Rytuał
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Ale tak właściwie, to po kiego czorta łazi się na spotkania autorskie?
Czasem jest tak, że można zadać poecie kilka mniej lub bardziej sensownych pytań. Z tym to bywa rozmaicie: do dziś pamiętam konsternację wielce czcigodnej frekwencji, kiedy na takowym spotkaniu sprzed lat jakaś rozpalona małolata zapytała Jacka Podsiadłę, czemu obciął swoje śliczne dredy; wtedy mnie to, zarozumiałego przeżuwacza resztek młodopolskiego etosu pojmowania poezji, zażenowało – dziś myślę, że to było może najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać, świadectwo tego, że za literkami czuje się piszącą egzystencję, która powinna potrząsać lwią rasta-grzywą, podczas gdy ona, durna, wyłysiała. Tak że jeśli to teraz czytasz, młoda, to wybacz mi tamto zażenowanie – pokazałaś wtedy, że jest ci dostępne myślenie literatury, do którego ja na powrót dochodzę z mozołem dopiero teraz.
O, albo jest też tak, że można se z poetką cyknąć słit focię i wrzucić ją później na fejsa. A niech widzą wszystkie chamy niedomyte, że my tu, prawda, z wysoką kulturą niejedną wódzię żeśmy zrobili. A co!
Albo można dostać książkę. Za półdarmo (o, pardon – teraz to się mówi, że „okazyjnie” albo „promocyjnie”), jeśli poetka jest kimś o tyle, o ile znacznym. Za darmo – jeśli poeta początkuje. Sam chyba wszystkie egzemplarze mojego opus magnum rozdałem życzliwym, którzy dziwnym zrządzeniem losu chronili się przed deszczem, upałem bądź śnieżycą akurat tam, gdzie było mi dane się produkować… Cóż, sprawa się rypła: no dobra, kiedyś rzeczywiście coś tam własnym kosztem (a raczej kosztem moich zacnych rodziców) dałem do wydrukowania, złamania, oprawienia w brystol i przelecenia po grzbiecie miedzianymi zszywkami. Ale hola, hola!… proszę nie wpadać mi tu w panikę: było to nie tylko moje – jako się rzekło – opus magnum; na tych kilkudziesięciu stronach zmieścił się jednocześnie zbiór obiecujących juweniliów, oszałamiający debiut, nieodżałowane opus posthumus i przytłaczające swoimi rozmiarami editio ultima. Krótko mówiąc, nie będę więcej narażał świata na obcowanie z moim geniuszem… Że jaja sobie robię? Tak jakby: ale niech mi ktoś przysięgnie, siostry i bracia w grafomanii (przecież to nas bluźnierczo inwokuje Antonio Salieri w pamiętnej finałowej scenie Amadeusza), że pisząc nie miał poczucia – jak to mówił o sobie Raymond Roussel – iż musi zasłaniać okna, bo poblask zostawiany przez biegnące po papierze pióro mógłby sięgnąć aż do Chin…
Aha, zapomniałbym o najważniejszym: można dostać autograf. Jak się człowiek dobrze ustawi, to nawet taki z kilkoma słowami więcej niż rytualne „Iksowi – najserdeczniej – Igrek”.
