Redaktor biBLioteki interweniuje
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Dotyczy: przytrzaśniętych palców Mai Staśko.
Maja Staśko lubi pakować palce w drzwi. Ot, choćby tutaj – czyli w rozgrywającej się w biBLiotece dyskusji o parytetach: nie byłoby całego rozhoworu, gdyby nie Maja Staśko właśnie, gdyby nie jej pamiętny tekst opublikowany w „Krytyce Politycznej”, gdzie krytyczka głosem cokolwiek podniesionym oskarżała polskie życie literackie o (najdelikatniej rzecz ujmując) maczyzm i seksizm. Kiedy internety zadygotały od pokrzykiwań tych wszystkich, którzy chcieli Staśko już to ozłocić, już to ogołocić (to ostatnie słówko, niebezpiecznie dwuznaczne, zostało użyte przeze mnie świadomie), postanowiliśmy w redakcji biBLioteki dołączyć się do sprawy i dać miejsce na kontynuowanie tej ważnej debaty w sposób nieco bardziej stonowany niż w fejsbucznych połajankach.
Tamten założycielski tekst Mai Staśko, wolny elektron, który uruchomił reakcję łańcuchową o sporym jak na warunki naszego ospałego życia literackiego (rzyci literackiej?) potencjale wybuchowym – no więc tamten tekst był, jaki był. Nie bryluję na galach i rautach konkursowo-festiwalowych, nie znam zbyt dobrze realiów naszych literackich salonów i saloonów, więc nie mnie rozstrzygać, na ile jest to pejzaż taki, jak go ujęła Maja Staśko – czyli, by tak rzec, viagralny. Ozłociciele Mai Staśko twierdzili, że autorka demaskuje, jej ogołociciele – że histeryzuje. Jednych i drugich było zapewne po mniej więcej tyle samo. Ale że parytety w świecie naszych nadwiślanych wydawnictw, spędów, nagród i gremiów nagrody przyznających nie istnieją – to już inna sprawa, absolutnie niezależna od tonu szkicu Dlaczego poeci są wiecznie niezaspokojeni?, to widać, to sobie każdy policzyć może. Czy to dobrze, czy źle, czy tak sobie (a jeśli źle, to jak złemu zaradzić), czemu tak a nie inaczej – o tym miała traktować sama biBLioteczna dyskusja.
A ta nie mogła się odbyć bez zaproszenia kilku ważnych osób – między innymi (co oczywiste) samej Mai Staśko. No i się zgodziła. Napisała. Wysłała. Opublikowaliśmy. I pierdut!, drzwiami po już i tak udręczonych paluchach biednej Mai.
Trochę się czuję za te obrażenia dyskutantki odpowiedzialny… Bo było tak: Maja Staśko wysłała mi tekst – właśnie ten, który zawisł na stronach biBLioteki, czyli Przeciw poetom. Czytałem, czytałem – i coś mi się nie zgadzało: nie ten styl, nie ten temperament, nie to poczucie humoru, nie ta logika argumentacji, nie ten (uczciwszy uszy) metaliteracki światopogląd. Gdzieś dopiero na czwartej stronie (czyli mniej więcej w połowie, bo tyle to zajmuje w wersji na moim komputerze) zorientowałem się, że jest jeszcze gorzej niż myślałem, że nie czytam tekstu Mai Staśko, ale słynny i osławiony fragment z Witolda Gombrowicza. Oczywiście – nie była to kopia doskonała, pojawiły się pewne drobne, acz istotne ingerencje znaczeniowe i gramatyczne autorki (?), niemniej jednak… Poczułem konfuzję: nie tylko dlatego, że musiałem cofnąć redakcję tych czterech w nieświadomości przeczytanych stron – bo mogę robić korektę tekstu Staśko, ale nie Gombro przecież (zabawne by to zresztą było: StaśkoGombrowicz przez Rojka poprawiony – przygoda tekstowa niczym z edycji Piecyka Wata albo Raz Peipera); też nie tylko dlatego, że nie od razu rozpoznałem tekst (a chyba powinienem); poczułem konfuzję zatem, bo nie wiedziałem, jak ten szkic potraktować i czy w ogóle publikować. Szybko mi jednak przeszło – bo pomyślałem drańsko, że ciekaw jestem odbioru; i pomyślałem też (znacznie mniej drańsko, a właściwie wcale niedrańsko), że taki koncept (słowo użyte w naszej korespondencji przez samą Staśko) może stać się przyczynkiem do naprawdę ciekawej dyskusji. Więc publikujemy… ale nie: bo wycofywać zaczęła się autorka. No, ale słowo do słowa, wiadomość fejsbuczna do wiadomości (skracam, skracam dla spójności opowiadania, bo trochę to trwało) – i stanęło na moim, Przeciw poetom poszło w internety. Więc te przytrzaśnięte palce Mai to moja wina.
