11/07/16

Redaktor biBLioteki interweniuje

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Doty­czy: przy­trza­śnię­tych pal­ców Mai Staś­ko.

Maja Staś­ko lubi pako­wać pal­ce w drzwi. Ot, choć­by tutaj – czy­li w roz­gry­wa­ją­cej się w biBLio­te­ce dys­ku­sji o pary­te­tach: nie było­by całe­go roz­ho­wo­ru, gdy­by nie Maja Staś­ko wła­śnie, gdy­by nie jej pamięt­ny tekst opu­bli­ko­wa­ny w „Kry­ty­ce Poli­tycz­nej”, gdzie kry­tycz­ka gło­sem cokol­wiek pod­nie­sio­nym oskar­ża­ła pol­skie życie lite­rac­kie o (naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc) maczyzm i sek­sizm. Kie­dy inter­ne­ty zady­go­ta­ły od pokrzy­ki­wań tych wszyst­kich, któ­rzy chcie­li Staś­ko już to ozło­cić, już to ogo­ło­cić (to ostat­nie słów­ko, nie­bez­piecz­nie dwu­znacz­ne, zosta­ło uży­te prze­ze mnie świa­do­mie), posta­no­wi­li­śmy w redak­cji biBLio­te­ki dołą­czyć się do spra­wy i dać miej­sce na kon­ty­nu­owa­nie tej waż­nej deba­ty w spo­sób nie­co bar­dziej sto­no­wa­ny niż w fejs­bucz­nych poła­jan­kach.

Tam­ten zało­ży­ciel­ski tekst Mai Staś­ko, wol­ny elek­tron, któ­ry uru­cho­mił reak­cję łań­cu­cho­wą o spo­rym jak na warun­ki nasze­go ospa­łe­go życia lite­rac­kie­go (rzy­ci lite­rac­kiej?) poten­cja­le wybu­cho­wym – no więc tam­ten tekst był, jaki był. Nie bry­lu­ję na galach i rau­tach kon­kur­so­wo-festi­wa­lo­wych, nie znam zbyt dobrze realiów naszych lite­rac­kich salo­nów i salo­onów, więc nie mnie roz­strzy­gać, na ile jest to pej­zaż taki, jak go uję­ła Maja Staś­ko – czy­li, by tak rzec, via­gral­ny. Ozło­ci­cie­le Mai Staś­ko twier­dzi­li, że autor­ka dema­sku­je, jej ogo­ło­ci­cie­le – że histe­ry­zu­je. Jed­nych i dru­gich było zapew­ne po mniej wię­cej tyle samo. Ale że pary­te­ty w świe­cie naszych nad­wi­śla­nych wydaw­nictw, spę­dów, nagród i gre­miów nagro­dy przy­zna­ją­cych nie ist­nie­ją – to już inna spra­wa, abso­lut­nie nie­za­leż­na od tonu szki­cu Dla­cze­go poeci są wiecz­nie nie­za­spo­ko­je­ni?, to widać, to sobie każ­dy poli­czyć może. Czy to dobrze, czy źle, czy tak sobie (a jeśli źle, to jak złe­mu zara­dzić), cze­mu tak a nie ina­czej – o tym mia­ła trak­to­wać sama biBLio­tecz­na dys­ku­sja.

A ta nie mogła się odbyć bez zapro­sze­nia kil­ku waż­nych osób – mię­dzy inny­mi (co oczy­wi­ste) samej Mai Staś­ko. No i się zgo­dzi­ła. Napi­sa­ła. Wysła­ła. Opu­bli­ko­wa­li­śmy. I pier­dut!, drzwia­mi po już i tak udrę­czo­nych palu­chach bied­nej Mai.

