12/09/23

Puchate poliestry

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Inten­syw­na pra­ca nad cykla­mi ase­mic wri­ting. Poja­wi­ły się set­ki kali­gra­ficz­nych zna­ków. Nie­któ­re z nich opu­bli­ko­wa­ne zosta­ły już w pismach w Pol­sce i USA. Są kon­ty­nu­acją, roz­sze­rze­niem pro­jek­tu Shan­ty Town, któ­ry uka­zał się w książ­ce wyda­nej przez Post-Ase­mic Press w Min­ne­apo­lis (2022). Odbior­cy suge­ru­ją wpły­wy Zen. Ale są też tacy, któ­rzy wspo­mi­na­ją o tajem­ni­cach, zagad­kach zwią­za­nych z poszu­ki­wa­niem Gra­ala. Wyobraź­nia, sko­ja­rze­nia. W każ­dym razie jest to moja „kre­ska”. Pra­co­wa­łem nad nią cier­pli­wie przez kil­ka­dzie­siąt lat. Widocz­na jest rów­nież na moich akry­lo­wych (czy mixed media) obra­zach. Rów­no­le­gle z dzia­ła­nia­mi arty­stycz­ny­mi, ukoń­czy­łem zbiór poetyc­ki Ra. Uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 23 paź­dzier­ni­ka. Posło­wie napi­sa­li: Dawid Kuja­wa i Rafał Waw­rzyń­czyk. Ten rok się jesz­cze podob­no nie skoń­czył. Mogę już jed­nak teraz napi­sać, że był dla mnie nie­zwy­kle inten­syw­ny. Histo­rie cho­ro­bo­we, cha­rak­te­ry­stycz­ne wzloty/upadki na więk­szo­ści z fron­tów, obra­zy, poezja, ese­je. Sztucz­na inte­li­gen­cja. Ludz­kie mał­py już mają drgaw­kę. Ocze­ki­wa­nie na mete­or & zło­śli­we wul­ka­ny. Palą­ce słoń­ce… Książ­ka poetyc­ka Nie­bo i join­ty (Convi­vo), a w USA Dear Belo­ved Humans (Lavender/Dialogos Books, tłum. Piotr Gwiaz­da). Z Kari­ną Oba­rą wysta­wa malar­stwa na wyspie Lol­land. Kari­na prze­sko­czy­ła już naśla­dow­ców Tapie­sa i dziel­nie żeglu­je w swo­im wła­snym, arty­stycz­nym świe­cie. Potęż­ny talent i wiel­kie moż­li­wo­ści. Tłu­ma­cze­nie, wraz z Fre­jem Lar­se­nem, Andro­ida i aneg­do­ty na język duń­ski. Rzecz ma zostać opu­bli­ko­wa­na nie­dłu­go w Kopen­ha­dze. Pamię­tam, że w Pol­sce książ­ka zosta­ła kom­plet­nie nie­zau­wa­żo­na, podob­nie zresz­tą jak Nowa kolo­nia. PIW przy­go­to­wu­je Spar­ta­ku­sa, książ­kę ese­istycz­ną, nato­miast Anna Maty­siak chap­bo­oka z moimi ase­mi­ka­mi. Stwo­rzy­łem też zbiór poetyc­ki I real­ly like lovers of poetry bez­po­śred­nio po angiel­sku. Mini­mal­nych korekt doko­nał Mar­cus Sle­ase i całość uka­że się w USA na prze­ło­mie roku. Nie mam poję­cia, jak uda­ło się to wszyst­ko zre­ali­zo­wać. Byłem i jestem zdro­wot­nie poważ­nie trafiony/zatopiony. Wyda­je mi się, że mak­sy­mal­nie odda­li­łem się od świa­ta lite­ra­tu­ry i sztu­ki. Rów­nież od wygrze­wa­nia sie­dze­nia nad Sun­dem. Wytłu­ma­cze­niem mogą być fazy wytę­żo­nej pra­cy, pró­ba odpo­wied­nie­go dys­po­no­wa­nia ziem­skim cza­sem. Zero pośpie­chu i max kon­cen­tra­cja. Wpa­da­łem nie­ustan­nie na rafy, ale cudem uda­wa­ło mi się ścią­gać tra­twę do oce­anu (gdzie moje uko­cha­ne medu­zy i prze­mi­łe, wiecz­nie głod­ne żar­ła­cze). Dry­fo­wa­nie…  Powro­ty do sta­rych, spraw­dzo­nych lek­tur. Wie­dzia­łem, że mnie do sie­bie wzy­wa­ją, że muszę koniecz­nie je ponow­nie (po raz chy­ba „tysięcz­ny”) zali­czyć. Naj­pierw ode­zwał się Her­bert Rosen­dor­fer i jego Budow­ni­czy ruin. Przy­po­mniał mi się wte­dy z miej­sca Hen­ryk Bere­za, z któ­rym wie­lo­krot­nie o tym total reje­strze roz­ma­wia­li­śmy. To był jeden z naszych ulu­bio­nych tema­tów. Rosen­dor­fer i jego fascy­na­cja Ręko­pi­sem zna­le­zio­nym w Sara­gos­sie. Potem nie mogłem ode­rwać się od Wykła­du pro­fe­so­ra Mmaa The­mer­so­na. Ile razy już go czy­ta­łem? Ter­mi­ty, Podró­że Guli­we­ra… Ser­ge Gru­zin­ski, dosko­na­ła pra­ca nauko­wa The Mesti­zo Mind (tłum. na angiel­ski Deke Dusin­ber­re). Kon­se­kwen­cje, rezul­tat Kon­kwi­sty. I ponow­nie Gra­cze, Don DeLil­lo. Książ­ka-przy­ja­ciel pla­ne­tar­nej podró­ży. Nie­po­ko­ją­ce uko­je­nie… Zawsze bli­sko mnie. Tym­cza­sem lato powo­li prze­mi­ja­ło. Zona. Apo­ka­lip­tycz­ne stre­fy zewnętrz­ne. Nowe pomy­sły doty­czą­ce kwan­tów. Nasz ulu­bie­niec, Andrzej Dra­gan, raczej nigdy spo­koj­nie nie uśnie. Przed ame­ry­kań­skim Kon­gre­sem zezna­nia o inży­nie­rii wstecz­nej. Wzma­ga­ją­cy się strach przed nową cywi­li­za­cją, czy­li sztucz­ną inte­li­gen­cją, woj­na & woj­na. Masze­ru­ją nie­wol­ni­cy. Do tego zabój­cze słoń­ce na poste­run­ku. Nasz nie­za­po­mnia­ny sier­pień 2023. Kosz­mar… Prze­czy­ta­łem spo­ro ksią­żek poetyc­kich, nie­któ­re z nich bar­dzo mi się (s)podobały. 

