01/05/17

siedź prosto kontroluj sytuację na stole (1977–1979)

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Nasze ulu­bio­ne teo­rie spi­sko­we… Did the Mob kill JFK? Nie­do­szły debiu­tant pra­ży pośpiesz­nie w komin­ku dzie­ła, któ­rych nie powsty­dzi­li­by się nie­śmier­tel­ni Her­bert & Miłosz lub ewi­dent­nie ponad­cza­so­wy Nico­laus v. Below. Ktoś wysko­czył z okna, gdyż na stry­chu odkry­to jego szcze­rą liry­kę, w któ­rej przy­zna­wał się do obma­cy­wa­nia zna­nej pani pro­fe­sor z fun­da­cji pomo­cy na rzecz powo­dzian. Zły, bez­względ­ny świat! Agen­ci podwój­ni i zwie­lo­krot­nie­ni (opa­no­wa­li nie­jed­ną uli­cę pla­ne­ty). Poeci przez lata opi­su­ją­cy zbiór­kę cukro­wych bura­ków, nagle zaczy­na­ją inte­re­so­wać się bud­dyj­ski­mi mni­cha­mi… Szan­ta­żu­ją mailo­wo, pyta­jąc w kół­ko, kie­dy zaczą­łem stu­dio­wać Trung­pę (your life can beco­me wor­ka­ble and even won­der­ful), docie­ka­ją, dla­cze­go Fuy­uy­oshi & Zen, a potem szyb­ko zmie­nia­ją tak­ty­kę i zaga­du­ją o Saha­gu­na („Biblio­te­ka Kla­sy­ków Antro­po­lo­gii”). Mogli być tacy „tro­skli­wi” wte­dy, kie­dy trze­ba się było wychy­lić, „zro­bić coś, co mia­ło­by sens”. Ale fuck z tym! Żeby zabrzmia­ło pojed­naw­czo – każ­dy z tych uła­nów ma pra­wo do zapusz­cza­nia lub likwi­do­wa­nia wąsów.

