Sir Grzegorz pod Mroczną Wieżą stanął
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I
Hile, Rewolwerowcze!
II
Tak miałem zacząć – dawno, dawno temu, w odległej Galaktyce… Albo – niech będzie i tak – na innym poziomie Mrocznej Wieży. Chciałem inwokować Grzegorza Wróblewskiego rytualną formułą powitania zaczerpniętą z wielkiej Xięgi spisanej przez Stephena Kinga. Tak mnie jakoś olśniło, że Wróblewski bywa dla mnie właśnie rewolwerowcem (od teraz: Rewolwerowcem pisanym z dużej litery, tym konkretnym), Rolandem Deschain z Gileadu, synem Stevena, z linii Elda, przemierzającym różne stany skupienia Universum w tyleż szlachetnej, co straceńczej misji.
III
Zaczynam zatem. Przyciskam pięść do czoła, zginam kolana, pozdrawiam, wołam ochrypłym głosem „hile!” i wyruszam. The man in black feld across the desert, and the gunslinger followed.
IV
Zmieniło się. Przyczyny tamtego mojego pisania o Wróblewskim – dalszy ciąg mojego z nim sporu o „Nowy Napis” – nie wydają mi się teraz warte podejmowania, choć może ów spór tutaj powróci w jakiejś już to zakamuflowanej, już to nawet wprost nieświadomej formie. A może i nie powróci. Na pewno jednak została potrzeba zmierzenia się z poezją – potrzeba pokruszona, skandowana w odręcznych notatkach kreślonych tu i ówdzie, od czasu do czasu, notatkach zamierzchłych, hasłowych, pośpiesznych, czasem trudnych już dziś do odcyfrowania. Utrwalona w nietrwałych zapisach postępowania po tropach Rewolwerowca, ścigania nomady.
V
Bo jeśli miałbym nazwać jakimś jednym słowem metodę pisarską Wróblewskiego, to słowem tym byłby „nomadyzm”.
VI
O nomadyzmie pisze Wróblewski wprost w pewnym momencie eseju Miejsca styku, ale tam jest to nomadyzm konkretny i znaczeniowo ograniczony do poezji będącej opisem czujnych, percepcyjnie nieuprzedzonych wędrówek przez rozpędzony świat naszych czasów – mnie tymczasem kusi, by z pojęcia nomadyczności uczynić wytrychowatą kategorię opisującą jedną z najważniejszych dynamik twórczości Wróblewskiego.
VII
Nomada – w słownikowym znaczeniu – to ten, który definiuje się poprzez permanentną zmianę miejsca. Samo słowo pochodzi rzekomo z greki i oznacza kogoś, kto wędruje w poszukiwaniu pastwisk; jeśli z tego peryfrastycznego tłumaczenia pojęcia nomas wykreślić jedyny wyraz stabilizujący, ukorzeniający, udomowiający – czyli „pastwisko” – pozostaną aż dwa określenia ruchu: „wędrówka” i „poszukiwanie”. To wzmacniające podwojenie wydaje mi wręcz symboliczne: nomada bowiem, inaczej niż większość innych podróżników, uruchamia (będąc wszak ruchem totalnym, ruchem samym w sobie, dla siebie i jako takim) również cel wędrówki – nie znajduje się on już u końca drogi, ale jest jej tymczasowym punktem, czymś pomiędzy wyjściem a dojściem, którego w sensie ścisłym nie ma; wędrówka nomady jest z definicji nieskończona.
VIII
Ja jednak – wbrew etymologii – w słowie „nomada” słyszę również przeczenie, no. I dzięki niemu łatwo mi przemieścić antropologiczną kategorię nomadyczności w przestrzeń działania tekstowego. Tekstowy nomada będzie zatem – a przynajmniej Grzegorz Wróblewski zdaje mi się takim nomadą – kimś, kto bezustannie, metodycznie podaje w wątpliwość, weryfikuje/falsyfikuje zastane znaczenia. Nomadyczność to poetyka ontologicznie porowata, to idiom nieufności, to kontemplowanie napotkanych, przemierzanych sensów otwarte na najbardziej nawet nieoczekiwane iluminacje. Nie będąc przez nic ujarzmionym, uziemionym, nomada jest zawsze u siebie – ale właściwym mu żywiołem jest gotowość do natychmiastowego, nieszukającego usprawiedliwień porzucania wszystkiego.
