11/06/14

Różewicz

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Testa­ment jest szcze­gól­nym tek­stem, tek­stem w szcze­gól­nym sen­sie ostat­nim. Oczy­wi­ście – w przy­pad­ku testa­men­tu pisa­rza ową szcze­gól­ną osta­tecz­ność nale­ży potrak­to­wać warun­ko­wo; bo prze­cież nim jesz­cze osty­gną zwło­ki, zaczy­na się gorącz­ko­we prze­szu­ki­wa­nie archi­wów, wybe­be­sza­nie szu­flad, opróż­nia­nie koszy na papie­ro­we śmie­ci. Mniej lub bar­dziej upra­wo­moc­nie­ni spad­ko­bier­cy, wydaw­cy, cza­sem też szcze­gól­nie uprzy­wi­le­jo­wa­ni żur­na­li­ści pra­gną zapew­nić sobie naj­pierw­sze miej­sca w dostę­pie do tego, co jesz­cze nie­wy­da­ne, cze­go wydać się nie zdą­ży­ło, cze­go publi­ko­wać się nie chcia­ło. Festi­wal publi­ko­wa­nia wszyst­kie­go, co nazwać moż­na ine­di­ta­mi, trwać będzie dłu­go – im bar­dziej zmar­ły był w lite­ra­tu­rze posta­cią znacz­ną, tym dłu­żej…
Są tacy, któ­rzy na takie prak­ty­ki patrzą z rezer­wą, jeśli nie z awer­sją, pod­no­sząc argu­men­ty o dyk­to­wa­nym wyłącz­nie mer­kan­ty­li­zmem nie­po­sza­no­wa­niu zmar­łe­go; cóż, z tym trze­ba ostroż­nie. Oso­bi­ście co do zasa­dy nie mam nic prze­ciw­ko temu, by udo­stęp­niać czy­tel­ni­ko­wi całość spu­ści­zny zmar­łe­go – choć są sytu­acje wąt­pli­we, gdy pusz­cza się w świat rze­czy ewi­dent­nie nie­uda­ne, nie­do­koń­czo­ne, przez same­go auto­ra prze­zna­czo­ne na prze­miał, któ­ry to zamiar uda­rem­ni­ła wyłącz­nie śmierć (szcze­gól­nie dobit­nym przy­kła­dem z ostat­nich lat są tu nie­któ­re zabie­gi wokół dość miał­kich, wyłącz­nie pry­wat­no-ludycz­nych pozo­sta­ło­ści po Wisła­wie Szym­bor­skiej, czy też dale­ce dys­ku­syj­na decy­zja o wypusz­cze­niu do sze­ro­kie­go obie­gu raczej nie­ja­dal­ne­go Kro­no­sa Witol­da Gom­bro­wi­cza). A jeśli jesz­cze przy oka­zji doko­nu­je się este­tycz­ne­go i etycz­ne­go, gru­bo insty­tu­cjo­nal­ne­go szan­ta­żu, że oto mamy wiel­kie dzie­ło, sum­mę wiel­kie­go nasze­go wiel­ce zmar­łe­go pisa­rza – bo wia­do­mo, że Pola­cy, naj­oso­bliw­sza na świe­cie wspól­no­ta Dzia­dów, skwa­pli­wie uczest­ni­czyć będą w rytu­ale pamię­cio­we­go rein­kar­no­wa­nia, nawet w skar­la­łej cokol­wiek litur­gii nabyw­czej – to tu fak­tycz­nie robi się tak jak­by nie­mi­ło. Krzysz­tof Michal­ski, pamię­tam, żar­to­wał nie­gdyś, że mistrza­mi w takim prze­dłu­ża­niu życia pisar­skie­go na nie­koń­czą­ce się ennu­me­ra­tio dzieł zebra­nych są Niem­cy; że o ile od bie­dy moż­na prze­łknąć fakt wyda­nia coś ponad trzy­dzie­stu tomów edi­tio ulti­ma Mar­ti­na Heideg­ge­ra (jak­kol­wiek ten sza­ło­wo dużo jakoś nie napi­sał), to kom­plet­nym sza­leń­stwem jest uho­no­ro­wa­nie bodaj dwu­na­sto­to­mo­wą pół­ką biblio­tecz­ną face­ta, któ­ry od pew­ne­go momen­tu jak dia­beł świę­co­nej wody wystrze­gał się naj­lich­sze­go cie­nia podej­rze­nia o wylew­ność pió­ra, czy­li Ludwi­ka Wit­t­gen­ste­ina… A prze­cież – szy­dził dalej z wła­ści­wym sobie poczu­ciem humo­ru Michal­ski – szy­ku­je się dodruk suple­men­to­wy i apen­dyk­so­wy, bo ktoś podob­no zna­lazł jesz­cze jakieś nie­opu­bli­ko­wa­ne rachun­ki nie­bosz­czy­ka za pral­nię.
