18/10/21

Sir Grzegorz pod Mroczną Wieżą stanął

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I

Hile, Rewol­we­row­cze!

II

Tak mia­łem zacząć – daw­no, daw­no temu, w odle­głej Galak­ty­ce… Albo – niech będzie i tak – na innym pozio­mie Mrocz­nej Wie­ży. Chcia­łem inwo­ko­wać Grze­go­rza Wró­blew­skie­go rytu­al­ną for­mu­łą powi­ta­nia zaczerp­nię­tą z wiel­kiej Xię­gi spi­sa­nej przez Ste­phe­na Kin­ga. Tak mnie jakoś olśni­ło, że Wró­blew­ski bywa dla mnie wła­śnie rewol­we­row­cem (od teraz: Rewol­we­row­cem pisa­nym z dużej lite­ry, tym kon­kret­nym), Rolan­dem Descha­in z Gile­adu, synem Ste­ve­na, z linii Elda, prze­mie­rza­ją­cym róż­ne sta­ny sku­pie­nia Uni­ver­sum w tyleż szla­chet­nej, co stra­ceń­czej misji.

III

Zaczy­nam zatem. Przy­ci­skam pięść do czo­ła, zgi­nam kola­na, pozdra­wiam, wołam ochry­płym gło­sem „hile!” i wyru­szam. The man in black feld across the desert, and the gun­slin­ger fol­lo­wed.

 IV

Zmie­ni­ło się. Przy­czy­ny tam­te­go moje­go pisa­nia o Wró­blew­skim – dal­szy ciąg moje­go z nim spo­ru o „Nowy Napis” – nie wyda­ją mi się teraz war­te podej­mo­wa­nia, choć może ów spór tutaj powró­ci w jakiejś już to zaka­mu­flo­wa­nej, już to nawet wprost nie­świa­do­mej for­mie. A może i nie powró­ci. Na pew­no jed­nak zosta­ła potrze­ba zmie­rze­nia się z poezją – potrze­ba pokru­szo­na, skan­do­wa­na w odręcz­nych notat­kach kre­ślo­nych tu i ówdzie, od cza­su do cza­su, notat­kach zamierz­chłych, hasło­wych, pośpiesz­nych, cza­sem trud­nych już dziś do odcy­fro­wa­nia. Utrwa­lo­na w nie­trwa­łych zapi­sach postę­po­wa­nia po tro­pach Rewol­we­row­ca, ści­ga­nia noma­dy.

 V

Bo jeśli miał­bym nazwać jakimś jed­nym sło­wem meto­dę pisar­ską Wró­blew­skie­go, to sło­wem tym był­by „noma­dyzm”.

VI

O noma­dy­zmie pisze Wró­blew­ski wprost w pew­nym momen­cie ese­ju Miej­sca sty­ku, ale tam jest to noma­dyzm kon­kret­ny i zna­cze­nio­wo ogra­ni­czo­ny do poezji będą­cej opi­sem czuj­nych, per­cep­cyj­nie nie­uprze­dzo­nych wędró­wek przez roz­pę­dzo­ny świat naszych cza­sów – mnie tym­cza­sem kusi, by z poję­cia noma­dycz­no­ści uczy­nić wytry­cho­wa­tą kate­go­rię opi­su­ją­cą jed­ną z naj­waż­niej­szych dyna­mik twór­czo­ści Wró­blew­skie­go.

VII

Noma­da – w słow­ni­ko­wym zna­cze­niu – to ten, któ­ry defi­niu­je się poprzez per­ma­nent­ną zmia­nę miej­sca. Samo sło­wo pocho­dzi rze­ko­mo z gre­ki i ozna­cza kogoś, kto wędru­je w poszu­ki­wa­niu pastwisk; jeśli z tego pery­fra­stycz­ne­go tłu­ma­cze­nia poję­cia nomas wykre­ślić jedy­ny wyraz sta­bi­li­zu­ją­cy, uko­rze­nia­ją­cy, udo­mo­wia­ją­cy – czy­li „pastwi­sko” – pozo­sta­ną aż dwa okre­śle­nia ruchu: „wędrów­ka” i „poszu­ki­wa­nie”. To wzmac­nia­ją­ce podwo­je­nie wyda­je mi wręcz sym­bo­licz­ne: noma­da bowiem, ina­czej niż więk­szość innych podróż­ni­ków, uru­cha­mia (będąc wszak ruchem total­nym, ruchem samym w sobie, dla sie­bie i jako takim) rów­nież cel wędrów­ki – nie znaj­du­je się on już u koń­ca dro­gi, ale jest jej tym­cza­so­wym punk­tem, czymś pomię­dzy wyj­ściem a doj­ściem, któ­re­go w sen­sie ści­słym nie ma; wędrów­ka noma­dy jest z defi­ni­cji nie­skoń­czo­na.

