22/01/16

Różewicz (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I.

Czy moż­na pró­bo­wać czy­tać poezję sło­wo po sło­wie? Że moż­na wers po wer­sie, to wia­do­mo – to już zro­bił choć­by Josif Brod­ski w swym ese­ju o 1 wrze­śniu 1939 roku W. H. Aude­na… Choć w sumie nie, nie wia­do­mo: Brod­ski, o ile pamię­tam, pró­bo­wał, ale chy­ba nie do koń­ca mu wyszło, chy­ba w koń­cu dał się uwieść przez całość, a w każ­dym razie przez jej ponadwer­so­we czę­ści.

Ja w każ­dym razie chciał­bym zmie­rzyć się z jed­nym krót­kim wier­szem wła­śnie tak, sło­wo po sło­wie. Będzie to nie­by­wa­ły utwór Tade­usza Róże­wi­cza, bez tytu­łu, pocho­dzą­cy z jego wyda­nej w 1969 roku książ­ki Regio. Skąd taki pomysł – może nud­ny, może zuchwa­ły, może i taki, i taki? Krót­ko i naj­pro­ściej: myślę, że zaczy­nem tego moje­go eks­pe­ry­men­tu była chęć prze­te­sto­wa­nia, na ile w prak­ty­ce dzia­ła róże­wi­czo­lo­gicz­ny dogmat o nad­rzęd­nej ran­dze (kon­struk­cyj­nej, for­mal­nej, seman­tycz­nej, logicz­nej, meta­fi­zycz­nej i każ­dej innej) nagie­go sło­wa w tej wła­śnie pro­po­zy­cji poetyc­kiej.

Nie ukry­wam, że to, co będę pisał, jest powtó­rze­niem przed­się­wzię­cia, któ­re już przed­się­wzię­tym było – i to, jak mawia­ją usie­cio­wie­ni, w cza­sie rze­czy­wi­stym. Czy­li – w cza­sie jed­nej z moich lek­cji (a nawet nie jed­nej, a aż trzech), kie­dy tak wła­śnie z moją kla­są tego Róże­wi­cza czy­ta­li­śmy: powo­li, mozol­nie, ale dając się (jak bar­dzo chcę wie­rzyć) coraz moc­niej przez wiersz absor­bo­wać, a jed­no­cze­śnie z nie­go się wyzwa­lać, ku sko­ja­rze­niom i kon­cep­tom coraz bar­dziej nie­pod­le­głym. A sko­ro tak – to nie ukry­wam, że będę też korzy­stał tu z tego, co nie tyl­ko ja wymy­śli­łem; nie potra­fił­bym już zresz­tą oddzie­lić teraz moich inter­pre­ta­cyj­nych epi­fa­nii od tego, co zosta­ło wymy­ślo­ne (bądź moc­no mi zasu­ge­ro­wa­ne) przez uczniów (dziw­nie mi jakoś brzmi to nazy­wa­nie ich w tym kon­tek­ście „ucznia­mi”…). Zresz­tą – nie­waż­ne: wszyst­ko to dopi­sa­ło się już peł­no­praw­nie do wier­sza Róże­wi­cza, do tego wier­sza takie­go, jaki mi się teraz czy­ta.

Spró­buj­my zatem.

II.

rze­czy­wi­stość

Pierw­sze sło­wo wier­sza. Może naj­waż­niej­sze? Nawet jeśli nie w cało­ści tek­stu, to tu, teraz – tak. Wagę jego dodat­ko­wo pod­kre­śla eks­po­zy­cja do samo­dziel­ne­go wer­su, w któ­rym nie ma nic wię­cej – tyl­ko ten jeden rze­czow­nik.

„Rze­czy­wi­stość” zatem. Moc­ny począ­tek. Rze­czy­wi­stość – czy­li wszyst­ko, co nas ota­cza, co ist­nie­je napraw­dę. Może­my prze­czu­wać, że tak roz­po­czę­ty tekst dotknie cze­goś istot­ne­go. Isto­to­we­go. Dotknie cze­goś praw­dzi­we­go (praw­dzi­wie ist­nie­ją­ce­go), dotknie tego na-praw­dę. Cóż bowiem może być waż­niej­sze­go nad to, co nie­wąt­pli­we, rze­czy­wi­ste?

rze­czy­wi­stość
któ­rą

Ten na pozór nie­win­ny, oczy­wi­sty z syn­tak­tycz­ne­go punk­tu widze­nia zaimek, „któ­rą”, doty­ka­ją­cy „rze­czy­wi­sto­ści” – ma w rze­czy­wi­sto­ści kon­se­kwen­cje fun­da­men­tal­ne, fun­da­men­tal­nie nicu­ją­ce. Tam­ta rze­czy­wi­stość otwie­ra­ją­ca tom, tak wyeman­cy­po­wa­na z resz­ty tek­stu, tak wysu­nię­ta na jego awan­gar­dę, wyda­wać się mogła rze­czy­wi­sto­ścią bez­przy­miot­ni­ko­wą, rze­czy­wi­sto­ścią-jako-taką, nie­le­d­wie pla­toń­ską ideą rze­czy­wi­sto­ścią, rze­czy­wi­sto­ścią w całej swej abso­lut­nej peł­ni. Rze­czy­wi­stość-któ­ra to już inny byt, nie­bez­piecz­nie uwa­run­ko­wa­ny – bo sko­ro jest jakaś jed­na rze­czy­wi­stość-któ­ra, to muszą być też rze­czy­wi­sto­ści jesz­cze inne; gdy­by było ina­czej, to jej gra­ma­tycz­ne cie­nio­wa­nie nie mia­ło­by sen­su. Po co pod­kre­ślać, że jest to jakaś/któraś rze­czy­wi­stość? Rze­czy­wi­stość to rze­czy­wi­stość… Tym­cza­sem wyglą­da na to, że będzie ina­czej.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem

A zatem: owszem, tym­cza­sem wyglą­da na to, że będzie ina­czej. A wła­ści­wie nie tyle wyglą­da, co – jak widać – oglą­da… Dopre­cy­zo­wa­nie tego poprze­dza­ją­ce­go zaim­ka, dopre­cy­zo­wa­nie waż­ne, odwo­łu­ją­ce się do naocz­no­ści, tej poten­cji poznaw­czej tak ambi­wa­lent­nie nace­cho­wa­nej. W swej waż­nej książ­ce Down­cast Eyes Mar­tin Jay opi­su­je, jak we fran­cu­skim moder­ni­zmie nastę­pu­je owo deni­gra­tion of vision, wyczer­pa­nie się wia­ry w siłę spoj­rze­nia – a siła to wiel­ka, ogrom­na część naj­cel­niej­szej inte­lek­tu­al­nej spu­ści­zny Zacho­du nie bez powo­du kon­cen­tru­je się wokół meta­for świa­tła, oka, wzro­ku, widze­nia… „Widzieć” to w tej tra­dy­cji coś znacz­nie wię­cej niż tyl­ko bio­lo­gicz­na zdol­ność do per­cy­po­wa­nia okiem i ana­li­zo­wa­nia w korze mózgo­wej bodź­ców dostar­cza­nych przez pro­mie­nio­wa­nie elek­tro­ma­gne­tycz­ne o dłu­go­ści fali od mniej wię­cej 400 do plus minus 800 nano­me­trów; to rów­nież syno­nim pozna­nia, rozu­mu, siły wie­dzy. Ale też wzrok ma w sobie coś prze­mo­co­we­go, coś niwe­czą­ce­go z natu­ry zmien­ną, pro­te­uszo­wą wiel­ko­kształt­ność rze­czy; to mar­twy pozór pozna­nia usi­dlo­ne­go w szkieł­ku i oku star­ca z Roman­tycz­no­ści Mic­kie­wi­cza, to infil­tru­ją­cy każ­dą dwój­myśl­ną wol­ność Wiel­ki Brat spo­glą­da­ją­cy zewsząd w Roku 1984 Orwel­la, to wcią­ga­ją­ce w mrok czer­wo­ne oko bez powiek Sau­ro­na z Wład­cy pier­ście­ni Tol­kie­na. Tak więc ten, któ­ry mówi u Róże­wi­cza, wpierw wpro­wa­dził do swej poetyc­kiej roz­gryw­ki rze­czy­wi­stość w sen­sie skraj­nie moc­nym, rze­czy­wi­stość jako noumen, jako Ding an Sich, by potem licy­to­wać w dół: obostrzać swą rze­czy­wi­stość zwie­lo­krot­nia­ją­cym jej bycie zaim­kiem, sytu­ować się na pozy­cji kogoś, kto widzi/wie („oglą­da”), ale też nie jest w tej rze­czy­wi­sto­ści, odsu­wa się od niej na bez­piecz­ny poznaw­czy („wzro­ko­cen­trycz­ny”, powie­dział­by Jay) dystans. Naj­bar­dziej – by spa­ra­fra­zo­wać zna­ny żart sprze­daw­ców – uciąż­li­wy typ klien­ta, czy­li tak zwa­ny „apacz”: „– Czy moż­na w czymś pomóc? – A, patrzę tyl­ko…”.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez

Czy­li to jesz­cze nie koniec odda­le­nia od tego, co na począt­ku. Nie tyl­ko „oglą­dam” – a zatem uczest­ni­czę nie w peł­ni – ale jesz­cze „przez” (coś). Jesz­cze jed­no medium, jesz­cze jed­no zapo­śred­ni­cze­nie.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną

To, za pośred­nic­twem cze­go oglą­da­ją­cy patrzy na rze­czy­wi­stość, jest „brud­ne”. A zatem wcho­dzi­my w prze­strzeń pejo­ra­tyw­ne­go nace­cho­wa­nia – este­tycz­ne­go (to, co brud­ne, jest na ogół roz­po­zna­wa­ne jako brzyd­kie), ale też etycz­ne­go (brud koja­rzy się z wie­lo­ra­ko – moral­nie, meta­fi­zycz­nie – poj­mo­wa­ną nie­czy­sto­ścią; coś może też być „brud­ne” w pierw­szym, este­tycz­nym sen­sie, bo jest nie­do­my­te, nie­chluj­nie potrak­to­wa­ne, a zatem docho­dział­by tu też opty­ka pew­nej, powiedz­my, kry­ty­ki spo­łecz­nej). Ale też to, co brud­ne, znie­kształ­ca: rze­czy­wi­stość-któ­rą-się-oglą­da zza cze­goś brud­ne­go, jest jesz­cze mniej tą rze­czy­wi­sto­ścią moc­ną, o któ­rą wyda­wa­ło się, że cho­dzi na począt­ku.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę

Szkło. Znów dwu­znacz­ność… Sil­na jest pozy­tyw­na sym­bo­li­ka szkła: przej­rzy­stość (rów­nież w sen­sie poli­tycz­nej trans­pa­rent­no­ści, rów­nież w zna­cze­niu epi­ste­mo­lo­gicz­nym – jak choć­by w wiel­kim reali­zmie, któ­ry wie­rzył, że docie­ra do takich wła­śnie lustrza­no-okien­nych pokła­dów odsła­nia­ją­ce­go całą praw­dę o wszyst­kim języ­ka), nowo­cze­sność (szkla­ne domy Sewe­ry­na Bary­ki i jego Ste­fa­na Żerom­skie­go, by dale­ko nie się­gać). Ale też – coraz więk­sze oddal­nie, coraz głęb­sza alie­na­cja, trwa­nie po stro­nie pozo­ru (pamię­tam ze schył­ko­we­go PeeReL‑u żar­cik o ZBo­WiD-owcach „z pła­skim nosem”, czy­li takich, któ­rych na każ­dej ofi­cjal­nej cele­brze peł­no w pierw­szych sze­re­gach, ale któ­rzy nos mają spłasz­czo­ny, bo całą woj­nę go doci­ska­li do okna, zza któ­re­go wojen­ny wysi­łek oglą­da­li…). Tutaj „szy­ba” jest „brud­na”, więc raczej o to dru­gie, deza­wu­ują­ce pole sym­bo­licz­ne będzie cho­dzi­ło…

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w

Przy­imek. W ślad za nim naj­czę­ściej (a przy­naj­mniej – jak wol­no domnie­my­wać z dotych­cza­so­wej dra­ma­tur­gii tek­stu – tak będzie wła­śnie teraz) idzie/stoi rze­czow­nik ozna­cza­ją­cy miej­sce.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

Czy­li pocze­kal­nia. Bar­dzo spe­cy­ficz­na odmia­na miej­sca nie­swo­je­go, publicz­ne­go. Każ­da prze­strzeń przy­na­leż­na wspól­no­cie wytwa­rza wła­sną, spe­cy­ficz­ną toż­sa­mość kolek­tyw­ną, rzą­dzi się swo­im tyl­ko eto­sem. Kościół, wspól­no­ta wie­rzą­cych; szpi­tal, wspól­no­ta cho­rych; szko­ła, dia­lek­tycz­na wspól­no­ta uczą­cych i naucza­nych; wię­zie­nie, wspól­no­ta ska­za­nych… Wszy­scy oni – lud wier­ny z kapła­na­mi, cier­pią­cy z leka­rza­mi i resz­tą per­so­ne­lu, nauczy­cie­le i ucznio­wie, uwię­zie­ni i ich nad­zor­cy – wytwa­rza­ją wła­sne regu­ły, hie­rar­chie, idee regu­la­tyw­ne. Porzą­dek pocze­kal­ni popo­rząd­ko­wa­ny jest cele­bro­wa­niu prze­by­wa­nia cza­so­we­go, chwi­lo­we­go, to nie-miej­sce, coś na kształt owe­go tak pięk­ne­go The For­rest Betwe­en Worlds z przed­ostat­niej narnij­skiej opo­wie­ści Lewi­sa – gdzie „Drze­wa rosły dość bli­sko sie­bie i były tak gęsto pokry­te liść­mi, że nie prze­świ­ty­wał przez nie ani kawa­łek nie­ba. Przez liście sączy­ło się tyl­ko zie­lo­ne świa­tło, ale gdzieś wyżej musia­ło świe­cić moc­ne słoń­ce, bo zie­lo­na poświa­ta była jasna i cie­pła. Trud­no sobie wyobra­zić bar­dziej cichy las. Nie widział tu ani pta­ków, ani owa­dów, ani zwie­rząt, ani wia­tru. Czuł pra­wie, jak rosną drze­wa. Prócz sadzaw­ki, z któ­rej wła­śnie wyszedł, było tam mnó­stwo innych – sadzaw­ka obok sadzaw­ki, co parę metrów, jak dale­ko mógł się­gnąć wzro­kiem.” A w każ­dej z sadza­wek – przej­ście do inne­go świa­ta; zatem miej­sce, któ­re nie jest miej­scem, ale mię­dzy-miej­scem, „mię­dzy-świa­tem”, gdzie nikt się nie zatrzy­mu­je, a przy­naj­mniej nie powi­nien: gro­zi to sen­no­ścią wię­żą­cą na zawsze w pew­nej czy­stej i kuszą­cej (Las Mię­dzy Świa­ta­mi było to miej­sce „tak boga­te, jak świą­tecz­ne cia­sto ze śliw­ka­mi”) poten­cji.

