05/01/14

Rytuał

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Ale tak wła­ści­wie, to po kie­go czor­ta łazi się na spo­tka­nia autor­skie?

Cza­sem jest tak, że moż­na zadać poecie kil­ka mniej lub bar­dziej sen­sow­nych pytań. Z tym to bywa roz­ma­icie: do dziś pamię­tam kon­ster­na­cję wiel­ce czci­god­nej fre­kwen­cji, kie­dy na tako­wym spo­tka­niu sprzed lat jakaś roz­pa­lo­na mało­la­ta zapy­ta­ła Jac­ka Pod­sia­dłę, cze­mu obciął swo­je ślicz­ne dre­dy; wte­dy mnie to, zaro­zu­mia­łe­go prze­żu­wa­cza resz­tek mło­do­pol­skie­go eto­su poj­mo­wa­nia poezji, zaże­no­wa­ło – dziś myślę, że to było może naj­mą­drzej­sze pyta­nie, jakie moż­na zadać, świa­dec­two tego, że za liter­ka­mi czu­je się piszą­cą egzy­sten­cję, któ­ra powin­na potrzą­sać lwią rasta-grzy­wą, pod­czas gdy ona, dur­na, wyły­sia­ła. Tak że jeśli to teraz czy­tasz, mło­da, to wybacz mi tam­to zaże­no­wa­nie – poka­za­łaś wte­dy, że jest ci dostęp­ne myśle­nie lite­ra­tu­ry, do któ­re­go ja na powrót docho­dzę z mozo­łem dopie­ro teraz.

O, albo jest też tak, że moż­na se z poet­ką cyk­nąć słit focię i wrzu­cić ją póź­niej na fej­sa. A niech widzą wszyst­kie cha­my nie­do­my­te, że my tu, praw­da, z wyso­ką kul­tu­rą nie­jed­ną wódzię żeśmy zro­bi­li. A co!

Albo moż­na dostać książ­kę. Za pół­dar­mo (o, par­don – teraz to się mówi, że „oka­zyj­nie” albo „pro­mo­cyj­nie”), jeśli poet­ka jest kimś o tyle, o ile znacz­nym. Za dar­mo – jeśli poeta począt­ku­je. Sam chy­ba wszyst­kie egzem­pla­rze moje­go opus magnum roz­da­łem życz­li­wym, któ­rzy dziw­nym zrzą­dze­niem losu chro­ni­li się przed desz­czem, upa­łem bądź śnie­ży­cą aku­rat tam, gdzie było mi dane się pro­du­ko­wać… Cóż, spra­wa się rypła: no dobra, kie­dyś rze­czy­wi­ście coś tam wła­snym kosz­tem (a raczej kosz­tem moich zacnych rodzi­ców) dałem do wydru­ko­wa­nia, zła­ma­nia, opra­wie­nia w bry­stol i prze­le­ce­nia po grzbie­cie mie­dzia­ny­mi zszyw­ka­mi. Ale hola, hola!… pro­szę nie wpa­dać mi tu w pani­kę: było to nie tyl­ko moje – jako się rze­kło – opus magnum; na tych kil­ku­dzie­się­ciu stro­nach zmie­ścił się jed­no­cze­śnie zbiór obie­cu­ją­cych juwe­ni­liów, osza­ła­mia­ją­cy debiut, nie­od­ża­ło­wa­ne opus post­hu­mus i przy­tła­cza­ją­ce swo­imi roz­mia­ra­mi edi­tio ulti­ma. Krót­ko mówiąc, nie będę wię­cej nara­żał świa­ta na obco­wa­nie z moim geniu­szem… Że jaja sobie robię? Tak jak­by: ale niech mi ktoś przy­się­gnie, sio­stry i bra­cia w gra­fo­ma­nii (prze­cież to nas bluź­nier­czo inwo­ku­je Anto­nio Salie­ri w pamięt­nej fina­ło­wej sce­nie Ama­de­usza), że pisząc nie miał poczu­cia – jak to mówił o sobie Ray­mond Rous­sel – iż musi zasła­niać okna, bo poblask zosta­wia­ny przez bie­gną­ce po papie­rze pió­ro mógł­by się­gnąć aż do Chin…

Aha, zapo­mniał­bym o naj­waż­niej­szym: moż­na dostać auto­graf. Jak się czło­wiek dobrze usta­wi, to nawet taki z kil­ko­ma sło­wa­mi wię­cej niż rytu­al­ne „Ikso­wi – naj­ser­decz­niej – Igrek”.