I tu przechodzę do meritum mojej interwencji.
Otóż – tekst Staśko, owszem, spotkał się z ożywionym odzewem; kłopot w tym, że większość tego, co w ramach prób śledzenia rzeczonego odzewu udało mi się przeczytać, było na poziomie dość (wybaczcie, Drodzy Dyskutujący) żenującym.
Sprawa pierwsza: słowa Mai Staśko (które przecież i są, i nie są jej słowami) komentowane były jako wyłącznie jej… W porządku – sam zrazu dałem się nabrać, nienajlepiej to świadczy o mojej lekturowej pamięci, ale skoro już się połapałem, to w życiu nie przyszło by mi do głowy, by oskarżać Maję Staśko o to, że sądy Witolda Gombrowicza nie przystają do opisu współczesnego polskiego życia literackiego (czy rzeczywiście nie przystają, to już osobny temat; wcale nie jestem tak bardzo jak wielu dyskutujących pewien, że są całkowicie anachroniczne). Tymczasem niektórzy idą w zaparte i drą szaty nad idiotycznością rozpoznań pewnej krytyczki, niepomni tego, że rozpoznania te zostały przelane na papier na długo przed owej krytyczki narodzinami. Czasem się ktoś zreflektuje, napomni – ale nie, reszta przechodzi nad jego napomnieniem do porządku dziennego i dalejże, w najlepsze po palcach Mai. Ewentualnie krzywi się i na odczepnego stwierdza, że to nie ma znaczenia, a jeśli jakieś ma, to tylko takie, że dowodzi lenistwa (!) i nieoryginalności (!!) autorki – a to już doprawdy są bzdury, których, jak mawiał Longinus Podbipięta herbu Zerwikaptur z Myszychkiszek, słuchać hadko... No nieładnie, Panie i Panowie (zwłaszcza Panowie, bo tych chyba większość), nieładnie: nieświadomość lekturowa nie hańbi, ale tylko wtedy, gdy po nabyciu pewnej świadomości potrafi się swoją w nieświadomości pomyślaną myśl skorygować; trzymanie się kurczowo pomysłów wyrosłych z niedoczytania hańbą też może nie jest, ale też niczym, czym można by się było chwalić…
Sprawa druga, z pierwszej wyrastająca: takie zwekslowanie dyskusji w zupełny nonsens sprawia, że nie może odbyć się dyskusja właściwa, której przedmiotem nie byłyby już uwagi Mai Staśko prze-pisującej Gombrowicza, ale sam gest owego prze-pisywania – bo to w nim najwięcej rzeczy przedyskutowania wartych się skrywa. Wszak swoim konceptem wpisuje się Staśko w jedną z najbardziej ekscytujących dyskusji nowoczesnej, a może i nie tylko nowoczesnej, humanistyki: nad tożsamością wprzęgniętą w dynamikę powtórzenia i różnicy; dyskusji, która rozpalała umysły tej miary co Jorge Luis Borges, Jacques Lacan czy Gilles Deleuze (ewentualny rechot spod znaku „a gdzież tam Staśko do Deleuze’a”, pozwolę sobie filuternie zgasić refutacją, że jeśli ktoś nie dostrzega Gombrowicza w Gombrowiczu, to nie powinien w takim tonie nadmiernie rechotliwie rechotać). Czym jest prze-pisany Gombrowicz? Gdzie – prócz oczywistych zmian gramatycznych, prócz arcyważnego ostatniego zdania, prócz aktualizacji pewnego kontekstu przez dopisywanie tu i ówdzie nazwiska Andrzeja Sosnowskiego – w tym Gombrowiczu jest Maja Staśko, gdzie tak naprawdę nie ma tam Gombrowicza, gdzie nie ma Staśko, gdzie nie ma żadnego z nich, a jest jakiś monstrualny byt wyzwolony przez sam ruch prze-pisywanego tekstu? Co stało się w naszym