Pocze­kal­nia. Być może kole­jo­wa. Może u leka­rza. Tak czy ina­czej, figu­ra bez­u­stan­nej poten­cjal­no­ści prze­strze­ni pozo­sta­wio­nych i ocze­ku­ją­cych, miej­sce, któ­re­go cechą cha­rak­te­ry­stycz­ną jest prze­by­wa­nie tym­cza­so­we, w ocze­ki­wa­niu na coś – cokol­wiek – inne­go. Cza­so-prze­strzeń w sen­sie bodaj naj­ści­ślej­szym.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem

Kolej­ny frag­ment wier­sza – oddzie­lo­ny (zwłasz­cza że oddzie­lo­ny) świa­tłem od poprzed­nie­go – powra­ca do wzro­ku, uru­cha­mia dia­lek­ty­kę dwóch modi patrze­nia: „oglą­da­nia” i „ujrze­nia”. Róż­ni­ca mię­dzy tymi sło­wa­mi, jaką pro­po­nu­je słow­nik, wyda­je mi się iść nie­co wbrew intu­icji (mojej? wier­sza? Tade­usza Róże­wi­cza?). „Oglą­dać” zatem – wedle woka­bu­la­rza – to „przy­pa­try­wać się komuś lub cze­muś dokład­nie, spo­glą­dać na kogoś lub na coś z uwa­gą; przy­glą­dać się”, ewen­tu­al­nie „zapo­zna­wać się z czymś, patrząc na to” (jest jesz­cze trze­cie zna­cze­nie, wią­żą­ce oglą­da­nie ze spo­ty­ka­niem, ale wyda­je mi się tu ono – tym­cza­sem przy­naj­mniej – jak­by mniej inte­re­su­ją­ce). „Ujrzeć” to z kolei „patrząc, spo­strzec, zauwa­żyć kogoś, coś; zoba­czyć”. I wszyst­ko pięk­nie, ale gdzieś w tych defi­ni­cjach tra­ci się róż­ni­ca dys­tynk­tyw­na (a przy­naj­mniej fun­da­tor­ska dla sen­su wier­sza Róże­wi­cza): wyraź­na gra­da­cja walo­ru praw­dzi­wo­ści i/lub nagło­ści. Rze­czy­wi­stość-oglą­da­na była jeśli nawet nie skła­ma­na, to przy­naj­mniej pod­da­na pro­ce­du­rze wąt­pie­nia: pozo­sta­wio­na bądź jesz­cze nie odwie­dzo­na, odsu­nię­ta na dystans, scho­wa­na za szy­bą, któ­ra to szy­ba z kolei cho­wa­ła samą sie­bie w smu­gach bru­du; rze­czy­wi­stość-ujrza­na prze­ciw­sta­wia się tej pię­tro­wej warun­ko­wo­ści, pro­po­nu­je patrze­nie na nowy spo­sób – być może jakoś tam praw­dziw­szy, naocz­nie-nagi; myślę też, że bar­dziej gwał­tow­ny: „oglą­da­nie” brzmi mi tutaj jak zara­żo­ne auto­ma­ty­zmem i znu­że­niem, melan­cho­lij­nie zgo­ła doni­kąd wio­dą­ce, repe­ty­tyw­ne kon­ti­nu­um pew­nej czyn­no­ści; „ujrze­nie” jest szarp­nię­te, gwał­tow­ne, jed­no­krot­ne, budzą­ce.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą

Teraz wła­śnie, przed pusz­cze­niem (się) w dal­szy dys­kurs, ujaw­nia się ali­te­ra­cja tych dwóch słów „ujrzałem” i „twarzą”, dodat­ko­wo pod­kre­ślo­na nie­do­kład­nym i brzmie­nio­wo odle­głym, ale jed­nak zry­mo­wa­niem wygło­sów. Ale już teraz widać, że trze­ba iść dalej, że to sło­wo w tym kon­tek­ście gra­ma­tycz­nym samo dla sie­bie zna­czyć nie może (chy­ba żeby przy­jąć, że mamy tu do czy­nie­nia z archa­icz­ną kon­struk­cją fra­ze­lo­gicz­ną: ujrzeć-twa­rzą, czy­li ujrzeć-jako-twarz). Nie­za­leż­nie od tego, już teraz na tę twarz – coś naj­bar­dziej oso­bi­ste­go, naj­peł­niej­szą figu­rę toż­sa­mo­ści – trze­ba zwró­cić uwa­gę.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w

Znów ten sam przy­imek, co poprzed­nio – i znów moż­na by spe­ku­lo­wać, że za chwi­lę poja­wi się miej­sce dla tej twa­rzy, miej­sce zapew­ne meta­fo­rycz­ne. Ale opre­sja fra­ze­olo­gii już teraz pod­po­wia­da, co pra­wie na pew­no musi nastą­pić.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

Tak jak nale­ża­ło przy­pusz­czać: cho­dzi­ło o ten wła­śnie fra­ze­lo­gizm, ozna­cza­ją­cy bli­skość, bepo­śred­niość, auten­tycz­ność, spo­tka­nie. Przy­cho­dzi na myśl tra­dy­cja filo­zo­fii dia­lo­gu, metaforyka/metafizyka/etyka twa­rzy, jaką zna­leźć (spo­tkać) moż­na w pismach Mar­ti­na Bube­ra, Emma­nu­ela Levi­na­sa, naj­peł­niej może – w monu­men­tal­nym świe­tle Gwiaz­dy zba­wie­nia Fran­za Rosen­zwe­iga. Po pozo­ro­wa­nym oglą­da­niu-rze­czy­wi­sto­ści (przez-brud­ną-szy­bę-w-pocze­kal­ni), nad­szedł czas na praw­dzi­we, nagłe, epi­fa­nij­ne ujrze­nie-rze­czy­wi­sto­ści (twa­rzą-w-twarz). Spo­tka­nie takie, spo­tka­nie twa­rzy – jak powia­da­ją dia­lo­gi­ści, choć­by Buber w swym zało­ży­ciel­skim dla całe­go nur­tu ese­ju – jest wyda­rza­niem się naj­czyst­szej ety­ki: reifi­ku­ją­ca stra­te­gia obco­wa­nia „Ja” z „To” zamie­nio­na zosta­je na nie­skoń­czo­ną bli­skość „Ja” prze­glą­da­ją­ce­go się w „Ty”; w obli­czu twa­rzy Inne­go kon­sty­tu­uje się pier­wot­na nagość abso­lut­nej, nie­za­po­śred­ni­czo­nej w żad­nym ubez­pie­cza­ją­cym dys­kur­sie praw­dy.