No, ale żar­ty żar­ta­mi, a prze­cież trud­no sobie wyobra­zić, co lite­ra­tu­ra by ze sobą zro­bi­ła, gdy­by nie­ja­ki Max Brod wypeł­nił wolę swe­go przy­ja­cie­la, Fran­za Kaf­ki, i spa­lił wszyst­kie pozo­sta­wio­ne prze­zeń papie­ry, w któ­rych były wszak i Pro­ces, i Zamek. Że już o czy­sto nauko­wym kom­for­cie wszyst­kich pra­gną­cych korzy­stać z jak naj­peł­niej­sze­go kor­pu­su dane­go dzie­ła do pisa­nia rze­tel­nych syn­tez i mono­gra­fii nawet – teraz bez nija­kie­go dwo­ro­wa­nia – nie wspo­mnę.

Nie­mniej jed­nak miej­sce testa­men­tu jako ostat­nie­go sło­wa poety jest (jako się rze­kło) szcze­gól­ne i – choć­by nastę­po­wa­ły po nim jesz­cze nie wie­dzieć jak dłu­gie edy­cje dzieł osie­ro­co­nych – nie­kwe­stio­no­wal­ne. Bywa bowiem tak, że wier­sze się pisze – jak Zbi­gniew Her­bert w Epi­lo­gu burzy, jak Jaro­sław Iwasz­kie­wicz w Mapie pogo­dy – w prze­czu­ciu rychłe­go momen­tu wiel­kie­go przej­ścia i wte­dy wier­sze takie mogą zyski­wać ran­gę podob­ną testa­men­tom (przez jakiś czas na jed­nym z murów w cen­trum Kra­ko­wa pysz­nił się napis – może zresz­tą pysz­ni się do dzi­siaj – „wypeł­ni­my testa­ment Her­ber­ta” i wol­no mnie­mać, że nie cho­dzi­ło tam o testa­ment jako taki, ale o wolę wyra­żo­ną w Prze­sła­niu pana Cogi­to bądź w Potę­dze sma­ku), ale nigdy nie będzie to testa­ment w sen­sie ści­słym. Bo o ile ten czy tam­ten wiersz może być czy­ta­ny (lub nawet pisa­ny) jako ostat­nie sło­wo, o tyle testa­ment zawsze jest sło­wem ostat­nim – naj­waż­niej­szym, sumu­ją­cym, wyty­cza­ją­cym tro­py pośmiert­ne­go życia poety mię­dzy tymi, któ­rzy jesz­cze na chwi­lę pozo­sta­ją po tej stro­nie. Podob­nie ma się rzecz z ostat­ni­mi sło­wa­mi – od „wię­cej świa­tła” Goethe­go, przez (być może będą­ce efek­tem zboż­nej kon­fa­bu­la­cji) „powiedz tyl­ko dzie­ciom, niech się kocha­ją, zawsze” Mic­kie­wi­cza, aż po „daj­cie mi wyka­łacz­kę” Alfre­da Jarry’ego… Ale to też nie to, ostat­nie sło­wa – z przy­czyn czę­sto bio­lo­gicz­nych – nie mają walo­ru tej naj­wyż­szej, naj­do­sko­na­lej pate­tycz­nej samo­świa­do­mo­ści: że oto ja-żywy piszę już do was jako-umar­ły, będąc jesz­cze-tu, pró­bu­ję się z opty­ką już-tam (ach, jesz­cze jed­na dyk­te­ryj­ka zza gro­bu: o tym, jak to liber­tyn André Gide zapla­no­wał, by po jego śmier­ci kato­lik Fra­nço­is Mau­riac otrzy­mał odeń depe­szę nastę­pu­ją­cej – mniej wię­cej – tre­ści: „Fran­cisz­ku, pie­kła nie ma, możesz się pusz­czać – prze­każ Clau­de­lo­wi”).