VIII

Ja jed­nak – wbrew ety­mo­lo­gii – w sło­wie „noma­da” sły­szę rów­nież prze­cze­nie, no. I dzię­ki nie­mu łatwo mi prze­mie­ścić antro­po­lo­gicz­ną kate­go­rię noma­dycz­no­ści w prze­strzeń dzia­ła­nia tek­sto­we­go. Tek­sto­wy noma­da będzie zatem – a przy­naj­mniej Grze­gorz Wró­blew­ski zda­je mi się takim noma­dą – kimś, kto bez­u­stan­nie, meto­dycz­nie poda­je w wąt­pli­wość, weryfikuje/falsyfikuje zasta­ne zna­cze­nia. Noma­dycz­ność to poety­ka onto­lo­gicz­nie poro­wa­ta, to idiom nie­uf­no­ści, to kon­tem­plo­wa­nie napo­tka­nych, prze­mie­rza­nych sen­sów otwar­te na naj­bar­dziej nawet nie­ocze­ki­wa­ne ilu­mi­na­cje. Nie będąc przez nic ujarz­mio­nym, uzie­mio­nym, noma­da jest zawsze u sie­bie – ale wła­ści­wym mu żywio­łem jest goto­wość do natych­mia­sto­we­go, nie­szu­ka­ją­ce­go uspra­wie­dli­wień porzu­ca­nia wszyst­kie­go.

IX

Noma­dycz­ność tak rozu­mia­na wcho­dzi w koali­cję z wprost tema­ty­zo­wa­nym przez Wró­blew­skie­go (zarów­no w poezji, jak i w Miej­scach sty­ku) bun­tem wobec – powiedz­my – Babi­lo­nu; ta bar­dzo czy­tel­na i histo­rycz­nie usy­tu­owa­na meta­fo­ra prze­wi­ja się na mar­gi­ne­sie twór­czo­ści Rewol­we­row­ca, więc ją podej­mu­ję. Czym jest Babi­lon – z grub­sza wia­do­mo: to Moloch ze Sko­wy­tu, poli­tycz­no-spo­łecz­na opre­sja, ufun­do­wa­ny na wie­lo­po­zio­mo­wej prze­mo­cy sys­tem, to struk­tu­ry nie­wo­le­nia, to zło­ty cie­lec kapi­ta­li­zo­wa­nia, budo­wa­nia hie­rar­chii opar­tej o pozy­cję eko­no­micz­ną. Mówi­my zatem o takim Babi­lo­nie, jaki poja­wia się zra­zu w reto­ry­ce rasta­fa­ria­ni­zmu, a potem zosta­je twór­czo wyko­rzy­sta­ny przez anar­cho­pun­kow­ców. I gdzieś w orbi­cie sprze­ci­wu wobec tak rozu­mia­ne­go Babi­lo­nu okre­śla się noma­da z poetyc­kich zapi­sów Wró­blew­skie­go, kre­śląc pro­jekt oso­bli­wie wznio­słej nie­pod­le­gło­ści wobec jakie­go­kol­wiek – jako się rze­kło powy­żej – ujarz­mie­nia i uzie­mie­nia. Z jed­nej stro­ny opór ten ozna­cza, że – cokol­wiek try­wia­li­zu­jąc – poeta i poezja nie są na sprze­daż („Moloch któ­re­go krwio­bieg to trans­ak­cje!” – sko­wy­ta wszak brat Allen – „Moloch któ­re­go duszą są elek­trycz­ność i ban­ki!”), że sytu­ują się poza poku­są jakie­go­kol­wiek dobro­by­tu, o ile dobro­byt ten trze­ba by było spła­cać zdra­dą pew­nych, powiedz­my, ide­ałów. Z dru­giej jed­na­ko­woż – Wró­blew­ski opie­ra się też zwa­sa­li­zo­wa­niu przez ducha zaan­ga­żo­wa­nia. Owszem, waż­kie kwe­stie (takie jak eko­lo­gia czy naj­sze­rzej poj­mo­wa­na tole­ran­cja) nawie­dza­ją jego twór­czość, ale – po pierw­sze – wca­le czę­sto są głę­bo­ko iro­ni­zo­wa­ne; po dru­gie, jeśli już poja­wia­ją się w tona­cji serio, to nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że Rewol­we­ro­wiec pod­cho­dzi do nich jak jogin do prak­ty­ki medy­ta­cji: trak­tu­je je jako roz­pra­sza­cze kon­cen­tra­cji (w chrze­ści­jań­skiej, pra­sta­rej tra­dy­cji medy­ta­cyj­nej okre­śla­ne trud­no prze­tłu­ma­czal­nym sło­wem logi­smoi), przed któ­ry­mi nie nale­ży się bro­nić, ale któ­rych też nie wol­no pod­trzy­my­wać w świa­do­mo­ści.