No wła­śnie: prze­glą­da­nie się… Na tej lek­cji, od któ­rej to moje tutaj czy­ta­nie Róże­wi­cza się zaczy­na, poja­wił się trop dotych­czas prze­ze mnie w tym wier­szu nie­do­strze­żo­ny – to spo­tka­nie „twa­rzą w twarz” może być też – po pro­stu, ach, jak­że pięk­nie po pro­stu! – odbi­ciem tego, kto mówi, w szy­bie; praw­dzi­wa rze­czy­wi­stość, rze­czy­wi­stość-ujrza­na, to zatem dostrze­że­nie sie­bie same­go. Co w tym sobie-samym zoba­czył?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by

Prze­cho­dzi­my do kolej­nej wyod­ręb­nio­nej czę­ści wier­sza – a tam wita nas sła­bość. Jesz­cze nie wie­my, cze­go będzie doty­czy­ła, nie wie­my, kto będzie „sła­by” (lub co będzie sła­be), ale zna­czą­ce jest to, że praw­da rze­czy­wi­sto­ści-ujrza­nej wła­śnie do kon­sta­ta­cji sła­bo­ści dopro­wa­dza. W powszech­nym odczu­ciu sła­bość koja­rzy się nie­naj­le­piej: już to z bra­kiem sto­ic­kiej cno­ty, owej grec­kiej are­te lub łaciń­skie­go vir­tus, męstwa nie­pod­le­głej zewnętrz­nym opre­sjom toż­sa­mo­ści sil­nej swą wznio­słą obo­jęt­no­ścią, apa­the­ią, już to ze sła­bo­ścią-do-cze­goś, ze sła­bost­ką po pro­stu, z mało-dusz­no­ścią. Są też jed­nak pozy­tyw­ne walo­ry­za­cje sła­bo­ści: chrze­ści­jań­ska (jeśli przy­jąć, że sła­bość może być syno­ni­mem albo poko­ry, tape­ino­ph­ro­sy­ne z czwar­te­go roz­dzia­łu listu Apo­sto­ła do gmi­ny efe­skiej, albo chry­stu­so­wej keno­sis, „ogo­ło­ce­nia”, o któ­rym ten sam Apo­stoł pisał do Filip­pi) lub choć­by taka, jaką wyin­ter­pre­to­wać moż­na z kon­cep­cji otwar­te­go, nie­in­wa­zyj­ne­go „pod­mio­tu sła­be­go” Gian­nie­go Vat­ti­mo. O jaką (i czy­ją) sła­bość cho­dzić będzie Róże­wi­czo­wi?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem

Ruch pro­wa­dzi od tego/kogo, co (lub któ­ry) jest słabe/słaby. I choć jesz­cze nie wie­my, cze­go (znów: lub kogo) to odwra­ca­nie doty­czy, to negu­ją­cy sła­bość sens tego ruchu jest już teraz wyraź­ny.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się

Zaimek zwrot­ny wska­zu­ją­cy na toż­sa­mość czyn­no­ści i wyko­naw­cy. A zatem odwra­ca-się ten, któ­ry oglą­dał i któ­ry ujrzał, któ­ry ujrzał coś/kogoś sła­be­go.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od

Tym razem przy­imek – wzmac­nia­ją­cy ruch odwra­ca­nia jako porzu­ca­nia cze­goś. Bo samo „odwra­ca­nie” mogło osta­tecz­nie oka­zać się na przy­kład odwra­ca­niem w pal­cach mone­ty, odwra­ca­niem kie­lisz­ka stop­ką w górę (albo w dół, zależ­nie od chę­ci, kon­dy­cji i spo­sob­no­ści), odwra­ca­niem koszu­li na lewą stro­nę… Odwra­ca­nie-się już to pole moż­li­wo­ści zawę­ża­ło, ale nadal pozo­sta­wa­ło ono spo­re: moż­na się prze­cież na przy­kład odwró­cić o trzy­sta sześć­dzie­siąt stop­ni i zna­leźć w punk­cie wyj­ścia. Odwra­ca­nie-się-od nie daje już wybo­ru: cho­dzi o odej­ście, odrzu­ce­nie, ponie­cha­nie.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej

A zatem porzu­ca­ne będzie coś z sie­bie same­go. Rze­czy­wi­stość-ujrza­na (być może rze­czy­wi­stość swo­jej twa­rzy, praw­da o sobie samym) ini­cju­je gest oczysz­cze­nia, prze­kro­cze­nia – ale też wyzby­wa­nia się jakiejś czę­ści sie­bie same­go. Jakiej?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