IX
Nomadyczność tak rozumiana wchodzi w koalicję z wprost tematyzowanym przez Wróblewskiego (zarówno w poezji, jak i w Miejscach styku) buntem wobec – powiedzmy – Babilonu; ta bardzo czytelna i historycznie usytuowana metafora przewija się na marginesie twórczości Rewolwerowca, więc ją podejmuję. Czym jest Babilon – z grubsza wiadomo: to Moloch ze Skowytu, polityczno-społeczna opresja, ufundowany na wielopoziomowej przemocy system, to struktury niewolenia, to złoty cielec kapitalizowania, budowania hierarchii opartej o pozycję ekonomiczną. Mówimy zatem o takim Babilonie, jaki pojawia się zrazu w retoryce rastafarianizmu, a potem zostaje twórczo wykorzystany przez anarchopunkowców. I gdzieś w orbicie sprzeciwu wobec tak rozumianego Babilonu określa się nomada z poetyckich zapisów Wróblewskiego, kreśląc projekt osobliwie wzniosłej niepodległości wobec jakiegokolwiek – jako się rzekło powyżej – ujarzmienia i uziemienia. Z jednej strony opór ten oznacza, że – cokolwiek trywializując – poeta i poezja nie są na sprzedaż („Moloch którego krwiobieg to transakcje!” – skowyta wszak brat Allen – „Moloch którego duszą są elektryczność i banki!”), że sytuują się poza pokusą jakiegokolwiek dobrobytu, o ile dobrobyt ten trzeba by było spłacać zdradą pewnych, powiedzmy, ideałów. Z drugiej jednakowoż – Wróblewski opiera się też zwasalizowaniu przez ducha zaangażowania. Owszem, ważkie kwestie (takie jak ekologia czy najszerzej pojmowana tolerancja) nawiedzają jego twórczość, ale – po pierwsze – wcale często są głęboko ironizowane; po drugie, jeśli już pojawiają się w tonacji serio, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Rewolwerowiec podchodzi do nich jak jogin do praktyki medytacji: traktuje je jako rozpraszacze koncentracji (w chrześcijańskiej, prastarej tradycji medytacyjnej określane trudno przetłumaczalnym słowem logismoi), przed którymi nie należy się bronić, ale których też nie wolno podtrzymywać w świadomości.
X
Tak rozumiany antybabilonizm Nomady (teraz będzie tak jak z Rewolwerowcem: ilekroć piszę o Nomadzie, używając wersalika, mam na myśli tego Nomadę, żadnego innego) byłby jednak czymś – umówmy się – jeśli już nie wprost naiwnym, to co najmniej prostodusznym… To zresztą – na marginesie dodam – ostatnia moja linia tamtego sporu z Wróblewskim: czy rzeczywiście kategoryczna i szlachetna skądinąd odmowa współudziału w literaturze pojmowanej jako praca, za którą należy się pieniądz, nie jest aby mimowiedną formą przyzwolenia na to, by Babilon pauperyzował, prekaryzował, a tym samym marginalizował ewentualny rewolucyjny potencjał drzemiący w akcie pisania? Wszak brat Allen powiada też, że Moloch to „śmietniki i niedostępne dolary”, że „widmowy geniusz Molocha to bieda”… O to jednak mniejsza, mniejsza, mniejsza! Ostatnią rzeczą, której bym pragnął, jest powrót do tamtego sporu, a rzeczą jeszcze bardziej niepożądaną byłoby, gdyby tamte wątpliwości położyły się cieniem na tym, co chcę tu jeszcze napisać.