Tro­chę się czu­ję za te obra­że­nia dys­ku­tant­ki odpo­wie­dzial­ny… Bo było tak: Maja Staś­ko wysła­ła mi tekst – wła­śnie ten, któ­ry zawisł na stro­nach biBLio­te­ki, czy­li Prze­ciw poetom. Czy­ta­łem, czy­ta­łem – i coś mi się nie zga­dza­ło: nie ten styl, nie ten tem­pe­ra­ment, nie to poczu­cie humo­ru, nie ta logi­ka argu­men­ta­cji, nie ten (uczciw­szy uszy) meta­li­te­rac­ki świa­to­po­gląd. Gdzieś dopie­ro na czwar­tej stro­nie (czy­li mniej wię­cej w poło­wie, bo tyle to zaj­mu­je w wer­sji na moim kom­pu­te­rze) zorien­to­wa­łem się, że jest jesz­cze gorzej niż myśla­łem, że nie czy­tam tek­stu Mai Staś­ko, ale słyn­ny i osła­wio­ny frag­ment z Witol­da Gom­bro­wi­cza. Oczy­wi­ście – nie była to kopia dosko­na­ła, poja­wi­ły się pew­ne drob­ne, acz istot­ne inge­ren­cje zna­cze­nio­we i gra­ma­tycz­ne autor­ki (?), nie­mniej jed­nak… Poczu­łem kon­fu­zję: nie tyl­ko dla­te­go, że musia­łem cof­nąć redak­cję tych czte­rech w nie­świa­do­mo­ści prze­czy­ta­nych stron – bo mogę robić korek­tę tek­stu Staś­ko, ale nie Gom­bro prze­cież (zabaw­ne by to zresz­tą było: Staś­ko­Gom­bro­wicz przez Roj­ka popra­wio­ny – przy­go­da tek­sto­wa niczym z edy­cji Pie­cy­ka Wata albo Raz Peipe­ra); też nie tyl­ko dla­te­go, że nie od razu roz­po­zna­łem tekst (a chy­ba powi­nie­nem); poczu­łem kon­fu­zję zatem, bo nie wie­dzia­łem, jak ten szkic potrak­to­wać i czy w ogó­le publi­ko­wać. Szyb­ko mi jed­nak prze­szło – bo pomy­śla­łem drań­sko, że cie­kaw jestem odbio­ru; i pomy­śla­łem też (znacz­nie mniej drań­sko, a wła­ści­wie wca­le nie­drań­sko), że taki kon­cept (sło­wo uży­te w naszej kore­spon­den­cji przez samą Staś­ko) może stać się przy­czyn­kiem do napraw­dę cie­ka­wej dys­ku­sji. Więc publi­ku­je­my… ale nie: bo wyco­fy­wać zaczę­ła się autor­ka. No, ale sło­wo do sło­wa, wia­do­mość fejs­bucz­na do wia­do­mo­ści (skra­cam, skra­cam dla spój­no­ści opo­wia­da­nia, bo tro­chę to trwa­ło) – i sta­nę­ło na moim, Prze­ciw poetom poszło w inter­ne­ty. Więc te przy­trza­śnię­te pal­ce Mai to moja wina.

I tu prze­cho­dzę do meri­tum mojej inter­wen­cji.

Otóż – tekst Staś­ko, owszem, spo­tkał się z oży­wio­nym odze­wem; kło­pot w tym, że więk­szość tego, co w ramach prób śle­dze­nia rze­czo­ne­go odze­wu uda­ło mi się prze­czy­tać, było na pozio­mie dość (wybacz­cie, Dro­dzy Dys­ku­tu­ją­cy) żenu­ją­cym.

Spra­wa pierw­sza: sło­wa Mai Staś­ko (któ­re prze­cież i są, i nie są jej sło­wa­mi) komen­to­wa­ne były jako wyłącz­nie jej… W porząd­ku – sam zra­zu dałem się nabrać, nie­naj­le­piej to świad­czy o mojej lek­tu­ro­wej pamię­ci, ale sko­ro już się poła­pa­łem, to w życiu nie przy­szło by mi do gło­wy, by oskar­żać Maję Staś­ko o to, że sądy Witol­da Gom­bro­wi­cza nie przy­sta­ją do opi­su współ­cze­sne­go pol­skie­go życia lite­rac­kie­go (czy rze­czy­wi­ście nie przy­sta­ją, to już osob­ny temat; wca­le nie jestem tak bar­dzo jak wie­lu dys­ku­tu­ją­cych pewien, że są cał­ko­wi­cie ana­chro­nicz­ne). Tym­cza­sem nie­któ­rzy idą w zapar­te i drą sza­ty nad idio­tycz­no­ścią roz­po­znań pew­nej kry­tycz­ki, nie­po­mni tego, że roz­po­zna­nia te zosta­ły prze­la­ne na papier na dłu­go przed owej kry­tycz­ki naro­dzi­na­mi. Cza­sem się ktoś zre­flek­tu­je, napo­mni – ale nie, resz­ta prze­cho­dzi nad jego napo­mnie­niem do porząd­ku dzien­ne­go i dalej­że, w naj­lep­sze po pal­cach Mai. Ewen­tu­al­nie krzy­wi się i na odczep­ne­go stwier­dza, że to nie ma zna­cze­nia, a jeśli jakieś ma, to tyl­ko takie, że dowo­dzi leni­stwa (!) i nie­ory­gi­nal­no­ści (!!) autor­ki – a to już dopraw­dy są bzdu­ry, któ­rych, jak mawiał Lon­gi­nus Pod­bi­pię­ta her­bu Zerwi­kap­tur z Myszych­ki­szek, słu­chać had­ko... No nie­ład­nie, Panie i Pano­wie (zwłasz­cza Pano­wie, bo tych chy­ba więk­szość), nie­ład­nie: nie­świa­do­mość lek­tu­ro­wa nie hań­bi, ale tyl­ko wte­dy, gdy po naby­ciu pew­nej świa­do­mo­ści potra­fi się swo­ją w nie­świa­do­mo­ści pomy­śla­ną myśl sko­ry­go­wać; trzy­ma­nie się kur­czo­wo pomy­słów wyro­słych z nie­do­czy­ta­nia hań­bą też może nie jest, ale też niczym, czym moż­na by się było chwa­lić…