Więc rze­czy­wi­ście, cho­dzi o trans­cen­den­cję wła­snej kon­dy­cji odkry­tej w rze­czy­wi­sto­ści-ujrza­nej, będą­cej zaprze­cze­niem pozor­nej i pozo­ro­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści-oglą­da­nej. To, co się obja­wi­ło, a była tym sła­bość – musi zostać odrzu­co­ne… Ta na pozór dość oczy­wi­sta kon­sta­ta­cja kry­je w sobie jed­nak pew­ne pułap­ki, naj­mniej dwie. Po pierw­sze: gdzie może odwró­cić się sła­by, kie­dy się odwra­ca od swo­jej sła­bo­ści? Czy aby na pew­no – jak pod­po­wia­da nasza od Pla­to­na zain­fe­ko­wa­na myśle­niem w kate­go­riach opo­zy­cji wyobraź­nia – do siły, mocy? Po wtó­re: czy nie jest przy­pad­kiem tak, że jeśli toż­sa­mość defi­niu­ją­ca się jako sła­ba odwró­ci się od swej cechy naj­istot­niej­szej, czy­li od sła­bo­ści, to zwy­czaj­nie się uni­ce­stwi?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem

W wiersz zaczy­na wkra­dać się rytm zna­czo­ny powtó­rze­niem (a powtó­rze­nie może być albo ozna­ką deter­mi­na­cji, kie­dy powta­rza się coś, co moc­no się w powta­rza­ją­cym grun­tu­je, albo na odwrót: poświad­cze­niem rezy­gna­cji, bier­no­ści, utkwie­nia, ową – jak to pięk­nie nazwa­ła Julia Krie­ste­va – „mono­ton­ną i repe­ty­tyw­ną” mową depre­sji) – czy będzie to powtó­rze­nie do koń­ca kon­se­kwent­ne, czy rów­nież cho­dzi tu o samo­zw­rot­ne się-odwra­ca­nie, czy też o odwra­ca­nie czegoś/kogoś inne­go?

Na mar­gi­ne­sie: teraz dopie­ro dostrze­gam, jak pięk­na w swej kate­go­rycz­nej cel­no­ści jest ety­mo­lo­gia sło­wa „odwra­cać”; wra­ca­nie, ponow­ny-ruch-ku, zane­go­wa­ny na naj­wyż­szej nucie przez przed­ro­stek od-, ozna­cza­ją­cy ruch na zewnątrz; jak­że sła­bo­wi­tym, sie­bie nie­pew­nym w per­spek­ty­wie nie­od­wra­cal­no­ści od-wra­ca­nia wyda­je się choć­by znacz­nie bar­dziej na pozór oczy­wi­ste od-cho­dze­nie, zaprze­cza­ją­ce jedy­nie jakie­muś (bez­ce­lo­we­mu być może) cho­dze­niu nie wia­do­mo gdzie i po co…

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się

Czy­li jed­nak peł­na, wyra­żo­na podwo­je­niem zgod­ność: rze­czy­wi­stość-ujrza­na pro­wa­dzi do epi­fa­nii wła­snej sła­bo­ści, ta z kolei ini­cju­je ruch odwra­ca­nia-się, porzu­ca­nia, oczysz­cza­nia. Tak przy­naj­mniej było za pierw­szym razem, gdy odwra­ca­ją­ca-się sła­bość pra­gnę­ła zane­go­wać isto­tę samej sie­bie, prze­kre­ślić się w jądrze swej sła­bo­ści. Czy tak będzie i teraz? Wszak wciąż jesz­cze odwra­ca­nie-się nie wyma­ga – gra­ma­tycz­nie rzecz bio­rąc – obiek­tu, może być odwra­ca­niem-się jako takim…

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od

Więc jed­nak tam­ten ruch nico­wa­nia i prze­kre­śla­nia nie został zakoń­czo­ny, wyma­ga dopeł­nie­nia i dopo­wie­dze­nia; epi­fa­nia sła­bo­ści wymu­sza rewi­zję tego, co było – jesz­cze jed­ną, ponow­ną, jesz­cze zosta­ło coś, co zatrzy­mu­je po tam­tej stro­nie brud­nej szy­by w pocze­kal­ni, coś fin­gu­ją­ce­go sens, jakaś ułud­na nie-sła­bość, któ­ra – w imię praw­dy o sobie samym, w imię rze­czy­wi­sto­ści-ujrza­nej też musi zostać prze­kro­cze­nia.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