XI
A przecież Wróblewski naiwny nie jest – a zatem jego antybabilońskie szarże mają też inne, dalece nienaiwne sensy. Bo Babilon/Moloch to również formatowanie znaczeń, stabilizowanie sensów – nicestwienie tego, co nieoczekiwane, zaskakujące, paradoksalne… Lub też – jak być może ujęliby to Félix Guattari i Gilles Deleuze – Babilon terytorializuje (czyli naddefiniuje, sprowadza nieznane do rozpoznanego) spontaniczny, pragnieniowo motywowany dyskurs mówiącej molekuły. „Moloch którego umysł to doskonała maszyna!”, „Moloch którego imię Rozum!” – tak też było powiedziane w kazaniu brata Allena; gdyby żył on dzisiaj, być może dopisałby wers o tym, że Moloch to tabelka komputerowego arkusza kalkulacyjnego, którego jedynym przeznaczeniem jest bezduszne prognozowanie niekończącego się wzrostu… Tymczasem Wróblewski, Rewolwerowiec i Nomada, nie daje się przychwycić na formułowaniu niekwestionowalnych znaczeń, gra na własnych regułach: szatkuje obrazy, zawiesza zdania i napierdala.
XII
O tej tak charakterystycznej dla poezji Grzegorza Wróblewskiego technice zderzania ze sobą totalnie nieprzywiedlnych kawałków tekstu – technice przypominającej awangardowe, kubistyczne, jukstapozycyjne eksperymenty choćby Guillaume’a Apollinaire’a – nie będę tu pisał; wątek ten znakomicie rozpracował Leszek Szaruga w Sposobie przetwarzania danych, posłowiu do Pani Sześć Gier, wyboru stu jedenastu wierszy Nomady. Faktycznie – Wróblewski czasem zachowuje się jak kleromanta, rzucający przed siebie kości zwierząt i próbujący wywróżyć z nich wiersz… Zatem to, co uprzednio nazwałem szatkowaniem obrazów, pominę, skoro ktoś inny opisał to o tyle mądrzej.
XIII
Napiszę za to o wielokropkach, których nadobecność uderzyła mnie już w Kosmonautach (przyznam, że była to pierwsza książka Wróblewskiego, którą przeczytałem w całości – wcześniej był on dla mnie poetą wyłącznie antologijnym, tak się jakoś poskładało, i nie ma chyba powodów udawać, że było inaczej). I uświadomiłem sobie, że wielokropek – tak celebrowany choćby przez romantyków czy młodopolan – właściwie zniknął z najnowszej poezji. Jakby było w nim coś, bo ja wiem, wstydliwego – jakiś niepotrzebny duch zwątpienia, nierozstrzygalności. No tak, poezja i dziś wątpi i odżegnuje się od kategorycznych rozwiązań, zapewne nie mniej niż kiedykolwiek wcześniej – ale faktem jest, że wielokropków unika. Tymczasem Nomada co i rusz zawiesza zakończenie zdania, porzuca myśl, czegoś nie dopowiada, na coś macha ręką – i nigdy nie wiadomo, czy to machnięcie ręką to lekceważenie tematu, czy wyraz rezygnacji w obliczu niewystarczalności własnego dyskursu. A może zamyślenie. Albo rozproszenie, przeniesienie uwagi gdzie indziej… Nie wiadomo. I właśnie w tym „nie wiadomo” zawiera się najistotniejszy sens wielokropków w poezji Wróblewskiego. Bo nie chodzi tylko o to, że sens danej wypowiedzi jest wielopoziomowy, hermetyczny, zakodowany – użycie wielokropka zawiesza sam ruch spekulacji, czyni niepotrzebnymi jakiekolwiek dociekania. Głos zawisa w próżni, zdanie kończy się pustką. Wróblewski prowokuje do zaniechania – a w ten sposób ocala możliwe nieoczekiwane sensy swej wypowiedzi nie tylko przed dopowiedzeniem, ale też przed samym podejmowaniem próby dopowiedzenia.