W liceum im. Sta­ni­sła­wa Kost­ki Potoc­kie­go w Wila­no­wie pozna­łem super-fun­fla, ps. Wicia. Był naszym kla­so­wym ojcem, nie zdał już kil­ka razy, posia­dał za to rewe­la­cyj­ną, zamszo­wą kata­nę. Zawsze z zazdro­ścią jej doty­ka­li­śmy, a on wte­dy z zadu­mą mówił: Ma się te rze­czy. Wicia był bez wąt­pie­nia figu­re­sem. W prze­ci­wień­stwie do resz­ty waria­tów nie upra­wiał bok­su, zapa­sów, judo, kara­te i wyci­ska­nia na sko­śnej ławecz­ce. Respekt ozna­czał respekt. W tam­tych odje­cha­nych rejo­nach wypi­ja­no zgre­dom płyn po gole­niu, pod­czas gdy inni mie­li świ­ra na punk­cie „Pistol­sów” czy nie­zmor­do­wa­nych soló­wek „Pur­pli”. Róż­ni­ce były nie­kie­dy znacz­ne (kto kogo sku­tecz­niej spa­cy­fi­ku­je: sho­to­kan czy kung-fu?), nikt jed­nak z tego powo­du nie przy­sta­wiał kole­gom do czasz­ki gna­ta. Kosa słu­ży­ła raczej do samo­obro­ny. Wła­ści­cie­le kio­sków nie buli­li jesz­cze hara­czu. Pości­gi, lecz nie Jum­bo-Jeta­mi. Osie­dlo­wa din­toj­ra… Kary­ka­tu­ra (jak wszyst­ko w Polan­do­wie) pucy­bu­tów od panów z Luc­che­se. Były np. takie kurio­zal­ne sytu­acje, że git-ludzie chro­ni­li swo­je­go zaprzy­jaź­nio­ne­go hip­pie­ja. Nikt nie mógł ruszyć „ich hip­pi­sa”. Za pobi­cie lokal­ne­go gościa w dzwo­nach z kwia­ta­mi mogli z miej­sca kogoś zgla­no­wać. Czę­sto wspo­mi­na się o pun­kó­wach, rza­dziej już o gicior­kach. Były rów­nież i takie! Mie­sza­ły się dziel­ni­co­we „orga­ni­za­cje”. Uli­ce poje­dyn­ko­wa­ły się z uli­ca­mi, a potem zawią­zy­wa­ły „pak­ty o nie­agre­sji”. Nie­któ­rzy klien­ci szpa­no­wa­li dłu­gi­mi pió­ra­mi, ramo­ne­ską i agraf­ka­mi, a jed­no­cze­śnie mie­li podziar­ga­ne nad­garst­ki… Cyn­gwajs & różo­wy zna­czek z UK zamiast Naj­święt­szej Kró­lo­wej Pol­ski. Mix! Par­co­pan, sub­sty­tut LSD. O tych hybry­dach-mie­szan­kach b. rzad­ko wypo­wia­da­li się eks­per­ci z „Ośrod­ka Tera­pii i Roz­wo­ju Oso­bo­wo­ści”. Nie paso­wa­ły im do lek­sy­ko­nów sub­kul­tur. Wszyst­ko zale­ża­ło też od zaka­mar­ka mia­sta. U mnie było „cha­rak­ter­nie”, czy­li odpo­wied­nio ponu­ro i „no futu­re”. Wia­do­mo, szla­ki S. Grze­siu­ka (nie zdą­ży­li­śmy się spo­tkać, zmarł w 1963, a moja rodzin­ka – grunt to rodzin­ka – spro­wa­dzi­ła się tam w 1966, miesz­kał kil­ka ulic dalej). Bana­now­cy, roz­bi­ja­ją­cy się po cen­trum mały­mi fia­ta­mi, zde­cy­do­wa­nie uni­ka­li tych miejsc… Glo­ry­fi­ko­wać prze­gra­nych kli­ma­tów oczy­wi­ście nie mamy po co. Raczej na zasa­dzie wspo­mnie­nia. Któż by nie wolał dora­stać w jakimś luzac­kim impe­rium mig­da­ło­wych bara­nów? Richard „Ice­man” Kuklin­ski dzia­łał na szczę­ście (!) dale­ko za oce­ana­mi. Obcię­te pal­ce, snaj­pe­rzy, koka­ino­we gan­gi (zna­ne nam z „hol­ly­wo­odz­kich fil­mów” z Pazurą/Lindą) ruszy­ły na całość dopie­ro po 1989 (trans­for­ma­cja, wte­dy też zaczę­ły poja­wiać się w moko­tow­skich oknach kra­ty. Moja wizja „Ruchu” jest chy­ba nie­co odmien­na od tej przed­sta­wia­nej obec­nie przez nie­któ­rych byłych akty­wi­stów. Może dla­te­go, że takich out­si­de­rów jak legen­dar­ni „Tar­zan”, „Ram­zes”, „Deka­bry­sta”, „India­nin” zna­łem zbyt dobrze, na wylot. I nie byli to z pew­no­ścią roz­mi­ło­wa­ni w Soł­że­ni­cy­nie, week­en­do­wi pala­cze gan­ji, czy roz­pra­wia­ją­cy o Maisons-Laf­fit­te, eli­tar­ni dzia­ła­cze KOR‑u. Posta­wa raczej moc­no anar­chi­stycz­na… Tra­fi­łem też w zaplą­ta­ne cza­sy – ina­czej było np. w 1977, a ina­czej w 1982. Nie mówiąc o 1985, kie­dy spa­ko­wa­łem manat­ki i poże­gna­łem Babi­lo­nię, uda­jąc się na zagra­nicz­ne („prze­dłu­żo­ne”) waka­cje nad Sund (the Lord be with you)… Fala za falą! „Ruch” (hip­pi) odcho­dził już wte­dy do lamu­sa, gasła potę­ga gitow­ców, recy­dy­wa zaczę­ła się refor­mo­wać, punk bły­ska­wicz­nie prze­mie­niał, poja­wi­li się pol­scy skin­he­adzi, za nimi roz­ko­ły­sa­ny „rasta move­ment” – nad­cho­dzi­ła nowa, nie­po­ko­ją­ca „faza księ­ży­ca”. Ner­wo­wość… Moż­na było jedy­nie pić (dinx dawał moc prze­trwa­nia), brać kom­pot lub pod­śpie­wy­wać wycho­dzą­cym z kościo­ła:

Hare Krysz­na Hare Krysz­na
Krysz­na Krysz­na Hare Hare
Hare Rama Hare Rama
Rama Rama Hare Hare

War­sza­wa począt­ku lat 80. tonę­ła. Gaz! Pało­wa­nie… Psy­chia­tryk za uni­ka­nie armii. Depre­sja zże­ra sąsia­da, depre­sja go nisz­czy, spać nie pozwa­la… A jed­nak sil­ne wstrzą­sy ter­micz­ne potra­fią dzia­łać uspo­ka­ja­ją­co, „per­spek­ty­wicz­nie”. Nie mam w gło­wie żad­nych roz­li­czeń z pseu­do­kom­ba­tan­ta­mi, nie drę­czą mnie łow­cy srebr­nych meda­li zasłu­gi i ich rewo­lu­cja przy bar­ku w „Hote­lu Bri­stol”. Nie zapi­sa­łem się do „Związ­ku Bojow­ni­ków i Kosy­nie­rów”. Jeśli ktoś chciał­by się cze­goś wię­cej na temat tych wcze­snych pol­skich rebe­lii dowie­dzieć, pole­cił­bym książ­ki Paw­ła „Kel­ne­ra” Roz­wa­dow­skie­go To zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­ne (Wyd. Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, 2012) oraz Misty­ków i nar­ko­ma­nów Woj­cie­cha „Tar­za­na” Micha­lew­skie­go (Tygart, 1999). To auten­ty­ki – jaz­da, blo­ko­wi­ska, galak­tycz­ne sza­leń­stwo, a nie jakieś tam salo­no­we glę­dze­nie o niby kontr­kul­tu­rze. I „taka jest rela­cja na temat świę­ta nazy­wa­ne­go xócotl huet­zi”. Z tym pale­niem wier­szy w pie­cach była­by więc duża prze­sa­da. I tak prę­dzej czy póź­niej na stry­chu znaj­dą się paję­cza­rze. Ale oni inte­re­su­ją się z regu­ły tyl­ko zło­tym wisior­kiem… A jak po naszej śmier­ci ktoś nawet zasu­ge­ru­je, że two­rzy­li­śmy w sty­lu koja­rzo­nym z Anną Andrie­jew­ną Gorien­ko, to z tego powo­du nie wyślą niko­go z powro­tem na Zie­mię, do Wyż­szej Szko­ły Żeń­skiej w Kijo­wie. Nikt by tam nas zresz­tą nie poznał. Nie spo­tka­li­by­śmy ponow­nie dru­gie­go Gumi­lo­wa.