Anna Maty­siak, poje­dyn­ka, Convi­vo 2023. Kolej­na świet­na książ­ka poetyc­ka Anny Maty­siak. W przy­pad­ku tej autor­ki nie ma mowy o jakiejś obniż­ce tzw. for­my. Zazwy­czaj poeci mają olbrzy­mie pro­ble­my ze ska­la­mi wewnętrz­ne-zewnętrz­ne. Duszą się i wte­dy zda­je im się zba­wien­ne wsta­wia­nie nasze­go uko­cha­ne­go roko­ko – szpa­ner­ka pik­se­la­mi, dre­da­mi, geo­po­li­ty­ką, sową nad­la­tu­ją­cą z kra­iny cie­nia, cię­ciem się zardze­wia­łą żylet­ką etc. Nato­miast tutaj mamy opty­mal­nie pousta­wia­ne pro­por­cje. Zero nad­mier­ne­go upięk­sza­nia & histe­rii. Wia­do­mo, że Anna Maty­siak jest oso­bą nie­prze­cięt­ną, to eru­dyt­ka, dosko­na­le zorien­to­wa­na w filozofii/antropologii. [P]oje­dyn­ka, podob­nie zresz­tą jak inne jej książ­ki, nie jest (co pięk­nie o autor­ce świad­czy) jaz­dą bez trzy­man­ki, nie jest jakimś her­me­tycz­nym, nie­zro­zu­mia­łym mani­fe­stem, czy­ta się to bar­dzo dobrze. I nawet jak poja­wia się tam Michel Leiris/De Souza czy Sar­cop­tes Homi­nis (z rzę­du Astig­ma­ta), to nie mamy z tym prze­cież kło­po­tu… Ponad­to poezja nie musi być jak arbu­zo­wa, krót­ko­dy­stan­so­wa uczta. Moż­na ją sobie roz­ło­żyć na kil­ka sesji, zamiast napy­chać się towa­rem od razu (potem tyl­ko zakle­jo­na buzia i pla­my na obru­sie). Kumi­te wyma­ga kon­cen­tra­cji & duże­go spo­ko­ju, odpo­wied­nie­go usta­wie­nia się na macie tata­mi. Gra­wi­ta­cja i kisz­ki… Świa­do­mość wła­sne­go poło­że­nia! W poje­dyn­ce odna­la­złem wie­le dosko­na­łych reje­strów mini­ma­li­stycz­nych. Jestem ich zde­cy­do­wa­nym fanem. To z pew­no­ścią kolej­na wybit­na książ­ka Ani Maty­siak, któ­ra defi­ni­tyw­nie prze­cho­dzi do histo­rii pol­skiej poezji. Nie ma tutaj cie­nia wąt­pli­wo­ści. Na przy­kład takie oto przy­spie­sze­nie, mak­sy­mal­nie ogar­nia­ją­ce naszą wąt­pli­wą prze­strzeń, nasz opła­ka­ny stan położenia/oblężenia. Ktoś inny zaraz zro­bił­by z tego for­mal­ną Gol­go­tę z krwią i karet­ką reani­ma­cyj­ną, mamy nato­miast tu do czy­nie­nia z bru­tal­ną sub­tel­no­ścią, nie­sa­mo­wi­cie suge­styw­nym, zdy­scy­pli­no­wa­nym skró­tem. Rzad­kość, wyczu­cie, ide­al­nie wypro­wa­dzo­ne tsu­ki:

