kopenhagi, Amager. Przegadaliśmy razem tysiące godzin, sprawa oczywista, że niejednokrotnie „połączyliśmy siły”. W 2006 warszawska, „zasłużona” dla muzyki alternatywnej (ma na swoim koncie Powstanie Warszawskie Lao Che, kilka tytułów Armii itd.) oficyna Ars Mundi, wypuściła płytę Grzegorz Wróblewski/Bobi Peru Projekt1. Czytam tam moje teksty, natomiast muzykę skomponował Bobi Peru (czyli Maciek Sinkowski), znany wcześniej z działalności np. w kultowej Zgodzie. Autorem opracowania graficznego, serii prac, które znalazły się w książeczce towarzyszącej płycie i motywu na okładce, jest właśnie Janusz Tyrpak. Wszystko dobrze ze sobą zagrało. Grafiki pochodzą ze wspomnianego już wcześniej cyklu Generation i optymalnie pasują do trip-hopowego, psycho nastroju produkcji. Projekt1 został omówiony w gazetach, daliśmy kilka koncertów i potem sprawa powoli przycichła. Akcja była wyraźnie pod prąd i niekomercyjna, nie mogliśmy konkurować z zawodnikami grafo, którzy o migdałach, z trąbką czy saksofonami w tle… „Kto myśli o problemach – ma problemy. Kto myśli o rozwiązaniach – ma rozwiązania.” Takie hasło rzucił kiedyś niemiecki psycholog, Nikolaus B. Enkelmann. Pomyśleliśmy więc razem z Januszem Tyrpakiem o „rozwiązaniach”. To była większa zabawa i inwestycja! Zakupiliśmy farby i płótna. Szesnaście dużych formatów, 120 x 100 cm. Każdy z nas miał wykonać osiem obrazów. 120 x 100 – mój ulubiony rozmiar (ikona-max), często na takim pracowałem (moje ostatnie cztery indywidualne wystawy w Polsce składały się w większości właśnie z obrazów 120 x 100). Ruszyliśmy z Januszem ostro do dzieła. Wszystko odbywało się w lokalu przy Amagerbrogade, gdzie mieściła się pracownia i połączona z nią nieduża galeria Luna (miejsce już nie funkcjonuje, pokazywano w nim przede wszystkim artystów kopenhaskich). Atmosfera była jak najbardziej w porządku, tzw. pozytywne wibracje. Koncentracja, dialog, rezultat… Jeśli istnieje jeszcze coś takiego jak „niepokorne”, szalone i zarazem konceptualnie do przodu malarstwo, to z pewnością udało nam się wtedy wysoko podskoczyć. Rodzaj kaligrafii, szkiców? Jakaś mutacja taszyzmu czy echo asemic writing? Debaty, przymiarki, eksperymentowanie… Ostatecznie zbudowaliśmy z tych prac dwie akrylowe instalacje. Nazwaliśmy je ultraklasycznie: Composition I i Composition II. Miały finałowo dużą powierzchnię, każda z nich 8 x 120 x 100 cm (cztery obrazy Janusza i cztery moje, specjalnie ułożone, wymieszana kompozycja). Moje obrazy (seria) posiadały swój „wewnętrzny” tytuł: VERSION 1–8. Zrobiliśmy dokumentację i wysłaliśmy ją do Niemiec, na cenzurowaną wystawę NORD ART. Po jakimś czasie otrzymaliśmy stamtąd pozytywną odpowiedź i akcja Tyrpak/Wróblewski (łącznie szesnaście prac) pokazana została podczas NORD ART 2007. Jest to coroczna, międzynarodowa wystawa, prezentująca wszystkie możliwe media. Odbywa się w Budelsdorfie, w rejonie Schleswig-Holstein (skojarzenie z wiadomym okrętem!), na północy Niemiec. Prestiżowa i popularna wśród znawców sztuki, tłumnie odwiedzana, trochę jak Documenta w Kassel. Nasze dwie Composition I‑II konkretnie zadziałały. Miały wokół siebie niezbędny „tlen”, były zawodowo zawieszone itd. NORD ART to gigantyczne pomieszczenia postindustrialne, nie ma tam więc niezdrowego chaosu i ścisku. Ludzie mogli się tym „rejestrom” z Amager dokładnie przyjrzeć. Moje obrazy VERSION miały potem tzw. drugie życie. Część z nich pokazałem na indywidualnej wystawie w kopenhaskiej Gallery Zenit. Ukazały się także na okładkach londyńskiego pisma literackiego „The Delinquent” (no. 3/2007), a następnie arkusza poetyckiego (chapbooka) Mercury Project (Toad Press, USA 2008) i zbioru A Marzipan Factory – new and selected poems (Otoliths, Rockhampton/Australia 2010). VERSION 8, czerwony obraz, pojawił się w ostatniej książce Krzysztofa Jaworskiego .byłem (Biuro Literackie, Wrocław 2014). Sześć prac z tego cyklu rozeszło się w świat, ocalały jedynie dwie. Wiszą nad łóżkiem na Elbagade, osoby, które mnie tu w ostatnich latach odwiedzały, „siłą rzeczy” musiały się na nie natknąć. Trzymam te płótna na wypadek ew. wystawy retrospektywnej. Na temat akcji malarskiej z Januszem napisałem wiersz pt. BŁĘKITNE GŁOWY. Ukazał się on w zbiorze Pan Roku, Trawy i Turkusów (Wyd. FA-art, Katowice 2009).