Czym jesz­cze jest testa­ment? Oczy­wi­ście – o czym przy­po­mi­na nam naj­bar­dziej ele­men­tar­na bibli­sty­ka – przy­mie­rzem. Kie­dy Jah­we zawie­ra ze swo­im ludem przy­mie­rze, berît, to pod meta­fo­rą tą pisa­rze natchnie­ni rozu­mie­ją zra­zu, na zwo­jach Tory, to, co przy­mie­rzem zwa­no na całym Bli­skim Wscho­dzie: odpo­wied­nik nasze­go rytu­ału feu­dal­ne­go, okre­śle­nie zakre­su wza­jem­nych rela­cji mię­dzy senio­rem i wasa­lem, odwo­łu­ją­ce się do wspól­nej sank­cji meta­fi­zycz­nej, zawie­ra­ne wobec świad­ków, pie­czę­to­wa­ne na wiecz­ność – czy­li ryte na kamie­niu ste­li. Póź­niej, u pro­ro­ków, sens przy­mie­rza cią­ży ku meta­fo­ry­ce zwią­za­nej z inter­cy­zą – ale mnie bar­dziej inte­re­su­je to pierw­sze zna­cze­nie, zwłasz­cza jego powią­za­nie z oso­bą świad­ka i aktem świad­cze­nia. Kie­dy Alek­san­der Brück­ner w swo­im bez­cen­nym Słow­ni­ku ety­mo­lo­gicz­nym języ­ka pol­skie­go docie­ra do rze­czow­ni­ka „testa­ment”, to poda­je go jako for­mę pochod­ną od pod­sta­wo­we­go cza­sow­ni­ka „testo­wać”, któ­re­go zna­cze­nie wykła­da nastę­pu­ją­co: „od łac. testis, ’świa­dek’, co ozna­cza wła­ści­wie oso­bę godzą­cą i świad­czą­cą”. Czy­li testa­ment to nade wszyst­ko świa­dec­two, mowa świad­ka, zaświad­cza­nie, że było to, co było; że było rze­czy­wi­ście.

Czy­tam testa­ment Tade­usza Róże­wi­cza, ostat­nie sło­wo poety, sło­wo zaświad­cza­ją­ce, sło­wo świad­ka – i myślę wła­śnie o kate­go­rii świa­dec­twa. Naj­pierw w kon­tek­ście poezji auto­ra Nie­po­ko­ju. Wspo­mi­na­jąc Róże­wi­cza pod­czas tego­rocz­ne­go Por­tu Lite­rac­kie­go, Artur Bursz­ta nazwał go – jeśli mnie pamięć nie myli – naj­waż­niej­szym pol­skim poetą od cza­sów Mic­kie­wi­cza. Może jest w tym tro­chę prze­sa­dy – bo w mię­dzy­cza­sie byli prze­cież i Nor­wid, i Prze­rwa-Tet­ma­jer, i Przy­boś, i Leśmian, i Miłosz… Ale jest w tym tak­że coś traf­ne­go – bo jeśli ważyć jaką­kol­wiek poezję nie na sza­li este­tycz­nej jako­ści (co zawsze jest przed­się­wzię­ciem jeśli nie nie­moż­li­wym, to uwi­kła­nym w tak roz­licz­ne kon­tro­wer­sje, że nie­war­tym być może podej­mo­wa­nia), ale po przy­ło­że­niu do niej mia­ry tego, co Harold Blo­om nazwał ongiś „siłą”: zdol­no­ścią wywie­ra­nia prze­moż­ne­go wpły­wu i ura­sta­nia do ran­gi idio­mu ogni­sku­ją­ce­go wokół sie­bie inne języ­ki poetyc­kie, hip­no­tycz­nie je zasy­sa­ją­ce­go niczym blask świe­cy ćmy, to wów­czas trze­ba sobie jasno powie­dzieć, że Róże­wicz