XIV
Podczas którejś z kolei lektury wierszy Wróblewskiego uderzyło mnie, że jestem bez przerwy zagadywany, nagabywany. W tym właśnie sensie napisałem powyżej, że Rewolwerowiec napierdala – chodziło mi o najbardziej kolokwialny sens owego czasownika. Bo wrażenie jest takie, jakby te wiersze bezustannie wyszukiwały sobie rozmówców, zaczepiały ich jednym zdaniem czy jednym słowem i natychmiast porzucały, zwracając się do kolejnych i jeszcze następnych (lub też – co ostatecznie na to samo wychodzi – jakby się było przez poetę ustawianym w roli podsłuchiwacza strzępów jakiegoś polilogu, czyjejś napierdalanki; trochę jak w słynnym Poniedziałku ulicy Christine, że tak jeszcze raz przywołam tutaj Apollinaire’a). Z tych konwersacyjnych wrzutek nic nie wynika, nie zmierza to do żadnego uzgodnienia, dogadania – i tak ma być, bo chodzi tu o sam żywioł mówienia, o konstruowanie wypowiedzi dla niej samej, o permanentne inicjowanie ruchu języka. W pewnym sensie Wróblewski osiąga ideał opisany w słynnej gnomie Jeana-Françoisa Lyotarda: że konsensus jest etapem dyskusji, nie jej końcem. Jeśli bowiem mówiąc, zmierzamy tylko do tego, by jak najszybciej osiągnąć punkt ostatecznego wypowiedzenia, to po co w ogóle mówić? Nie lepiej od razu pogrążyć się w milczeniu? A kto milczy, ten nie żyje…
XV
Tytuł jednego z ostatnich tomów poetyckich Wróblewskiego (Nomada plącze ścieżki, liczba sygnowanych przezeń książek przyrasta w tempie stanowczo powyżej średniej!) to Choroba Morgellonów. Nazwa wyjątkowo paskudnego zaburzenia – schorzenia skórnego, gdzie do uporczywego świądu, wysypki i owrzodzeń dołącza ustawiczne wrażenie pełzania pod skórą robaków oraz obecność (autentyczna bądź rzekoma) niejasnego pochodzenia włókien w ranach. Lekarze nie za bardzo są w stanie stuprocentowo ustalić etiologię choroby – dlatego też leczenie morgellonki musi obejmować zarówno to, czym zajmuje się dermatologia, jak i interwencje psychologa. A to przecież tylko kiepskie złego początki – bo im bardziej będziemy szukać w sieci informacji o syndromie, tym głębiej będziemy zapuszczać się w miejsca, gdzie rozsądek ustępuje miejsca czystemu obłędowi. Oczywiście – spisek. Oczywiście – tajne projekty, loże polityków, wojskowych i biznesmenów. Oczywiście – broń biologiczna i genetycznie modyfikowana żywność. Oczywiście – chemtrailsy i nanotechnologia. Zapewne też – choć aż tak daleko nie odważyłem się sięgnąć – kosmici. Chałupnicze filmiki, zdjęcia jak z najbardziej perwersyjnego horroru.
XVI
Ale też – na przykład – japoński las Aokigahara. Albo sokushinbutsu. Potrzebowałem dopiero wierszy i esejów Grzegorza Wróblewskiego, by dowiedzieć się o tym niesamowitym lesie (zawsze wyobrażam go sobie na modłę miejsca akcji Blair Witch Project, ewentualnie jak krakowski las w Witkowicach, upamiętniony ongiś we wciąż żywotnej, choć tak topornej creepypaście), który jak hipnotyzujące oczy węża nęci samobójców. I o zarzuconej dziś buddyjskiej praktyce automumifikacji – zagłodzenia się w stanie tak głębokiej medytacji, że ciało nie ulegało gniciu, co uznawano za równoznaczne z osiągnięciem stanu bycia buddą.
XVII
To są miejsca (syndrom Morgellonów, las Aokigahara, sokushinbutsu), które mnie zatrzymują – a jest ich w tej twórczości więcej, zawsze jednak sytuują się one w tym, co anormalne, ekscentryczne. Tu – mam wrażenie – na moment choćby zastyga niekończąca się nomadyczna wędrówka. A przynajmniej – spowalnia mój tropicielski wysiłek. Bo wobec tego czegoś nie mogę się nie zatrzymać. Działa jak to, co Julia Kristeva opisywała w swej słynnej rozprawie o wstręcie. To, co budzi wstręt (Kristeva nazywa to l’abject, podejmując brzmieniową grę ze słowem l’objet; Maciej Falski, tłumacz Potęgi obrzydzenia, proponuje pojęcie „wy-miot” – mnie się jakoś zawsze podobał po prostu „pomiot”, ale kimże ja jestem, by z Falskim polemizować!), zmusza mnie do zawieszenia swej podmiotowej suwerenności, narusza moje granice, konstytuuje się jako byt wyjątkowo mocny nie z powodu jakichś swych właściwości, ale ze względu na gwałtowną reakcję, którą wzbudza. Czarne dziury tekstu, bezzwrotnie zasysające światło czytelniczego rozedrgania. A jednocześnie – wynaturzony protest przeciwko nieznośnej banalności bytu, o którym chcielibyśmy wszystko wiedzieć, by móc zafundować sobie azyl bezpiecznej nudy, by zastygać. I wygląda to trochę tak, jakby sam podmiot tych wierszy bał się zagarnięcia przez ów rozpędzony, bezrefleksyjny dyskurs – i w geście rozpaczy nurza się w stanach ekstremalnych, szuka dla siebie miejsc na tyle odstręczających, żeby nie dało się go nie zauważyć, nie usłyszeć.