Wie­lo­krot­nie pyta­no mnie w Pol­sce o wier­sze, któ­re napi­sa­łem jesz­cze przed wyjaz­dem na sta­łe do Kopen­ha­gi. W nie­któ­rych krę­gach zro­bi­ła się nagle moda na daw­nych kaska­de­rów, cią­gle się sły­szy o reak­ty­wa­cjach kapel itd. Jeden z moich moko­tow­skich zna­jo­mych, obec­nie „dys­tyn­go­wa­ny pan w oku­la­rach w rogo­wej opra­wie, któ­re­mu na uli­cy kła­nia­ją się ludzie”, zapro­po­no­wał mi wyda­nie zbio­ru poezji napi­sa­nej w latach 70/80: Cze­goś takie­go bar­dzo nam tutaj obec­nie bra­ku­je, a ty odfru­ną­łeś do Mał­go­rza­ty II. Pamię­taj, tak łatwo nie pozbę­dziesz się swo­ich korze­ni. Jasne, jasne, jasne… Ale więk­sza część pol­skich pro­duk­cji zosta­ła już zapre­zen­to­wa­na w zbio­rach Ciam­ko­wa­tość życia, 1982–1992 i Doli­na Kró­lów, 1980–1995. Wier­sze napi­sa­ne na Dol­nym Moko­to­wie w latach 1980–1985 uka­za­ły się obok wcze­snych duń­skich, co zresz­tą zdez­o­rien­to­wa­ło auto­rów omówień/recenzji. Roz­po­czę­ły się dywa­no­we nalo­ty. Że taki bied­ny nasz rodak, tak moc­no dosta­je w dupę, taki coś trau­ma­tycz­ny, pod obstrza­łem wodzów Nava­jo i przy­gnę­bio­ny z powo­du orka­nów etc. Jakoś nikt z tych dyplo­mo­wa­nych sze­ry­fów nie zała­pał, że cho­dzi­ło tam w wie­lu przy­pad­kach o deko­ra­cje czy­sto (!) nad­wi­ślań­skie. I jesz­cze pozo­sta­ła­by spra­wa rze­czy „naj­wcze­śniej­szych z naj­wcze­śniej­szych”, czy­li tych z okre­su 1977–1979, zanim uro­czy­ście wrę­czo­no mi dowód… czy­ta­nych na doł­ku, polach mako­wych, impre­zach pogo. Juwe­na­lia! Z więk­szo­ścią z nich sku­tecz­nie roz­pra­wił się mój kosmicz­ny bra­ci­szek, pies Ares, jesz­cze w War­sza­wie. Bok­ser o nie­zbyt przy­ja­znych, czer­wo­nych oczach. Żywił się kur­cza­ka­mi i note­sa­mi z poezją. Inte­re­so­wał go rów­nież sezo­no­wy wysyp żab. A potem mia­łem kil­ka­krot­nie prze­pro­wadz­ki w Kró­le­stwie. Zmie­nia­ły się „kobie­ty życia” i twar­de dys­ki. Pacz­ki z dru­ka­mi, mani­fe­sta­mi (I don’t like any­one), książ­ka­mi Dicka/Ballarda etc., zala­ła mi woda. Ostat­nio jed­nak mała mobi­li­za­cja i zasko­cze­nie. Zna­jo­ma popro­si­ła o jakieś star­sze „wypo­wie­dzi”, na temat wcze­śniej­szych ksią­żek. Pamię­ta­łem, że tro­chę tych sen­sow­niej­szych (mniej­sza doza zacie­trze­wie­nia) popeł­ni­li w latach 90. m.in. Marian Sta­la, Robert Utkow­ski i Piotr Micha­łow­ski. Arche­olo­gia nie­ocze­ki­wa­nie przy­nio­sła sku­tek! W jed­nym z piw­nicz­nych kar­to­nów, do któ­re­go nie zaglą­da­łem od 2004 r. (czas ewa­ku­acji z Chri­stian­shavn na Ama­ger), natkną­łem się na róż­ne zawil­go­co­ne papie­ry z pierw­szy­mi wier­sza­mi kopen­ha­ski­mi i kom­ple­tem pol­skim (luź­ny­mi kartkami/broszurami/pismami pod­ziem­ny­mi). Wśród nich osiem sekwen­cji z koń­ca lat 70.! Nie­któ­re dobrze koja­rzy­łem, o innych daw­no już zapo­mnia­łem… Poni­żej wkle­jam ten zestaw. Zasta­na­wiam się jak te „histo­rycz­ne” dla mnie kawał­ki, napi­sa­ne nie­mal­że 40 lat temu, przez 15–16-17-letniego „mło­dzie­niasz­ka” obro­nią się na kom­pu­te­ro­wym ekra­nie, pod­czas lek­tu­ry itd. Ale nicze­go się w sumie nie cykam, widocz­nie musiał być jakiś powód, dla któ­re­go znie­nac­ka opu­ści­ły kra­inę Ere­bu. Z tego, co na bank wia­do­mo, trzy spo­śród tych wier­szy opu­bli­ko­wa­no w pismach dru­gie­go obie­gu w PRL. Naj­cie­kaw­szą może „prze­szłość” ma utwór „***siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le”, to praw­do­po­dob­nie pierw­szy mój wiersz w ogó­le, powstał w 1977. Podob­nie jak „Histo­ria chłop­ca z zapał­ka­mi” (1977), krą­żył wytrwa­le wśród war­szaw­skich zna­jo­mych, aby w 1987 roku zała­pać się w nie­za­leż­nym piśmie lite­rac­kim „Wezwa­nie” (nr 12, marzec 1987). Ja w tym cza­sie już od dwóch sezo­nów żyłem w Kopen­ha­dze. Nad zbior­ni­kiem Dam­hus­so­en, o któ­rym było w Ciam­ko­wa­to­ści…. Pod­ziem­ne „Wezwa­nie” robi po tak dłu­gim cza­sie w porząd­ku wra­że­nie. W tym samym nume­rze są np. tłu­ma­cze­nia dwóch nie­złych utwo­rów Alle­na Gins­ber­ga, któ­re otrzy­ma­li pod­czas jego poby­tu w Pol­sce, w paź­dzier­ni­ku 1986. Miał się spo­tkać z prze­by­wa­ją­cym w kiciu na Rako­wiec­kiej, dzia­ła­czem opo­zy­cyj­nym Cze­sła­wem Bie­lec­kim, ale nie udzie­lo­no mu zgo­dy. I jesz­cze inny, dla mnie dość inte­re­su­ją­cy „rodzy­nek”. Dwie stro­ny dalej – Robert Tekie­li! Mini­ma­li­stycz­ny zestaw, któ­ry umie­ścił potem w zbio­rze, w tzw. bia­łej serii „Bru­lio­nu” (1993). Wte­dy nie mia­łem jesz­cze o Rober­cie T. zie­lo­ne­go poję­cia, nie zna­li­śmy się. Spo­tka­nie nastą­pi­ło dopie­ro sześć lat póź­niej. I w latach 1993–1998 byłem – jak wia­do­mo – współ­pra­cow­ni­kiem „Bru­lio­nu”, wyda­li mi dwie pierw­sze książ­ki. Na począt­ku bar­dzo ich linię dzia­łal­no­ści ceni­łem. Pyn­chon, Blat­ny, DeLil­lo… Pozna­łem Olgę Oko­niew­ską, Krzyś­ka Jawor­skie­go, Pio­tra Sie­mio­na, Ceza­re­go Michal­skie­go, Mar­ci­na Sen­dec­kie­go. Gdy­by nie egzor­cy­zmy, duch świę­ty i cza­ry mary… No com­ments. Zapo­wia­da­ny jesz­cze w „Bru­lio­nie” (w serii tzw. wer­ty­kal­nej) tom Pra­wo serii (2000) musia­łem uru­cho­mić gdzie indziej.