Spra­wa dru­ga, z pierw­szej wyra­sta­ją­ca: takie zwek­slo­wa­nie dys­ku­sji w zupeł­ny non­sens spra­wia, że nie może odbyć się dys­ku­sja wła­ści­wa, któ­rej przed­mio­tem nie były­by już uwa­gi Mai Staś­ko prze-pisu­ją­cej Gom­bro­wi­cza, ale sam gest owe­go prze-pisy­wa­nia – bo to w nim naj­wię­cej rze­czy prze­dys­ku­to­wa­nia war­tych się skry­wa. Wszak swo­im kon­cep­tem wpi­su­je się Staś­ko w jed­ną z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych dys­ku­sji nowo­cze­snej, a może i nie tyl­ko nowo­cze­snej, huma­ni­sty­ki: nad toż­sa­mo­ścią wprzę­gnię­tą w dyna­mi­kę powtó­rze­nia i róż­ni­cy; dys­ku­sji, któ­ra roz­pa­la­ła umy­sły tej mia­ry co Jor­ge Luis Bor­ges, Jacqu­es Lacan czy Gil­les Deleu­ze (ewen­tu­al­ny rechot spod zna­ku „a gdzież tam Staś­ko do Deleuze’a”, pozwo­lę sobie filu­ter­nie zga­sić refu­ta­cją, że jeśli ktoś nie dostrze­ga Gom­bro­wi­cza w Gom­bro­wi­czu, to nie powi­nien w takim tonie nad­mier­nie recho­tli­wie recho­tać). Czym jest prze-pisa­ny Gom­bro­wicz? Gdzie – prócz oczy­wi­stych zmian gra­ma­tycz­nych, prócz arcy­waż­ne­go ostat­nie­go zda­nia, prócz aktu­ali­za­cji pew­ne­go kon­tek­stu przez dopi­sy­wa­nie tu i ówdzie nazwi­ska Andrze­ja Sosnow­skie­go – w tym Gom­bro­wi­czu jest Maja Staś­ko, gdzie tak napraw­dę nie ma tam Gom­bro­wi­cza, gdzie nie ma Staś­ko, gdzie nie ma żad­ne­go z nich, a jest jakiś mon­stru­al­ny byt wyzwo­lo­ny przez sam ruch prze-pisy­wa­ne­go tek­stu? Co sta­ło się w naszym rozu­mie­niu spo­łecz­ne­go funk­cjo­no­wa­nia poezji, że skraj­nie moder­ni­stycz­ny mani­fest Gom­bro nijak się ma (o ile rze­czy­wi­ście ma się nijak) do prze­strze­ni życia lite­rac­kie­go defi­nio­wa­nej w kate­go­riach jakiejś tam pono­wo­cze­sno­ści? Co wyni­ka z ewi­dent­nej prze­cież iro­nii zabie­gu Staś­ko – czy nie unie­waż­nia ona aby, nie roz­mi­no­wu­je rze­czy­wi­ście nie­zno­śne­go pato­su Gom­bro­wi­cza, pato­su, któ­re­go wca­le byśmy temu pisa­rzo­wi nie przy­pi­sy­wa­li, ale któ­ry akty­wi­zu­je się oto w iro­nicz­nym zwier­cia­dle pod­su­wa­nym mu przez kry­tycz­kę? Żad­ne z tych pytań nie zosta­ło w tej czę­ści dys­ku­sji, któ­rą prze­śle­dzi­łem, posta­wio­ne…