nic

nora bor­su­ka była­by może dobra
szko­da tyl­ko, że nie jestem
ale zaraz wiem, że to na nic
że nie ma prze­ba­cze­nia
nic nie ma dla bor­su­ków, try­lo­bi­tów, dla niko­go

Piotr Gaj­da, Goliat zwy­cięz­ca, SPP Odział w Łodzi/Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, 2023. Piotr Gaj­da to wytrwa­ły poeta-zawod­nik. Dzia­ła tro­chę w ukry­ciu, ale chy­ba wszy­scy poważ­ni kry­ty­cy w Pol­sce dosko­na­le zna­ją jego książ­ki. Są bar­dzo roz­po­zna­wal­ne. Goliat zwy­cięz­ca tro­chę się jed­nak od poprzed­nich róż­ni. Auto­ro­wi uda­ła się w niej rzecz raczej rzad­ko spo­ty­ka­na. Jest nią, bar­dzo dobre, połą­cze­nie powa­gi i humo­ru. Humo­ru z kate­go­rii nie­kie­dy tych heavy, ale ory­gi­nal­ne­go, nie­pod­ra­bial­ne­go. I nie jest to zre­ali­zo­wa­ne w jakiś nadę­ty, pre­ten­sjo­nal­ny spo­sób. Zawo­do­wy mix. Coś jak współ­cze­sny Dok­tor Stran­ge­lo­ve (zawsze mia­łem sła­bość do tej wcze­snej pro­duk­cji Kubric­ka). Lek­tu­ra, pozor­nie szyb­ka, zosta­je jed­nak na dłu­żej w gło­wie i b. chęt­nie się do niej powra­ca. Ma prze­róż­ne otwar­cia, roz­dro­ża i tune­le. Moż­na było­by skon­stru­ować z nich cie­ka­wą audy­cję radio­wą albo poka­zać na jakiejś teatral­nej sce­nie. Kil­ka osób czy­ta­ło­by np. po jed­nym wier­szu. Trans­mi­sja z Zie­mi dla krysz­ta­ło­wych obło­ków. Piotr Gaj­da bacz­nie obser­wu­je ota­cza­ją­ce nas spo­łecz­ne, egzy­sten­cjal­ne para­dok­sy. Wszech­świat, J‑23, Pol­ska, któ­ra jesz­cze nie umar­ła. Marze­nia & mity huma­no­ida. Cybor­gi, lar­wy, Lord Vader. Czy­li wszyst­kie zna­ne nam dobrze tzw. atry­bu­ty, sygna­li­za­cje. Sza­lo­ny i nie wia­do­mo, gdzie zmie­rza­ją­cy graj­do­łek. Raczej wła­śnie w kie­run­ku cierpliwej/bezwzględnej lar­wy. Mał­pa pod­ska­ku­je i szu­mi, a lar­wa szczę­śli­wa & przy­cza­jo­na. Nasze­mu auto­ro­wi z miej­sca dedy­ko­wał­bym utwór Jona­tha­na Swi­fta „A Quiet Life and a Good Name”, dobrze zna­ny z kla­sy­ki świa­to­wej poezji. Moim ulu­bio­nym wier­szem zbio­ru Goliat zwy­cięz­ca jest ten oto kawa­łek, będzie kie­dyś na bank kla­sy­kie­rem (przy­po­mi­na mi w pew­nym sen­sie nie­któ­re ścież­ki wcze­snych wier­szy Krzysz­to­fa Jawor­skie­go):

Spo­sób łącze­nia mięk­kich mate­ria­łów

Są tacy, któ­rzy zaj­mu­ją się przy­szy­wa­niem
guzi­ków do poli­cyj­nych uni­for­mów.
Robią to na akord, ponie­waż nigdy nie usta­ją
nabo­ry nowych kan­dy­da­tów do służ­by.
Guzik – kra­wiec­ki dro­biazg wiel­kiej wagi.
Jego dobra­nie jest zazwy­czaj ostat­nim
kro­kiem w pro­ce­sie szy­cia. Uwie­rzył­byś,
że resor­ty siło­we opar­te są na guzi­ku z pętel­ką,
że pań­stwa muszą jakoś zapiąć budżet,
zaś rady mini­strów to pokry­te łupie­żem
jed­no- lub dwu­rzę­do­we mary­nar­ki,
zakła­da­ne na róż­ne oka­zje?