był fak­tycz­nie jed­nym z kil­ku może nie naj­wy­bit­niej­szych (choć to oczy­wi­ście też), ale z pew­no­ścią naj­moc­niej­szych pol­skich poetów od cza­sów Bogu­ro­dzi­cy i Kocha­now­skie­go. A siła ta była wła­śnie siłą świa­dec­twa i ukon­sty­tu­owa­ła się już pod­czas wła­ści­we­go debiu­tu poety, w roku 1947, kie­dy to uka­zał się tom Nie­po­kój. Aby dobrze zro­zu­mieć pora­ża­ją­cą siłę tej poezji jako świa­dec­twa wła­śnie, nale­ży odro­bi­nę ode­rwać się od skost­nia­łe­go w doksę – choć słusz­ne­go skąd­inąd – odwo­ły­wa­nia się do słyn­ne­go, jak­kol­wiek póź­niej nie­co sfor­mu­ło­wa­ne­go para­dok­su The­odo­ra W. Ador­na o nie­moż­no­ści poezji po Auschwitz i spoj­rzeć na kil­ka sąsia­du­ją­cych z Nie­po­ko­jem ksią­żek. Rok przed debiu­tem poety uka­zu­je się tom opo­wia­dań-repor­ta­ży Zofii Nał­kow­skiej Meda­lio­ny i powieść Sta­ni­sła­wa Dyga­ta Jezio­ro Bodeń­skie; w samym roku 1947 i rok póź­niej wycho­dzą dru­kiem – w tomach Poże­gna­nie z Marią i Kamien­ny świat – wstrzą­sa­ją­ce opo­wia­da­nia Tade­usza Borow­skie­go; rów­nież w 1947 Jerzy Andrze­jew­ski publi­ku­je Zaraz po woj­nie, zna­ną lepiej po prze­re­da­go­wa­niu pod tytu­łem Popiół i dia­ment (1948). Dla­cze­go wła­śnie te dzie­ła? Dla­te­go, że poka­zu­ją one bar­dzo wyraź­nie dia­lek­tycz­ną eko­no­mię radze­nia sobie pol­skiej kul­tu­ry z trau­mą woj­ny i oku­pa­cji.
Z jed­nej stro­ny mamy bar­dzo wyraź­ną stra­te­gię mito­twór­czą. Mito­twór­stwo i mito­ma­nia są nader cha­rak­te­ry­stycz­ną przy­pa­dło­ścią duszy pol­skiej, przy­pa­dło­ścią typo­wą dla naro­dów i państw obcią­żo­nych w swej kolek­tyw­nej nie­świa­do­mo­ści ska­zą bycia gor­szy­mi, słab­szy­mi, kul­tu­ro­wo i cywi­li­za­cyj­nie młod­szy­mi, toż­sa­mo­ścio­wo nie­do­ro­bio­ny­mi i nie­peł­no­war­to­ścio­wy­mi. A czas powo­jen­ny był momen­tem – w obli­czu nie­wy­obra­żal­nej dewa­sta­cji wszyst­kich wymia­rów pol­sko­ści – gwał­tow­nej potrze­by nowych mitów, nowych tote­micz­nych słu­pów, wokół któ­rych pol­skość mogła­by od nowa wieść rytu­al­ny pląs. Tę potrze­bę wyko­rzy­sty­wa­ła oczy­wi­ście insta­lu­ją­ca się w Pol­sce wła­dza, mniej lub bar­dziej sub­tel­nie mode­ru­jąc mito­twór­czą ener­gię. I tu docie­ra­my do dwóch spo­śród wymie­nio­nych powy­żej ksią­żek – do Meda­lio­nów i Popio­łu i dia­men­tu: dzieł lite­rac­ko bez­sprzecz­nie wybit­nych, ale na róż­ne spo­so­by ska­żo­nych meza­lian­sem z tym samym opre­syw­nym pro­jek­tem histo­rycz­nym.