XVII
Jeśli w poezji Wróblewskiego skryty jest jakiś projekt antropologiczny, to wyłania się z niego wizja człowieka doszczętnie spotworniałego – nie w sensie wartościującym, ale opisowym. To osobliwa wariacja na modne tematy posthumanizmu: jednostka ludzka w stanie permanentnego – i oczywiście nomadycznego – przekraczania przypisanych jej (po równo przez naturę i kulturę, przez biologię i cywilizację, przez głębinową psychologię i przez scenariusz społecznego spektaklu) granic i stanów skupienia. Czasem jest to przekraczanie takie, o jakim pisałem powyżej – kontemplowanie praktyki samomumifikacji, wsłuchiwanie się w zew zabijającego lasu, zdrapywanie strupów w poszukiwaniu pasożytów i nieznanego pochodzenia włókien; podstępne wciąganie czytelnika w miejsca, które fascynują przez to, że budzą nieprzewalczalną odrazę. Kiedy indziej – ucieczka w kosmos, próba spojrzenia na ziemskie uwikłania naszej egzystencji z jakiegoś dosłownie astronomicznego dystansu, z perspektywy doskonale nieludzkiej pustki, spoza ograniczeń epistemologicznych nakładanych na nas przez biologię (to w sumie krańcowy wymiar nomadyzmu: peregrynacje przez przestrzeń międzyplanetarną, wolność od jakichkolwiek ludzkich zobowiązań). Czyli – człowiek spotworniały (rozrośnięty, zdeformowany) w wymiarze makro; w wymiarze mikro odbiciem tego potwora kosmicznego jest potwór mikrobiologiczny, drobnoustrojowy, mikroelementowy, czasem też wręcz farmakologiczny: podmiot wierszy Wróblewskiego zbyt często skupia się na witaminach, bakteriach i wirusach, wchłanianych substancjach, chemicznym składzie jedzenia, by miało to być przypadkiem. Roztapiając się w kosmosie, jednocześnie testuje możliwość rozproszenia się w tym, co najbardziej elementarne.
XVIII
You are the all singing, all dancing crap of the world – najbardziej kultowy cytat z kultowej ekranizacji kultowej powieści Chucka Palahniuka. W polskim tłumaczeniu filmu jest „roztańczony pył świata” – ładnie, poetycko i w zasadzie celnie, choć może właśnie zanadto poetycko, nieledwie metafizycznie: angielskie crap to, owszem, drobina, ale taka, którą można też rozumieć znacznie brutalniej: odpad, śmieć, pierdoła, złom, nawet gówno. I wydaje mi się to czymś niezwykle trafnym jako podsumowanie tego, o czym napisałem powyżej: człowiek z wierszy Wróblewskiego pląsa, gada, ucieka w międzyplanetarne przestrzenie i zwija się w chemicznie przestymulowaną nić DNA, a jednocześnie wybiera dla siebie pozycję czegoś budzącego jeśli już nie wprost odrazę, to przynajmniej instynktowny niepokój.
XIX
Jeszcze jedno podsumowanie… „Podróżowałem poprzez całą Ziemię,/ Zmierzyłem Ziemię Kobiet oraz Mężczyzn,/ Widząc i słysząc rzeczy wprost potworne,/ Jakich nie poznał dotąd żaden człowiek” – tymi słowami Krzysztof Puławski przyswaja polszczyźnie pierwszy tetrastych wiersza Williama Blake’a „The Mental Traveller” („William Blake, niewidzialny ojciec anglojęzycznych widzeń” – znów brat Allen, tym razem z Sutry Wibracji Wichity, innej swej homilii). Od dawna już ten „Duchowy Podróżnik” Blake’a/Puławskiego kojarzył mi się z Nomadą – ale nie wolno w tym skojarzeniu zapomnieć o tym, że slangowo użyte słowo „mental” oznacza również już to psychikę (zwłaszcza dysfunkcyjną), już to skuna.