Anna Dwoj­nych, Noc­ne zaba­wy w dużych mia­stach, SPP Oddział w Łodzi/Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, 2022. Napi­sa­łem blur­ba w tej książ­ce. Ostat­nie dwie linij­ki brzmia­ły: „Każ­da defor­ma­cja jest zawsze zakło­po­ta­ną for­mą odde­chu, zna­kiem roz­po­znaw­czym kon­kret­nej prze­strze­ni. Ozna­cza har­mo­nię w klat­ce, gdzie nie ma instruk­cji od Pana”. Anna Dwoj­nych two­rzy w spo­sób nie­zwy­kle gęsty, pano­ra­micz­ny. Mamy nie­ustan­nie do czy­nie­nia ze szcze­gó­ła­mi, z obse­sją przy­bli­żeń, z noc­ny­mi zaba­wa­mi w dużych mia­stach. Z zaba­wa­mi czę­sto bar­dzo smut­ny­mi, odhu­ma­ni­zo­wa­ny­mi, szorst­ki­mi. Tro­chę jak­bym oglą­dał obra­zy Korol­kie­wi­cza jesz­cze z lat 80. Kaplicz­ki wśród miej­skie­go zgieł­ku. Tutaj jaz­da sta­ła się nie­źle okrut­na. Człowiek/miasto/media. Piekło/noc, ludzie to pie­kło. Fuc­ker­skie algo­ryt­my. Poraż­ka. Lęk. Mam nadzie­ję, że Anna Dwoj­nych się kie­dyś prze­ste­ru­je w stro­nę więk­szej nie­co ciszy, w obser­wa­cję ośmior­nic, nawet, jeśli mia­ła­by to być ośmior­ni­ca kwan­to­wa czy lagu­na peł­na zaczi­po­wa­nych wodo­ro­stów. Wte­dy zosta­nie już sam tyl­ko szkie­let, praw­do­po­dob­nie szkie­let post­bio, któ­ry nie będzie musiał kar­mić się ben­zo­dia­ze­pi­na­mi, zosta­nie poezja bez nad­dat­ków, poezja zapa­trzo­na w gwiaz­dę, któ­rą daw­no wchło­nę­ła już czar­na dziu­ra. Mul­ti­pli­ka­cja synaps, pucha­te polie­stry, hasz­ta­gi i sztucz­ki Cop­per­fiel­da są prze­cież tyl­ko chwi­lo­wą halu­cy­na­cją. Potem tyl­ko wul­kan-poto­py, noma­dycz­ne kara­wa­ny z gło­wi­ca­mi na meta­lo­wych wiel­błą­dach… Dwoj­nych jest nie­zwy­kle czuj­ną, wraż­li­wą poet­ką, będzie zapew­ne wytrwa­le two­rzyć, jak roz­pły­nę się pod nie­bo­skło­nem i wie­rzę, że mnie nie zawie­dzie, że pora­dzi sobie ze sobą, z two­rze­niem coraz moc­niej­szych, czy­li mini­ma­li­stycz­nych, wyde­sty­lo­wa­nych jed­nak z szu­mu obec­nej (prze­gra­nej) pseu­do­cy­wi­li­za­cji, wier­szy. Pro­po­nu­ję nastę­pu­ją­cy, cha­rak­te­ry­stycz­ny utwór z tej książ­ki:

Byd­go­skie Przed­mie­ście. Insom­nia

pierw­sza czter­dzie­ści. odku­rzacz jak ali­ga­tor
skra­da się pod ścia­nę. sąsie­dzi obna­ża­ją
rela­ty­wizm zda­nia: śro­dek nocy, ludzie śpią!
kora­li­ki hydrok­sy­zy­ny ura­tu­ją
sto­sun­ki sąsiedz­kie. daw­no nie sły­sza­łam tak
dobra­nej pary. zna­jo­mi kocha­ją moje
opo­wie­ści, gęste jak lip­co­we powie­trze.
w oknach zga­szo­ne świa­tła. puste uli­ce, noc
mil­czą­ca jak Bóg u Kier­ke­ga­ar­da. usłysz mnie.