Powieść Andrze­jew­skie­go obrzu­co­no już wystar­cza­ją­cą ilo­ścią kalum­nii (cza­sem aż oszczer­czych), by nie trze­ba było ich tu powta­rzać – dość powie­dzieć, że ich ilość rów­nać się może wyłącz­nie z licz­bą mniej lub bar­dziej bez­kry­tycz­nych pochwał, któ­ry­mi przy­ozdo­bio­no jej doko­na­ną przez Andrze­ja Waj­dę ekra­ni­za­cję. Z Meda­lio­na­mi spra­wa jest bar­dziej zło­żo­na – bo w prak­ty­ce czy­tel­ni­czej (a sąd ten pozwo­lę sobie potwier­dzić mym doświad­cze­niem jako egza­mi­na­to­ra matu­ral­ne­go) ta nie­ob­szer­na książ­ka, ponu­ry kata­log nazi­stow­skich bestialstw, do dziś funk­cjo­nu­je jako nie­dy­sku­to­wal­ny doku­ment, jako głos nie­za­po­śred­ni­czo­nej praw­dy, choć teraz już wia­do­mo prze­cież, że rze­ko­me fak­ty poda­wa­ne w kry­sta­licz­nie czy­stej repor­ta­żo­wej reto­ry­ce przez Nał­kow­ską wca­le czę­sto są fak­ta­mi (naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc) zmo­dy­fi­ko­wa­ny­mi. I to jest wła­śnie sed­no mitu, o któ­ry szcze­gól­nie mi tu cho­dzi – a jest to rady­kal­nie binar­na kwa­li­fi­ka­cja moral­na cza­su woj­ny, nie­po­zo­sta­wia­ją­cy miej­sca żad­nej stre­fie nie­do­mó­wie­nia podział na anie­licz­ne pol­skie ofia­ry i demo­nicz­nych nie­miec­kich katów. Andrze­jew­ski niby waży racje ostroż­niej, zosta­wia miej­sce choć­by na w mia­rę sub­tel­ną reflek­sję na temat zło­żo­no­ści pro­ble­mu zdra­dy i kola­bo­ra­cji, ale na pozio­mie głę­bi­no­wym rów­nież w Popie­le i dia­men­cie ten zdog­ma­ty­zo­wa­ny, bia­ło-czar­ny podział pozo­sta­je fun­da­men­tem w swej zasa­dzie nie­na­ru­szo­nym – doku­men­tu­jąc dodat­ko­wo inne dzia­ła­nie tego same­go mitu, czy­li odda­la­nie naj­bar­dziej nawet nie­do­mó­wio­ne­go podej­rze­nia, że za część zbrod­ni w cza­sie II woj­ny świa­to­wej mogła­by być odpo­wie­dzial­na Armia Czer­wo­na (to już jed­nak inna kwe­stia, tym­cza­sem mnie nie­in­te­re­su­ją­ca).
A teraz mito­bur­cza anty­te­za owej mito­twór­czej tezy. Dygat: jego powieść w spo­sób naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ny, bo iro­nicz­ny, rugu­je z rze­czy­wi­sto­ści wojen­nej samą woj­nę, odda­ją­cej pole nie­koń­czą­cej się deba­cie małych Pola­ków roz­strzy­ga­ją­cych swo­je nużą­ce i iry­tu­ją­ce, małe pol­skie spo­ry. Albo Borow­ski: potwor­ność jego obra­zu Auschwitz to nie bez­miar czy­nio­ne­go przez nazi­stów zła – wręcz prze­ciw­nie, to jakaś kosz­mar­na paro­dia nie­tz­sche­ań­skiej opty­ki jen­se­its von Gut und Böse, poza dobrem i złem, gdzie wszel­kie moż­li­we do pomy­śle­nia war­to­ści wcią­ga­ne są w czar­ną dziu­rę nie­ko­czą­cej się rela­ty­wi­za­cji.