Zapraw­dę, powia­dam raz jesz­cze: wie­le było dróg, któ­ry­mi dało się dys­ku­sję nad szki­cem Prze­ciw poetom popro­wa­dzić, a wszyst­kie one wyda­ją mi się lep­sze od pryn­cy­pial­nych, a przy tym śmiesz­nie naiw­nych poła­ja­nek, któ­re od samej isto­ty wol­ty wyko­na­nej przez Staś­ko (któ­ra to isto­ta nie­zmier­nie kom­pli­ku­je prze­strzeń lite­ral­nych sen­sów tek­stu) odbi­ja­ją się jak – nie przy­mie­rza­jąc – poezja od życia.

A poza wszyst­kim nie mogę oprzeć się dwóm paskud­nym myślom…

Pierw­sza z nich jest taka oto, że o ile w pew­nych krę­gach przy­ję­ło się trak­to­wać myśli i sło­wa  Gom­bro­wi­cza jako waż­kie i god­ne namy­słu (choć­by nawet pole­micz­ne­go), o tyle te same myśli powtó­rzo­ne, prze-pisa­ne przez pew­ną współ­cze­sną kry­tycz­kę, co rusz paku­ją­cą pal­ce w czy­jeś drzwi, nada­ją się już tyl­ko do wyszy­dze­nia i do zby­cia wzru­sze­niem ramion. No to jak to wła­ści­wie jest, Dro­gie i Dro­dzy Dyskutujący/Dyskutujące? Jak Wiel­ki Geniusz Gom­bro­wicz, to dobrze, a jak g…ara jakaś, to już, jak mawia mój dwu­let­ni syn, nie­le­piej? Że jak Wiel­ki G. Geniusz powi, że nie lubi, gdy Masło zbyt Maśla­ne, to my tu od razu na kola­na pad­niem, a jak to samo powie g…ara Staś­ko, to od razu, że spra­wa ta nie­zbyt jest nowa, bo to już Sar­to­riusz powie­dział w swo­ich Buko­li­kach? Aj, nie­ład­nie. Nie­le­piej zgo­ła.

Myśl dru­ga – do któ­rej, od razu zastrze­gam, nie jestem do same­go koń­ca prze­ko­na­ny – jest taka, że gdzieś tam za tymi ogo­ło­ce­nia­mi Mai Staś­ko cią­gnie się cień nie­ja­kie­go sam­cze­go resen­ty­men­tu (nie bez powo­du, o czym wspo­mnia­łem, wśród najeż­dża­ją­cych na autor­kę tak wie­lu było face­tów). Staś­ko dała się poznać jako bar­dzo rady­kal­na kry­tycz­ka pew­nych patriar­chal­nych zwich­nięć w naszym życiu lite­rac­kim – na tyle rady­kal­na, że sam czę­sto się z jej obser­wa­cja­mi i oce­na­mi nie zga­dzam, ale, dali­pa­ni!, poszu­kał­bym sobie bez­piecz­niej­sze­go grun­tu pole­micz­ne­go niż nara­ża­nie się na łatwą śmiesz­ność. A nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że pal­com Mai Staś­ko dosta­je się tu tro­chę za cało­kształt, że nad tą aku­rat pró­bą jej ogo­ło­ce­nia krą­ży wid­mo występ­nej rado­ści – że oto, aha, mamy ją wresz­cie, tę wście­kłą babę, wresz­cie wyla­zła z niej cała jej mar­ność, to my jej teraz pła­wie­nie urzą­dzim, a jak wypły­nie, zna­czy się – cza­row­ni­ca. Więc na stos.

A tu nic z tego. Bo być może – jak wień­czy swój tekst Witol­da Staś­ko – kobie­ta rze­czy­wi­ście nie może być kapła­nem, a poet­ka nie może być poetą. Ale – jak się oka­zu­je – kobie­ta zupeł­nie nie­źle nada­je się na bła­zna, wobec podzwa­nia­ją­cych podry­gów któ­re­go tym śmiesz­niej­sze sta­ją się pozy nazbyt pospiesz­nych i nie­uważ­nych mędr­ków.