Powra­ca­jąc do wier­sza „***siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le” – miał tak­że swo­ją „przy­go­dę” kopen­ha­ską. Wyko­rzy­sty­wa­łem go pod­czas kon­cer­tów w Danii, w latach 90., kie­dy dzia­ła­łem z pierw­szym skła­dem moje­go „Slur­pa”. Ide­al­nie paso­wał do nowo­fa­lo­we­go brzmie­nia kape­li. W zespo­le wystę­po­wał wte­dy Sła­wek Sło­ciń­ski, były per­ku­si­sta „Bry­ga­dy Kry­zys” i „Mada­me”, któ­re­go zna­łem dobrze jesz­cze z War­sza­wy, przy­ja­ciel z lat, kie­dy tekst został stwo­rzo­ny. I na koniec Dwa nume­ry z roku 1979. Zain­te­re­so­wa­ło się nimi z kolei pismo (też under­gro­und, poza cen­zu­rą) „Obec­ność” (Nr 17, Wro­cław 1987). Puści­li ponad­to dwa wcze­sne, duń­skie utwo­ry, czy­li cze­ka­łem z tym moko­tow­skim zapi­sem tym razem „zale­d­wie” 8 lat (!). „Obec­ność”, nr 17, otwie­ra kawa­łek Pio­tra Som­me­ra pt. „Wiersz apo­li­tycz­ny”, dalej moż­na zna­leźć dwu­głos o jego poezji (Leszek Sza­ru­ga i Tade­usz Komen­dant), a w koń­ców­ce felietony/polemiki/reportaże, m.in. Edwar­da Bal­ce­rza­na i Lotha­ra Herb­sta. Aku­rat Dwa nume­ry trzy­ma­łem cią­gle w szu­fla­dzie i nie­kie­dy czy­ta­łem na moich wie­czo­rach… W oko­li­cy 1983–1984 mia­łem już w Pol­sce chy­ba wystar­cza­ją­cą ilość wier­szy, na pod­sta­wie któ­rych spo­koj­nie moż­na było­by wydać książ­kę. Wia­do­mo jed­nak, jaki pano­wał tam baj­zel. Cza­sy kon­fron­ta­cji, roman­tycz­ne (?), ale tak­że (przede wszyst­kim) ostro gów­nia­ne, prze­klę­te! Ponie­waż nie zaj­mo­wa­łem się pro­ble­ma­ty­ką Armii Ludowej/Armii Kra­jo­wej, nie mia­łem wte­dy spe­cjal­nych szans. Papier wyko­rzy­sty­wa­no do dru­ków inne­go typu. OK, więc 8 z lat 1977–1979, dla 5 z nich będzie to rodzaj „debiu­tu”:

GWOŹDZIE PANA

ja też zmie­rzam do celu
i psy­cho­te­ra­pię prze­twa­rzam
tak się sta­ram
świa­to­po­gląd sobie wyra­biam
a za oknem hula pies rudy
z psem brą­zo­wym


***

siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
uwa­żaj na ruchy rąk popla­misz obrus
ten wyjąt­ko­wy bo imie­ni­no­wy od cio­ci
siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
musisz być lep­szy od syna pani Geno­we­fy
skup się na kar­to­flach i czer­wo­nej kapu­ście
tutaj masz nie­znacz­ną prze­wa­gę
siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le
tra­fisz z pew­no­ścią do nie­ba
anioł Gabriel poca­łu­je cię w czo­ło
tyl­ko siedź pro­sto kon­tro­luj sytu­ację na sto­le


HISTORIA CHŁOPCA Z ZAPAŁKAMI

straż pożar­na prze­ka­za­ła spra­wę mili­cji oby­wa­tel­skiej
mili­cja oby­wa­tel­ska psy­chia­trycz­ne­mu szpi­ta­lo­wi
a psy­chia­trycz­ny szpi­tal komu­nal­ne­mu cmen­ta­rzo­wi


DWA NUMERY

Numer pierw­szy wysko­czył z pię­tra dzie­sią­te­go
Nie miał szans to oczy­wi­ste
Numer dru­gi powtó­rzył wyczyn pierw­sze­go
Tyl­ko nie­co ina­czej
(for­ma bar­dziej wysu­bli­mo­wa­na)
Pod­ciął się nożem o 4.30 nad ranem
Tro­chę gdzie indziej od nume­ru pierw­sze­go
Na Bra­ci Pila­tich a nie na Piwar­skie­go
W blo­ku podob­nym może tyl­ko ciem­niej­szym
Też nie miał szans to oczy­wi­ste
Któż się obu­dzi o 4.30 nad ranem
Naród wte­dy pija­ny i nie­przy­go­to­wa­ny
Spra­wa jak­by tra­gicz­na
Ale na klat­kach sze­ro­kie dys­ku­sje
Dwa nume­ry a któ­ry numer cie­kaw­szy
A może remis – dwa iden­tycz­ne?


TAJEMNICE PRZYRODY

pewien uczo­ny prze­pro­wa­dził
wiel­ce inte­re­su­ją­ce doświad­cze­nie na myszach
ampu­to­wał im wie­lo­krot­nie pal­ce na wyso­ko­ści sta­wu
mię­dzy palicz­kiem dal­szym i środ­ko­wym
i po czte­rech tygo­dniach nastę­po­wa­ła rege­ne­ra­cja
odra­sta­ła w peł­ni nie tyl­ko tkan­ka
ale tak­że odtwo­rzo­ny zosta­wał pazno­kieć

któ­re­goś dnia uczo­ny obciął myszom gło­wy
wynik tego doświad­cze­nia oka­zał się
zgo­ła inny od poprzed­nie­go
myszy zde­chły w kil­ka sekund po ampu­ta­cji
nowe cze­re­py nie zdą­ży­ły się poja­wić
nie skrę­po­wa­ny tak przy­krym zaj­ściem
uczo­ny zapo­wie­dział dal­sze bada­nia
tym razem na bra­cie swej żony