No dobra: bywa i tak, że spo­tka­nia autor­skie coś tam w życiu zmie­nia­ją. Mnie się to na przy­kład przy­da­rzy­ło. Była naj­cięż­sza odsło­na jakiejś tam zimy tro­chę ponad deka­dę temu, miej­sca aku­rat tyle, żeby sta­nąć na jed­nej nodze gdzieś na scho­dach, wol­no palić (wte­dy to w ogó­le wol­no było jesz­cze gdzie­kol­wiek palić: zło­ty wiek ludz­ko­ści), Adam Wie­de­mann dotarł, bo miał nie­da­le­ko. Mag­da­le­na Tul­li też, może dla­te­go, że gdzieś na dnie sza­fy zna­la­zła abso­lut­nie auten­tycz­ne relak­sy. Andrzej Sta­siuk już nie, ale nie­obec­ny-uspra­wie­dli­wio­ny, gdzie tam w takie śnie­gi z tego jego beskidz­kie­go zadu­pia (zwłasz­cza że samo­chód był pew­nie kla­sę gor­szy niż ten teraz). Zabij­cie – a i tak ni cho­le­ry nie przy­po­mnę sobie, co się tam wte­dy dzia­ło w kwe­stii lite­ra­tu­ry; aha, pamię­tam, że Wie­de­mann się śmiał, a Tul­li nie – ale to by już było napraw­dę na tyle. A prze­cież to wła­śnie tam­to spo­tka­nie zmie­ni­ło na zawsze moje życie. Dla­cze­go? No wybacz­cie, ale są jed­nak pew­ne gra­ni­ce dia­ry­stycz­ne­go eks­hi­bi­cjo­ni­zmu…

Tak poza tym, to nie war­to cho­dzić na spo­tka­nia autor­skie. Zamiast intym­no­ści kon­tak­tu z lite­ra­tu­rą – mniej­sza lub więk­sza (raczej mniej­sza) garst­ka nie­do­my­tych jakichś popa­prań­ców, co to śmie­ją się zawsze wte­dy, kie­dy my poważ­nie­je­my i na odwrót. Zamiast kom­for­tu powra­ca­nia do wer­sów nie dość przy pierw­szym czy­ta­niu zro­zu­mia­nych – koniecz­ność jed­no­kie­run­ko­we­go nadą­ża­nia za sło­wa­mi poety, któ­ry nie dość, że czy­ta kiep­sko, to jesz­cze mikro­fon mu się co dru­gie sło­wo psu­je i w efek­cie czu­je­my się jak na pro­ce­sji Boże­go Cia­ła, kie­dy skrze­czą­cy zestaw gło­śni­ko­wy typu „piel­grzym­ka do Czę­sto­cho­wy 2.0” naj­bar­dziej nawet pory­wa­ją­ce kaza­nie zamie­nia w gro­te­sko­we char­cze­nie jak z taśmy demo jakichś tam pre­kur­so­rów black meta­lu z naj­mrocz­niej­szej i naj­bar­dziej mroź­nej Lapo­nii. No i zamiast fote­la, her­ba­ty i kota na kola­nach (uwa­ga: powyż­szy zestaw fety­szy moż­na dowol­nie wymie­niać na każ­dy inny) – kła­dą­ca ogni­ste pie­czę­cie na tył­kach i krę­go­słu­pach, pie­kiel­na nie­wy­go­da krze­seł, ławek z sali gim­na­stycz­nej, śred­nio odku­rzo­nej pod­ło­gi…

No dobra. Dość szy­derstw. Bo prze­cież i tak się na te spo­tka­nia autor­skie cho­dzi. I za każ­dym razem ocze­ku­je się odpra­wia­ne­go w innym obrząd­ku rytu­ału. Wła­śnie rytu­ału – nie insce­ni­za­cji, bo ona, choć­by nawet naj­bar­dziej per­fek­cyj­na, pozo­sta­wia nas w obo­jęt­no­ści bycia na zewnątrz. Tym­cza­sem rytu­ał prze­kra­cza gra­ni­cę mię­dzy sce­ną a widow­nią – a prze­cież wła­śnie w to prze­kro­cze­nie wro­śnię­te są naj­dłuż­sze, naj­bar­dziej poskrę­ca­ne, naj­star­sze korze­nie wszel­kiej teatral­no­ści, czy­li tego, co się tu i teraz roz­gry­wa mię­dzy a(u/k)torem a jego widzem, tym dwu­gło­wym mon­strum, w któ­rym żrą się żywio­ły wyzna­wa­nia i sądze­nia. Wie­dzie­li o tym już Hel­le­no­wie – a nawet jeśli nie, to wie­dział to za nich dobry pro­rok Zara­tu­stra, spi­su­ją­cy swe Naro­dzi­ny tra­ge­dii z ducha muzy­ki. Wie­dział Adam Mic­kie­wicz i wie­dział Kon­rad Swi­nar­ski, przy­go­to­wu­jąc swą legen­dar­ną, total­ną i wszech­obej­mu­ją­cą insce­ni­za­cję Dzia­dów, zamie­nia­ją­cą każ­dą cegłę w gma­chu kra­kow­skie­go Teatru Sta­re­go (i wca­le spo­ry kwa­drat sąsia­du­ją­cych ulic) w tam­tą kapli­cę na cmen­ta­rzu w Sołecz­ni­kach, wie­dział Laco Ada­mik, kie­dy fil­mo­wał miste­rium Mickiewicza/Swinarskiego na uży­tek tele­wi­zji. Wie­dział Sta­ni­sław Wyspiań­ski i wie­dział też Andrzej Waj­da reży­se­ru­ją­cy Wese­le, wie­dział Sta­ni­sław Radwan, któ­ry swo­ją trans­ową muzy­ką do tego fil­mu spra­wił, że widzia­łem migo­czą­cy ryt­micz­nie powi­dok Cho­cho­ła w kącie ciem­ne­go poko­ju, darem­nie usi­łu­jąc zasnąć i wygo­nić ze łba te baset­le i inne dud­nią­ce pie­roń­stwo.