No dobra: bywa i tak, że spotkania autorskie coś tam w życiu zmieniają. Mnie się to na przykład przydarzyło. Była najcięższa odsłona jakiejś tam zimy trochę ponad dekadę temu, miejsca akurat tyle, żeby stanąć na jednej nodze gdzieś na schodach, wolno palić (wtedy to w ogóle wolno było jeszcze gdziekolwiek palić: złoty wiek ludzkości), Adam Wiedemann dotarł, bo miał niedaleko. Magdalena Tulli też, może dlatego, że gdzieś na dnie szafy znalazła absolutnie autentyczne relaksy. Andrzej Stasiuk już nie, ale nieobecny-usprawiedliwiony, gdzie tam w takie śniegi z tego jego beskidzkiego zadupia (zwłaszcza że samochód był pewnie klasę gorszy niż ten teraz). Zabijcie – a i tak ni cholery nie przypomnę sobie, co się tam wtedy działo w kwestii literatury; aha, pamiętam, że Wiedemann się śmiał, a Tulli nie – ale to by już było naprawdę na tyle. A przecież to właśnie tamto spotkanie zmieniło na zawsze moje życie. Dlaczego? No wybaczcie, ale są jednak pewne granice diarystycznego ekshibicjonizmu…
Tak poza tym, to nie warto chodzić na spotkania autorskie. Zamiast intymności kontaktu z literaturą – mniejsza lub większa (raczej mniejsza) garstka niedomytych jakichś popaprańców, co to śmieją się zawsze wtedy, kiedy my poważniejemy i na odwrót. Zamiast komfortu powracania do wersów nie dość przy pierwszym czytaniu zrozumianych – konieczność jednokierunkowego nadążania za słowami poety, który nie dość, że czyta kiepsko, to jeszcze mikrofon mu się co drugie słowo psuje i w efekcie czujemy się jak na procesji Bożego Ciała, kiedy skrzeczący zestaw głośnikowy typu „pielgrzymka do Częstochowy 2.0” najbardziej nawet porywające kazanie zamienia w groteskowe charczenie jak z taśmy demo jakichś tam prekursorów black metalu z najmroczniejszej i najbardziej mroźnej Laponii. No i zamiast fotela, herbaty i kota na kolanach (uwaga: powyższy zestaw fetyszy można dowolnie wymieniać na każdy inny) – kładąca ogniste pieczęcie na tyłkach i kręgosłupach, piekielna niewygoda krzeseł, ławek z sali gimnastycznej, średnio odkurzonej podłogi…
No dobra. Dość szyderstw. Bo przecież i tak się na te spotkania autorskie chodzi. I za każdym razem oczekuje się odprawianego w innym obrządku rytuału. Właśnie rytuału – nie inscenizacji, bo ona, choćby nawet najbardziej perfekcyjna, pozostawia nas w obojętności bycia na zewnątrz. Tymczasem rytuał przekracza granicę między sceną a widownią – a przecież właśnie w to przekroczenie wrośnięte są najdłuższe, najbardziej poskręcane, najstarsze korzenie wszelkiej teatralności, czyli tego, co się tu i teraz rozgrywa między a(u/k)torem a jego widzem, tym dwugłowym monstrum, w którym żrą się żywioły wyznawania i sądzenia. Wiedzieli o tym już Hellenowie – a nawet jeśli nie, to wiedział to za nich dobry prorok Zaratustra, spisujący swe Narodziny tragedii z ducha muzyki. Wiedział Adam Mickiewicz i wiedział Konrad Swinarski, przygotowując swą legendarną, totalną i wszechobejmującą inscenizację Dziadów, zamieniającą każdą cegłę w gmachu krakowskiego Teatru Starego (i wcale spory kwadrat sąsiadujących ulic) w tamtą kaplicę na cmentarzu w Sołecznikach, wiedział Laco Adamik, kiedy filmował misterium Mickiewicza/Swinarskiego na użytek telewizji. Wiedział Stanisław Wyspiański i wiedział też Andrzej Wajda reżyserujący Wesele, wiedział Stanisław Radwan, który swoją transową muzyką do tego filmu sprawił, że widziałem migoczący rytmicznie powidok Chochoła w kącie ciemnego pokoju, daremnie usiłując zasnąć i wygonić ze łba te basetle i inne dudniące pieroństwo.
Ale o co chodzi z tym przekraczaniem? Za każdym razem o co innego, to oczywiste – ale tak bardzo trywialnie uśredniając, to o nadzieję, że głos poety (a także jego mimika, ruch, jakiś ogólniejszy sceniczny zamysł) da nam wstęp do jeszcze nieodkrytego zakamarka rozumienia. Że właśnie teraz, w tych warunkach tak bardzo niesprzyjających skupieniu (którego to skupienia wiersz przecież, jak nic innego, wymaga i żąda), odkryje się przed nami coś, czego do tej pory nie widzieliśmy – tak jakby ujrzenie poety czytającego swe utwory znosiło pewien rozziew, jakbyśmy mogli uczestniczyć w rekreacji (reanimacji? resuscytacji?) sceny założycielskiej powstawania wiersza. Wszak tekst, jego rozumienie, to – jak wiadomo choćby z rekapitulacji Umberto Eco – przecięcie się trzech intencji: autora, czytelnika i dzieła; na spotkania z pisarką czy pisarzem przynosimy ze sobą półświadomą wiarę, że intentio lectoris jakoś spokornieje, a intentio auctoris i intentio operis zbliżą się do siebie na odległość do tej pory nieprzeczuwaną.