Para­le­lizm wzglę­dem poprzed­niej skła­dnio­wej cało­ści naru­szo­ny w jed­nym, ale za to zna­czą­cym miej­scu: bra­ku­je przy­miot­ni­ka „moich”; sła­bość była – powia­da mówią­cy – „moja”, ale złu­dze­nia są już złu­dze­nia­mi w sen­sie ogól­nym, moc­nym, uni­wer­sal­nym ponie­kąd… Jak rozu­mieć ten frag­ment? Czy „sła­bość” i „złu­dze­nia” – jak zda­je mi się suge­ro­wać pierw­sze czy­ta­nie – są rów­no­waż­ne, czy moż­na to trak­to­wać tak, że „sła­by” odwró­cił” się od swo­jej „sła­bo­ści” i od „złu­dzeń”? Chy­ba jed­nak nie, chy­ba mię­dzy „sła­bo­ścią” a „złu­dze­nia­mi” zacho­dzi rela­cja inklu­zji: sła­bość („moja”) zawie­ra się w złu­dze­niach jako bar­dziej ogól­nych… Moż­na, jak sądzę, zało­żyć zatem, że rysu­je się tu dość wyraź­na linia zna­czeń: rze­czy­wi­stość-oglą­da­na przez brud­ną szy­bę w pocze­kal­ni, któ­rą bie­rze się za, by tak rzec, rze­czy­wi­stość rze­czy­wi­stą, to złu­da, pozór (pla­toń­ski feno­men, zja­wi­sko, cień rzu­ca­ny przez ideę w ten świat – odbi­cie wresz­cie, odbi­cie na ścia­nie opi­sa­nej w Poli­tei jaski­ni i zwier­cia­dla­na kopia wła­snej twa­rzy na pokry­tym lisza­ja­mi bru­du oknie dwor­ca bądź przy­chod­ni); prze­ciw­sta­wia mu się rze­czy­wi­stość-ujrza­na, w imię któ­rej kon­sta­tu­je się wła­sną sła­bość, by się od niej odwró­cić, by uznać, że nie­gdy­siej­sza, domnie­ma­na nie-sła­bość, toż­sa­mo­ścio­wa (bo twarz) pew­ność sie­bie, była ułu­dą wła­śnie. Gdzie teraz powę­dru­je­my? Czy z dia­lek­tycz­ne­go zma­ga­nia tezy i anty­te­zy (tego, co oglą­da­ne i co ujrza­ne, samą sie­bie oszu­ku­ją­cej sła­bo­ści i od niej się odwra­ca­nia) wej­dzie­my na wyż­szy poziom syn­te­zy? Czy to już?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na

Tak, to chy­ba już – świa­tło oddzie­la­ją­ce od poprzed­nich frag­men­tów wier­sza zda­je się to potwier­dzać, zwłasz­cza zaś dość nie­ocze­ki­wa­ny przy­imek „na”: jak­by nie z tej co do tej pory opo­wie­ści, gdzieś indziej, wyżej, w nowym uni­wer­sum skład­ni.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach

Pia­sek: dość uni­wer­sal­na sym­bo­licz­na figu­ra nie­trwa­ło­ści, ulot­no­ści, zmia­ny – w któ­rej skąd­inąd kry­je się wiecz­ność. Pia­sek pusty­ni, któ­rą po myl­nych, co chwi­lę zawie­wa­nych śla­dach prze­mie­rza Lud Przy­mie­rza, by stać się w pustyn­nej tej pró­bie doj­rza­łym do się­gnię­cia po Obiet­ni­ce; pia­sek pla­ży, limes sta­łe­go lądu i mor­skie­go bez­kre­su, pole usta­wicz­nej wal­ki mię­dzy tym, co zosta­je po ludz­kiej sto­pie, nim zmy­je to kolej­na fala; pia­sek w klep­sy­drze, zna­czą­cy upływ cza­su i też jego nie­skoń­czo­ne odna­wia­nie; pia­sek, z któ­re­go przez tydzień bud­dyj­scy mni­si usy­pu­ją kunsz­tow­ną man­da­lę, by póź­niej zmieść ją jed­nym ruchem ręki i zama­ni­fe­sto­wać w ten spo­sób radość wyzby­wa­nia się przy­wią­za­nia do cze­go­kol­wiek mate­rial­ne­go…

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich

Po raz dru­gi pod­kre­śla się tu posia­da­nie – ale posia­da­nie to szcze­gól­ne: „moje” są pia­ski tego, któ­ry tu pisze, „moją” była też jego sła­bość; czy zatem zacho­dzi tu rela­cja wyni­ka­nia, czy ujrza­na praw­da o tym, że jest się sła­bym, pro­wa­dzi do oce­ny tego, co się ma, jako nie­ma­te­rial­nej mate­rii pia­sku? Czy pia­sku mate­rial­na nie­ma­te­rial­ność da się zme­ta­fo­ry­zo­wać do posta­ci sła­bej – ulot­nej, zmy­wa­nej, prze­sy­py­wa­nej i prze­sy­pu­ją­cej (się), roz­gar­nia­nej ręką wysu­nię­tą z ręka­wa amsy?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów

„Pia­ski słów”: nie­trwa­łość, ulot­ność mowy (w osta­tecz­no­ści – jej nie­bez­piecz­na grzą­skość, jak w „rucho­mych pia­skach”, co osta­tecz­nie jest tyl­ko innym zamia­no­wa­niem nie­trwa­ło­ści)… Bar­dzo to moc­na dekla­ra­cja kogoś, za kim stoi piszą­cy wiersz poeta – bo jeśli poeta pod­kre­śla nie­waż­kość tego, czym się trud­ni, to kto jest wład­ny nadać mu wagę? Jeśli mię­dzy sła­bo­ścią, ułu­dą i pia­skiem sło­wa pozo­sta­ją tu w związ­ku syno­ni­mii, to zaiste, wie­le trze­ba będzie, by odra­to­wać isto­tę tego, kto pisze i tego, co ten ktoś zapi­su­je.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś

Wiersz, do tej pory auty­stycz­nie bez mała zamknię­ty w opty­ce jed­ne­go tyl­ko punk­tu widze­nia, teraz dopie­ro zaczy­na się roz­ła­my­wać. Z czym przy­cho­dzi do tek­stu ów ktoś – wes­prze czy popchnie, pod­trzy­ma czy zła­mie?