rozumieniu społecznego funkcjonowania poezji, że skrajnie modernistyczny manifest Gombro nijak się ma (o ile rzeczywiście ma się nijak) do przestrzeni życia literackiego definiowanej w kategoriach jakiejś tam ponowoczesności? Co wynika z ewidentnej przecież ironii zabiegu Staśko – czy nie unieważnia ona aby, nie rozminowuje rzeczywiście nieznośnego patosu Gombrowicza, patosu, którego wcale byśmy temu pisarzowi nie przypisywali, ale który aktywizuje się oto w ironicznym zwierciadle podsuwanym mu przez krytyczkę? Żadne z tych pytań nie zostało w tej części dyskusji, którą prześledziłem, postawione…
Zaprawdę, powiadam raz jeszcze: wiele było dróg, którymi dało się dyskusję nad szkicem Przeciw poetom poprowadzić, a wszystkie one wydają mi się lepsze od pryncypialnych, a przy tym śmiesznie naiwnych połajanek, które od samej istoty wolty wykonanej przez Staśko (która to istota niezmiernie komplikuje przestrzeń literalnych sensów tekstu) odbijają się jak – nie przymierzając – poezja od życia.
A poza wszystkim nie mogę oprzeć się dwóm paskudnym myślom…
Pierwsza z nich jest taka oto, że o ile w pewnych kręgach przyjęło się traktować myśli i słowa Gombrowicza jako ważkie i godne namysłu (choćby nawet polemicznego), o tyle te same myśli powtórzone, prze-pisane przez pewną współczesną krytyczkę, co rusz pakującą palce w czyjeś drzwi, nadają się już tylko do wyszydzenia i do zbycia wzruszeniem ramion. No to jak to właściwie jest, Drogie i Drodzy Dyskutujący/Dyskutujące? Jak Wielki Geniusz Gombrowicz, to dobrze, a jak g…ara jakaś, to już, jak mawia mój dwuletni syn, nielepiej? Że jak Wielki G. Geniusz powi, że nie lubi, gdy Masło zbyt Maślane, to my tu od razu na kolana padniem, a jak to samo powie g…ara Staśko, to od razu, że sprawa ta niezbyt jest nowa, bo to już Sartoriusz powiedział w swoich Bukolikach? Aj, nieładnie. Nielepiej zgoła.
Myśl druga – do której, od razu zastrzegam, nie jestem do samego końca przekonany – jest taka, że gdzieś tam za tymi ogołoceniami Mai Staśko ciągnie się cień niejakiego samczego resentymentu (nie bez powodu, o czym wspomniałem, wśród najeżdżających na autorkę tak wielu było facetów). Staśko dała się poznać jako bardzo radykalna krytyczka pewnych patriarchalnych zwichnięć w naszym życiu literackim – na tyle radykalna, że sam często się z jej obserwacjami i ocenami nie zgadzam, ale, dalipani!, poszukałbym sobie bezpieczniejszego gruntu polemicznego niż narażanie się na łatwą śmieszność. A nie mogę oprzeć się wrażeniu, że palcom Mai Staśko dostaje się tu trochę za całokształt, że nad tą akurat próbą jej ogołocenia krąży widmo występnej radości – że oto, aha, mamy ją wreszcie, tę wściekłą babę, wreszcie wylazła z niej cała jej marność, to my jej teraz pławienie urządzim, a jak wypłynie, znaczy się – czarownica. Więc na stos.
A tu nic z tego. Bo być może – jak wieńczy swój tekst Witolda Staśko – kobieta rzeczywiście nie może być kapłanem, a poetka nie może być poetą. Ale – jak się okazuje – kobieta zupełnie nieźle nadaje się na błazna, wobec podzwaniających podrygów którego tym śmieszniejsze stają się pozy nazbyt pospiesznych i nieuważnych mędrków.