Ta szczególna hermeneutyka spotkania nie zawsze się udaje: czasem jest to winą naszą i przyrodzonej nam słabości uwagi, koncentracji… Czasem – nie wiem, czy nie częściej – bywa tak, że nawet wybitni poeci potrafią znużyć monotonnym czytaniem swojego tekstu i brakiem pomysłu na siebie-przed-czytelnikiem; i oto wiersz, który do tej pory wbijał się igłą pod paznokieć, teraz po tym samym paznokciu ślizga się nijakim, mydlanym lakierem. Na szczęście jest jeszcze frenetyczna Fetlińska czy hipnotyzerski Sosnowski.
Na szczęście jest jeszcze Tkaczyszyn-Dycki.
Na szczęście? Osobliwe to szczęście – bo każde spotkanie autorskie Dycia jest dla mnie doświadczeniem traumatyzującym. Właśnie doświadczeniem: wydarzeniem modelowo jednokrotnym; nie wiadomo nigdy, czym zacznie się i skończy, czym wypełniony będzie czas z Dyckim. Właśnie traumatyzującym: bo takie stężenie emocjonalnych bodźców patroszy mózg, terroryzuje ustabilizowane kanały obcowania z czyjąś duszą. Pewnie dlatego, z powodu tego obniżenia nagle niepewnej siebie samokontroli – to tak na marginesie – zawsze mam ochotę zabić tych, którzy na spotkaniach z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim się śmieją, sięgając w ten sposób po najbardziej trywialne narzędzie ochrony przed tym, co tak nieznośnie inne. A przecież spotkania autorskie Dycia to celebracje natykania się na największą inność, którą jest drugi człowiek. Owszem, są też wielkie inności Boga czy śmierci – ale to rzeczywistości tak dalece nas przekraczające, że spotkanie z nimi odbywa się w zupełnie innym układzie współrzędnych i danych; ta inność jest tak bardzo inna, że nawet nazwanie jej innością nic nie daje. Tymczasem ten drugi jest tuż obok – i to tak bardzo i w sposób tak pewny, oczywisty, że relacja z nim często sprowadzana jest do najbardziej zbanalizowanej i spospolitowanej powierzchniowości/powierzchowności. A sprawowane przez Eugeniusza rytuały, w których fermentuje wszelka wzniosłość i cała ohyda każdej jednej wymyślonej przez ludzi, bogów i demony ceremonii (od voodoo i pośmiertnego zstępowania po ghatach, poprzez konfesjonał, aż po kozetkę psychoanalityka), mają za swój paradoksalny punkt dojścia właśnie rozdygotane obalanie rytuału myślanego jako jałowy gest fingujący jakąkolwiek pełnię. Temu to wszystko chyba służy, te dryfujące w mocnym półmroku szczegóły scenicznego wyposażenia, przyduszona artykulacja zakleszczająca się na końcówkach wersów nienaturalnie rozciąganymi wygłosami, sylwetka gnąca się w jakimś makabrycznym pląsie… Tak, straszny nad wszelkie wytrzymanie jest ten podryg. Ma w sobie coś z kreacji Ryszarda Cieślaka w Księciu niezłomnym Jerzego Grotowskiego; może też kaleki z któregoś z obrazów Pietera Bruegla byłyby w stanie puścić się w taki tan – najlepiej podłączone do galwanicznych ogniw doktora Frankensteina albo pokąsane przez tarantule i teraz usiłujące najdzikszą tarantellą wytrząsnąć z siebie jad. Same teksty – choć puchną od sensów rozproszonych w objawiające się tylko na tym miejscu, wyłącznie tego wieczoru improwizacje – nie są najważniejsze, sens rozgrywa się tutaj w nienaturalnie dobitnym taktowaniu, w rytmie frazy rozmienionej na skandowanie. Bo rzecz nie w rozumieniu: od tego jest cicha lektura na własny użytek i rachunek. Tu jest mroczne doświadczenie ekstazy (czyli – etymologicznie – wychodzenia-z-siebie-samego-ustatycznionego), przekraczający poziom doraźnej konceptualizacji dotyk; dokładnie taki, jak w końcówce słynnej Śmierci przyrodnika Seamusa Heaneya: „Wielcy królowie / Śluzu zebrali się, żeby się zemścić, i wiedziałem / Że jeśli zanurzę rękę, skrzek nie puści jej”.
No więc jeśli na scenie będzie na przykład Dycio, to tak, takie spotkanie autorskie ma sens. Choć jego doświadczenie bywa kosztowne.