XX
Odstręczające miejsce zajmowane przez Nomadę, tego the all singing, all dancing crap of the world, „mentala” o rozmiarach drobnoustroju i ambicjach kosmonauty, to – przyjmijmy – wyspa. A w otaczających ją wodach roi się od bestii – od wielorybów, od prehistorycznych gadów… W ten sposób dopełnia się projekt uniwersum poezji Rewolwerowca, to jeszcze jedna inność, z którą musi się on konfrontować. A pociągają go te inności, które są inne w sposób istotowy, które naprawdę rzucają nam – etyczne, estetyczne, poznawcze – wyzwania nie do udźwignięcia. Stąd morgellonka, stąd Aokigahara i sokushinbutsu, stąd kosmos, stąd chemia organiczna (albo jedno i drugie naraz, jak „kosmiczne mikroby” z wiersza „Julie Mehretu: Grey Area Andy Warhol: Orange Disaster #5”), stąd wreszcie wieloryby albo „pilozaury” z Postulatów tolerancji.
XXI
Jedna z notatek do tego tekstu, zapomniana, koślawa, nakreślona na marginesie wymiętego notesu: „poetyka skondensowana”. Tak, już o tym wspominałem: ściśnięte, rozgadane, rozszczepione na niezliczoną liczbę niezakorzenionych głosów, montażowe zapisy poetyckie Wróblewskiego. Ale w świetle tego, co napisałem tuż powyżej, widać, że zmierzają one do ekstazy, rozumianej jak najdosłowniej: do wyjścia-z-siebie, do eksplozji/implozji w wymiar makro (ku górze, w kosmos, albo w dół – na dno oceanów, w eksploatowane przez paleontologów pokłady wypełnione przez prehistoryczny crap) i mikro, ku kondycji najprostszego związku chemicznego. To jest to, co w fizyce nazywa się przekroczeniem masy krytycznej: kondensacja zapisu poetyckiego jako materiału rozszczepialnego wymyka się spod kontroli, każde kolejne rozbite jądro sensu uwolni coraz większą i jeszcze większą liczbę znaczeń.
XXI
Kosmonauci, Namiestnik, Choroba Morgellonów, Miejsca styku – ale nade wszystko Pani Sześć Gier. Nie wiem, co tak zadziałało, ale zrazu byłem pewien, że ten ostatni tytuł brzmi Pani Stos Gitar. Naprawdę, nie żartuję. I też nie wiem czemu, ale ta omyłka wydaje mi się teraz szalenie znacząca, muszę ją zatem tu odnotować. Inna rzecz, że wszystko, co mi się pomyśli w związku z Rewolwerowcem, wydaje mi się przynajmniej nie bez znaczenia. Paranoja, znak, że trzeba zacząć podchodzić do lądowania.
XXII
Na przykład – znaczący wydają mi się niektórzy spośród towarzyszy, których Nomada dobiera sobie do kompanii. Hernán Cortés. Publiusz Kwinktyliusz Warus. Juliusz Cezar. Bronisław Malinowski. Wędrowcy ku nieznanemu, zadufani imperialni urzędnicy cywilizacji, apostołowie oświecenia, którzy u końca swych peregrynacji natykali się na inność tak jakościowo ich przerastającą, że grzęźli w szaleństwie. Aguirre i kompania w ich voyage au bout de la nuit.
XXIII
Niedocieczone są ścieżki Nomady, niemożliwie splątane ślady, po których postępuje jego tropiciel. Można zatrzymać się w dowolnym miejscu, bo żadne nie jest końcem. Ja się zatrzymuję tu, gdzie zacząłem, choć równie dobrze mógłbym gdzie indziej. Długich dni i spokojnych nocy, Rewolwerowcze. The man in black feld across the desert, and the gunslinger followed.
XXIV
The gunslinger feld across the desert, and the man in black followed.