I wresz­cie Róże­wicz: siła etycz­ne­go pro­jek­tu jego wcze­snej (acz roz­cią­ga­ją­cej się na całość dzie­ła) poezji to – podob­ne temu, co robił Borow­ski – wyj­mo­wa­nie fak­tu woj­ny poza ramy jakie­go­kol­wiek zewnętrz­ne­go roz­grze­sze­nia; rze­ko­my ate­izm mło­de­go Róże­wi­cza, owo pamięt­ne trzy­krot­ne anty-cre­do z Lamen­tu, nie jest wyłącz­nie kwe­stią try­wial­ne­go w grun­cie rze­czy deli­be­ro­wa­nia nad (nie)możliwością (nie)istnienia tak prze­raź­li­wie mil­czą­ce­go Boga; to kon­sta­ta­cja nie­moż­no­ści pomy­śle­nia instan­cji, któ­ra wład­na była­by wykon­cy­po­wać jaką­kol­wiek prze­ko­nu­ją­cą ideę wyba­cze­nia. A już zwłasz­cza jest to gest odcię­cia się od duali­stycz­nej moral­no­ści spod mitycz­ne­go zna­ku złe­go Niem­ca – dobre­go Pola­ka, gdzie wal­ka z tym złym była­by wyłącz­nie legi­ty­mi­zo­wa­nym wyż­szą i słusz­ną spra­wą obo­wiąz­kiem dobre­go, obo­wiąz­kiem nie­pod­le­ga­ją­cym etycz­ne­mu roz­li­cze­niu. Nie, powia­da Róże­wicz – zabi­ja­nie pozo­sta­je zabi­ja­niem, zło pozo­sta­je w swych rudy­men­tach złem. Speł­nia się ponu­ra prze­po­wied­nia wyra­żo­na tuż przed wiel­ką heka­tom­bą dru­giej woj­ny przez Józe­fa Cze­cho­wi­cza w jego bodaj naj­bar­dziej zna­nym wier­szu, w żalu: „roz­mno­żo­ny cudow­nie na wszyst­kich nas / będę strze­lał do sie­bie i marł wie­lo­krot­nie”. Mię­dzy mor­do­wa­nym i mor­du­ją­cym – tak czę­sto zamie­nia­ją­cy­mi się miej­sca­mi, o czym Róże­wicz, żoł­nierz anty­hi­tle­row­skiej par­ty­zant­ki, wie­dział aż nad­to dobrze – zacho­dzi zrów­na­nie na pozio­mie toż­sa­mo­ści w zbrod­ni. Nie ma dobre­go Pola­ka i złe­go Niem­ca – jest tyl­ko wszech­ogar­nia­ją­ce zło jako trud­ny do zaak­cep­to­wa­nia punkt zero czło­wie­czeń­stwa, z któ­re­go to zła trze­ba pró­bo­wać wypro­wa­dzać nader wąt­pli­we, nie­ła­twe i nie­oczy­wi­ste, kru­che dobro.

Ponad pół wie­ku póź­niej, 5 mar­ca 2003 roku, Tade­usz Róże­wicz spi­su­je w Kar­pa­czu swój testa­ment – tekst pokor­nie krót­ki, gdzie naj­więk­szą wagę ma proś­ba testa­to­ra, by jego pro­chy spo­czę­ły na oka­la­ją­cym zdu­mie­wa­ją­cą kar­pac­ką świą­ty­nię Wang cmen­ta­rzu pro­te­stanc­kim (czy­li koja­rzą­cym się z żywio­łem nie­miec­kim), ale po nabo­żeń­stwie odpra­wio­nym w obrząd­ku kato­lic­kim – czy­li uzna­wa­nym (i nie miej­sce tu na dys­ku­sję, na ile zasad­nie) za isto­to­wo pol­ski. A jeśli ktoś jesz­cze nie domy­ślił­by się głę­bo­kie­go sen­su tego gestu, Róże­wicz doda­je: „może przy­czy­ni się to do dobre­go współ­ży­cia tych dwóch – roz­dzie­lo­nych wyznań i zbli­ży do sie­bie kul­tu­ry i naro­dy, któ­re żyły i żyją na tych zie­miach”.
W ten spo­sób domy­ka się to jed­no z naj­nie­zwy­klej­szych dzieł pol­skiej i świa­to­wej lite­ra­tu­ry ubie­głe­go stu­le­cia. Poeta, któ­ry zaczy­nał od tego, by złu i dobru nadać ponow­nie nadać ran­gę nie­dy­sku­to­wal­nych war­to­ści i uni­wer­sal­nych, i ele­men­tar­nych – czy­li takich, któ­re nie mają na zawsze przy­szpi­lo­nych jakich­kol­wiek ety­kiet, zwłasz­cza naro­do­wo­ścio­wych – w swym ostat­nim sło­wie zaświad­cza, że tak, że przez cały czas cho­dzi­ło o to. Wyłącz­nie o to. Testa­ment Róże­wi­cza powi­nien być od tej pory dołą­cza­ny jako obo­wiąz­ko­wy auto­ko­men­tarz twór­cy do każ­do­ra­zo­wej lek­tu­ry Oca­lo­ne­go, by dowieść, jak bar­dzo ta poezja była pro­sta, a swej pro­sto­cie – jakież nie­zwy­kłe sta­wia­ją­ca wyma­ga­nia, jak bez­li­to­śnie testu­ją­ca este­tycz­ną i etycz­ną wypor­ność wszyst­kich, któ­rzy mie­li odwa­gę ją czy­tać.