Ale o co cho­dzi z tym prze­kra­cza­niem? Za każ­dym razem o co inne­go, to oczy­wi­ste – ale tak bar­dzo try­wial­nie uśred­nia­jąc, to o nadzie­ję, że głos poety (a tak­że jego mimi­ka, ruch, jakiś ogól­niej­szy sce­nicz­ny zamysł) da nam wstęp do jesz­cze nie­od­kry­te­go zaka­mar­ka rozu­mie­nia. Że wła­śnie teraz, w tych warun­kach tak bar­dzo nie­sprzy­ja­ją­cych sku­pie­niu (któ­re­go to sku­pie­nia wiersz prze­cież, jak nic inne­go, wyma­ga i żąda), odkry­je się przed nami coś, cze­go do tej pory nie widzie­li­śmy – tak jak­by ujrze­nie poety czy­ta­ją­ce­go swe utwo­ry zno­si­ło pewien roz­ziew, jak­by­śmy mogli uczest­ni­czyć w rekre­acji (reani­ma­cji? resu­scy­ta­cji?) sce­ny zało­ży­ciel­skiej powsta­wa­nia wier­sza. Wszak tekst, jego rozu­mie­nie, to – jak wia­do­mo choć­by z reka­pi­tu­la­cji Umber­to Eco – prze­cię­cie się trzech inten­cji: auto­ra, czy­tel­ni­ka i dzie­ła; na spo­tka­nia z pisar­ką czy pisa­rzem przy­no­si­my ze sobą pół­świa­do­mą wia­rę, że inten­tio lec­to­ris jakoś spo­kor­nie­je, a inten­tio auc­to­ris i inten­tio ope­ris zbli­żą się do sie­bie na odle­głość do tej pory nie­prze­czu­wa­ną.

Ta szcze­gól­na her­me­neu­ty­ka spo­tka­nia nie zawsze się uda­je: cza­sem jest to winą naszą i przy­ro­dzo­nej nam sła­bo­ści uwa­gi, kon­cen­tra­cji… Cza­sem – nie wiem, czy nie czę­ściej – bywa tak, że nawet wybit­ni poeci potra­fią znu­żyć mono­ton­nym czy­ta­niem swo­je­go tek­stu i bra­kiem pomy­słu na sie­bie-przed-czy­tel­ni­kiem; i oto wiersz, któ­ry do tej pory wbi­jał się igłą pod pazno­kieć, teraz po tym samym paznok­ciu śli­zga się nija­kim, mydla­nym lakie­rem. Na szczę­ście jest jesz­cze fre­ne­tycz­na Fetliń­ska czy hip­no­ty­zer­ski Sosnow­ski.

Na szczę­ście jest jesz­cze Tka­czy­szyn-Dyc­ki.