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś nakre­ślił

Jeśli do tej pory – jak się przed chwi­lą oka­za­ło – wiersz cią­żył do pew­ne­go auto­te­ma­ty­zmu, do dekla­ra­cji sła­bo­ści pozwa­la­ją­cej uznać wła­sny poetyc­ki trud za piasz­czy­ście nie­waż­ki, to tajem­ni­czy ktoś sta­je po dru­giej stro­nie snu­tej przez Róże­wi­cza wier­szo­wej lamen­ta­cji nad bra­kiem wagi, po tej, któ­ra się od kry­ją­cej sła­bość złu­dy odwra­ca. Nakre­śle­nie to siła, to coś wyra­zi­ste­go odci­ska­ją­ce­go się na lek­ce-wszyst­ko- i też sie­bie-lek­ce-ważą­cej powierzch­ni pia­sku. To pió­ro kopi­sty prze­mo­cą zapi­su­ją­ce nowy­mi sen­sa­mi wybla­kły, pokry­ty świe­żą kre­dą per­ga­min w kodek­sie, któ­ry dopie­ro upływ wie­ków obna­ży jako palimp­sest; to kontr­asy­gna­ta, bez któ­rej autor­ska sygna­tu­ra nie nabę­dzie mocy praw­nej.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś nakre­ślił znak

Znak – czy­li sens, coś, co zna­czy. Peł­nia – choć­by nawet par­ty­ku­lar­na, momen­tal­na, ogra­ni­czo­na, ale jed­nak (w tym jed­nym czymś, na ten moment, w tym kon­tek­ście) peł­nia. Nawet w tak na pozór odar­tej z wszel­kiej mira­ku­lar­no­ści defi­ni­cji zna­ku, jaką odna­leźć moż­na u źró­deł nowo­cze­sne­go języ­ko­znaw­sta­wa, w wykła­dach Fer­di­nan­da de Saussure’a, też kry­je się nie­ma­ły pokład owej meta­fi­zy­ki peł­ni: tyl­ko wte­dy bowiem (jako rze­cze genew­czyk), gdy nastą­pi dosko­na­ła gwiezd­na koniunk­cja zna­czo­ne­go, signi­fié, z tym, co zna­czo­ne ozna­cza, signi­fiant, obja­wia się znak, signe, w dosto­jeń­stwie swej isto­ty.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś nakre­ślił znak
ryby

Tak zatem ten ktoś, kto przy­cho­dzi, by nadać sens sła­be­mu (obna­żo­ne­mu jako rze­czy­wi­stość-ujrza­na ze swej pozo­ro­wa­nej siły, któ­rą przyj­mo­wać za oczy­wi­stą chcia­ła zama­sko­wa­na brud­ną szy­bą miej­sca nie­swo­je­go rze­czy­wi­stość-oglą­da­na) sło­wu pisa­ne­mu pia­skiem, zaiste jest tym, któ­re­go – jak mi się prze­czu­wa­ło uprzed­nio – Iza­jasz zapo­wia­dał jako kogoś, kto nie będzie łamał zra­nio­nej trzci­ny i kto nie zdmuch­nie wysy­sa­ją­ce­go reszt­kę oli­wy kno­ta. I jeśli znak jest tym samym, co sens (czy­li nada­wa­niem zna­cze­nia temu, co bez nazwa­nia pozo­sta­nie poza­słow­nym das Unhe­im­li­che), to „znak ryby” jest tym, co Jan nazwie logo­sem – a co tra­dy­cyj­nie wykła­da się jako „sło­wo”, lecz moż­na też prze­cież jako wła­śnie sens, rozum, peł­nię, zamysł…

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś nakre­ślił znak
ryby
i

Byłoż­by zatem tak, że jeden z naj­moc­niej­szych reli­gij­nych wier­szy w dwu­dzie­sto­wiecz­nej pol­skiej lite­ra­tu­rze wyszedł­by nie spod pió­ra Jerze­go Lie­ber­ta czy Jana Twar­dow­skie­go, ale Tade­usza Róże­wi­cza, przez więk­szość swe­go życia dekla­ru­ją­ce­go się jako czło­wiek – naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc – ducho­wo nie­peł­ny? Nie­by­wa­łe… Nie­by­wa­łe – ale i nie­za­ist­nia­łe, bo ten skrom­ny spój­nik rów­no­waż­ny wie­dzie nas jesz­cze dalej.

rze­czy­wi­stość
któ­rą oglą­da­łem
przez brud­ną szy­bę
w pocze­kal­ni

ujrza­łem
twa­rzą w twarz

sła­by
odwró­ci­łem się
od mojej sła­bo­ści

odwró­ci­łem się
od złu­dzeń

na pia­skach
moich słów
ktoś nakre­ślił znak
i odszedł

III.

Odszedł. Może to ozna­czać ponie­cha­nie tego tak nie­ocze­ki­wa­ne­go roz­bły­sku wia­ry, może też ozna­czać coś odwrot­ne­go: wia­rę nie­splu­ga­wio­ną wie­dzą, otwar­tą, wycze­ku­ją­cą, poten­cjal­ną.
Tak czy ina­czej – teraz przy­naj­mniej odszedł. Na chwi­lę, na zawsze – ale odszedł.
Odszedł.