PRZESŁUCHANIE

Roz­ło­żył na kola­nach gru­by notes
i piór­nik z kom­ple­tem kolo­ro­wych
pisa­ków. Prze­rzu­cił naj­pierw kil­ka stron
i dopie­ro wte­dy zauwa­ży­łem, że nie były
pokry­te nor­mal­nym pismem, lecz
boho­ma­za­mi, dziw­ny­mi spi­ral­ny­mi
zna­ka­mi. Zatrzy­mał się w koń­cu na pustej,
czy­stej jesz­cze kart­ce i spy­tał:
– Woli się wio­snę, czy jesień, o jakiej
porze roku upra­wiasz spa­ce­ry?
– W zależ­no­ści od tem­pe­ra­tu­ry – odpar­łem
i zoba­czy­łem, że przy­sła­nia swój notes
kola­nem i coś w nim gry­zmo­li. Pismo
runicz­ne? Może dla zmy­le­nia prze­ciw­ni­ka?!
– A pod cho­in­kę dosta­wa­łeś orze­chy?
– Owszem, nie powiem, że nie. Naj­czę­ściej
lasko­we.
– Bar­dzo dobrze, czy­li bar­dzo nie­do­brze -
zakoń­czył prze­słu­cha­nie i wsta­wił kolej­ny
zna­czek, kolo­ro­wy kształt, któ­ry miał
zade­cy­do­wać o moich dal­szych losach.


CZŁOWIEK WE MGLE

Taka poran­na mgła…

Wypa­da wyjść z domu,
rozej­rzeć się po oko­li­cy
i kop­nąć jakie­goś osob­ni­ka
w brzuch.

Taka poran­na mgła…

Czło­wie­ka nale­ży w brzuch
i jesz­cze raz w brzuch,
a jak da radę się pod­nieść
– to z całej siły w twarz.

Taka poran­na mgła…

Trze­ba zro­bić coś kon­kret­ne­go
przy­naj­mniej raz w życiu.
Rozej­rzeć się po oko­li­cy
i kop­nąć czło­wie­ka w brzuch.


ZMIANA WARTY

Miej­sce.
Moja nie­daw­no odkry­ta prze­strzeń!
Pry­wat­na wła­sność do chwi­li, gdy poja­wi się
na hory­zon­cie następ­ny.
Wyko­rzy­stu­ję moje miej­sce jak tyl­ko naj­le­piej potra­fię.
Wiem, że zbyt dłu­go nie będę w jego posia­da­niu.
Naj­pierw oglą­dam chwa­sty o mon­stru­al­nych,
nad­mier­nie wybu­ja­łych kształ­tach.
Wyda­je mi się, że nie­któ­re pokrzy­wy pod­cho­dzą
aż do same­go nie­ba.
Ten nagły roślin­ny impuls i prze­no­szę się.
Zaczy­na­ją kró­lo­wać odle­głe żywio­ły.
Pierw­sze orga­ni­zmy wycho­dzą z wody na gle­bę.
Seans wcią­ga mnie coraz bar­dziej.
Lecz w tra­wie czy­jaś kość.
Zja­wi­sko jesz­cze moc­niej­sze.
Szyb­ko powra­cam.
Kie­dy to się sta­ło? Dla kogo nada­ny jest ten prze­kaz?
Czy jestem wła­śnie tym, któ­ry powi­nien go odczy­tać?
Bio­rę pozo­sta­łość do ręki i znie­nac­ka przy­kła­dam sobie
do ust.
Języ­kiem badam smak.
Może bym się dowie­dział, gdy­by nie cha­rak­te­ry­stycz­ny
widok.
Brą­zo­wa bry­ła przy­kry­ta gaze­to­wym papie­rem.
Eks­kre­men­ty.
O czym pisa­no tego dnia?
Powo­li czy­tam: „…por­ce­la­na zosta­ła wyna­le­zio­na w Chi­nach
w VII wie­ku, w Euro­pie jest zna­na od 1708 roku…”
Ale mój czas dobie­ga koń­ca.
Wyraź­nie odczu­wam wiel­kie zagęsz­cze­nie prze­strze­ni.
Obok mnie stoi następ­ny.
Muszę ustą­pić, teraz kolej na nie­go.
Zanie­po­ko­jo­ny opusz­czam moją nie­daw­no odkry­tą przy­stań.
Czy dobrze wyko­rzy­sta­łem czas?!!