Na szczę­ście? Oso­bli­we to szczę­ście – bo każ­de spo­tka­nie autor­skie Dycia jest dla mnie doświad­cze­niem trau­ma­ty­zu­ją­cym. Wła­śnie doświad­cze­niem: wyda­rze­niem mode­lo­wo jed­no­krot­nym; nie wia­do­mo nigdy, czym zacznie się i skoń­czy, czym wypeł­nio­ny będzie czas z Dyc­kim. Wła­śnie trau­ma­ty­zu­ją­cym: bo takie stę­że­nie emo­cjo­nal­nych bodź­ców patro­szy mózg, ter­ro­ry­zu­je usta­bi­li­zo­wa­ne kana­ły obco­wa­nia z czy­jąś duszą. Pew­nie dla­te­go, z powo­du tego obni­że­nia nagle nie­pew­nej sie­bie samo­kon­tro­li – to tak na mar­gi­ne­sie – zawsze mam ocho­tę zabić tych, któ­rzy na spo­tka­niach z Euge­niu­szem Tka­czy­szy­nem-Dyc­kim się śmie­ją, się­ga­jąc w ten spo­sób po naj­bar­dziej try­wial­ne narzę­dzie ochro­ny przed tym, co tak nie­zno­śnie inne. A prze­cież spo­tka­nia autor­skie Dycia to cele­bra­cje naty­ka­nia się na naj­więk­szą inność, któ­rą jest dru­gi czło­wiek. Owszem, są też wiel­kie inno­ści Boga czy śmier­ci – ale to rze­czy­wi­sto­ści tak dale­ce nas prze­kra­cza­ją­ce, że spo­tka­nie z nimi odby­wa się w zupeł­nie innym ukła­dzie współ­rzęd­nych i danych; ta inność jest tak bar­dzo inna, że nawet nazwa­nie jej inno­ścią nic nie daje. Tym­cza­sem ten dru­gi jest tuż obok – i to tak bar­dzo i w spo­sób tak pew­ny, oczy­wi­sty, że rela­cja z nim czę­sto spro­wa­dza­na jest do naj­bar­dziej zba­na­li­zo­wa­nej i spo­spo­li­to­wa­nej powierzchniowości/powierzchowności. A spra­wo­wa­ne przez Euge­niu­sza rytu­ały, w któ­rych fer­men­tu­je wszel­ka wznio­słość i cała ohy­da każ­dej jed­nej wymy­ślo­nej przez ludzi, bogów i demo­ny cere­mo­nii (od voodoo i pośmiert­ne­go zstę­po­wa­nia po gha­tach, poprzez kon­fe­sjo­nał, aż po kozet­kę psy­cho­ana­li­ty­ka), mają za swój para­dok­sal­ny punkt doj­ścia wła­śnie roz­dy­go­ta­ne oba­la­nie rytu­ału myśla­ne­go jako jało­wy gest fin­gu­ją­cy jaką­kol­wiek peł­nię. Temu to wszyst­ko chy­ba słu­ży, te dry­fu­ją­ce w moc­nym pół­mro­ku szcze­gó­ły sce­nicz­ne­go wypo­sa­że­nia, przy­du­szo­na arty­ku­la­cja zaklesz­cza­ją­ca się na koń­ców­kach wer­sów nie­na­tu­ral­nie roz­cią­ga­ny­mi wygło­sa­mi, syl­wet­ka gną­ca się w jakimś maka­brycz­nym plą­sie… Tak, strasz­ny nad wszel­kie wytrzy­ma­nie jest ten podryg. Ma w sobie coś z kre­acji Ryszar­da Cie­śla­ka w Księ­ciu nie­złom­nym Jerze­go Gro­tow­skie­go; może też kale­ki z któ­re­goś z obra­zów Pie­te­ra Bru­egla były­by w sta­nie puścić się w taki tan – naj­le­piej pod­łą­czo­ne do gal­wa­nicz­nych ogniw dok­to­ra Fran­ken­ste­ina albo poką­sa­ne przez taran­tu­le i teraz usi­łu­ją­ce naj­dzik­szą taran­tel­lą wytrzą­snąć z sie­bie jad. Same tek­sty – choć puch­ną od sen­sów roz­pro­szo­nych w obja­wia­ją­ce się tyl­ko na tym miej­scu, wyłącz­nie tego wie­czo­ru impro­wi­za­cje – nie są naj­waż­niej­sze, sens roz­gry­wa się tutaj w nie­na­tu­ral­nie dobit­nym tak­to­wa­niu, w ryt­mie fra­zy roz­mie­nio­nej na skan­do­wa­nie. Bo rzecz nie w rozu­mie­niu: od tego jest cicha lek­tu­ra na wła­sny uży­tek i rachu­nek. Tu jest mrocz­ne doświad­cze­nie eks­ta­zy (czy­li – ety­mo­lo­gicz­nie – wycho­dze­nia-z-sie­bie-same­go-usta­tycz­nio­ne­go), prze­kra­cza­ją­cy poziom doraź­nej kon­cep­tu­ali­za­cji dotyk; dokład­nie taki, jak w koń­ców­ce słyn­nej Śmier­ci przy­rod­ni­ka Seamu­sa Heaneya: „Wiel­cy kró­lo­wie / Ślu­zu zebra­li się, żeby się zemścić, i wie­dzia­łem / Że jeśli zanu­rzę rękę, skrzek nie puści jej”.

No więc jeśli na sce­nie będzie na przy­kład Dycio, to tak, takie spo­tka­nie autor­skie ma sens. Choć jego doświad­cze­nie bywa kosz­tow­ne.