X

Tak rozu­mia­ny anty­ba­bi­lo­nizm Noma­dy (teraz będzie tak jak z Rewol­we­row­cem: ile­kroć piszę o Noma­dzie, uży­wa­jąc wer­sa­li­ka, mam na myśli tego Noma­dę, żad­ne­go inne­go) był­by jed­nak czymś – umów­my się – jeśli już nie wprost naiw­nym, to co naj­mniej pro­sto­dusz­nym… To zresz­tą – na mar­gi­ne­sie dodam – ostat­nia moja linia tam­te­go spo­ru z Wró­blew­skim: czy rze­czy­wi­ście kate­go­rycz­na i szla­chet­na skąd­inąd odmo­wa współ­udzia­łu w lite­ra­tu­rze poj­mo­wa­nej jako pra­ca, za któ­rą nale­ży się pie­niądz, nie jest aby mimo­wied­ną for­mą przy­zwo­le­nia na to, by Babi­lon pau­pe­ry­zo­wał, pre­ka­ry­zo­wał, a tym samym mar­gi­na­li­zo­wał ewen­tu­al­ny rewo­lu­cyj­ny poten­cjał drze­mią­cy w akcie pisa­nia? Wszak brat Allen powia­da też, że Moloch to „śmiet­ni­ki i nie­do­stęp­ne dola­ry”, że „wid­mo­wy geniusz Molo­cha to bie­da”… O to jed­nak mniej­sza, mniej­sza, mniej­sza! Ostat­nią rze­czą, któ­rej bym pra­gnął, jest powrót do tam­te­go spo­ru, a rze­czą jesz­cze bar­dziej nie­po­żą­da­ną było­by, gdy­by tam­te wąt­pli­wo­ści poło­ży­ły się cie­niem na tym, co chcę tu jesz­cze napi­sać.

XI

A prze­cież Wró­blew­ski naiw­ny nie jest – a zatem jego anty­ba­bi­loń­skie szar­że mają też inne, dale­ce nie­na­iw­ne sen­sy. Bo Babilon/Moloch to rów­nież for­ma­to­wa­nie zna­czeń, sta­bi­li­zo­wa­nie sen­sów – nice­stwie­nie tego, co nie­ocze­ki­wa­ne, zaska­ku­ją­ce, para­dok­sal­ne… Lub też – jak być może uję­li­by to Félix Guat­ta­ri i Gil­les Deleu­ze – Babi­lon tery­to­ria­li­zu­je (czy­li nad­de­fi­niu­je, spro­wa­dza nie­zna­ne do roz­po­zna­ne­go) spon­ta­nicz­ny, pra­gnie­nio­wo moty­wo­wa­ny dys­kurs mówią­cej mole­ku­ły. „Moloch któ­re­go umysł to dosko­na­ła maszy­na!”, „Moloch któ­re­go imię Rozum!” – tak też było powie­dzia­ne w kaza­niu bra­ta Alle­na; gdy­by żył on dzi­siaj, być może dopi­sał­by wers o tym, że Moloch to tabel­ka kom­pu­te­ro­we­go arku­sza kal­ku­la­cyj­ne­go, któ­re­go jedy­nym prze­zna­cze­niem jest bez­dusz­ne pro­gno­zo­wa­nie nie­koń­czą­ce­go się wzro­stu… Tym­cza­sem Wró­blew­ski, Rewol­we­ro­wiec i Noma­da, nie daje się przy­chwy­cić na for­mu­ło­wa­niu nie­kwe­stio­no­wal­nych zna­czeń, gra na wła­snych regu­łach: szat­ku­je obra­zy, zawie­sza zda­nia i napier­da­la.

XII

O tej tak cha­rak­te­ry­stycz­nej dla poezji Grze­go­rza Wró­blew­skie­go tech­ni­ce zde­rza­nia ze sobą total­nie nie­przy­wie­dl­nych kawał­ków tek­stu – tech­ni­ce przy­po­mi­na­ją­cej awan­gar­do­we, kubi­stycz­ne, juk­sta­po­zy­cyj­ne eks­pe­ry­men­ty choć­by Guillaume’a Apollinaire’a – nie będę tu pisał; wątek ten zna­ko­mi­cie roz­pra­co­wał Leszek Sza­ru­ga w Spo­so­bie prze­twa­rza­nia danych, posło­wiu do Pani Sześć Gier, wybo­ru stu jede­na­stu wier­szy Noma­dy. Fak­tycz­nie – Wró­blew­ski cza­sem zacho­wu­je się jak kle­ro­man­ta, rzu­ca­ją­cy przed sie­bie kości zwie­rząt i pró­bu­ją­cy wywró­żyć z nich wiersz… Zatem to, co uprzed­nio nazwa­łem szat­ko­wa­niem obra­zów, pomi­nę, sko­ro ktoś inny opi­sał to o tyle mądrzej.

XIII

Napi­szę za to o wie­lo­krop­kach, któ­rych nado­bec­ność ude­rzy­ła mnie już w Kosmo­nau­tach (przy­znam, że była to pierw­sza książ­ka Wró­blew­skie­go, któ­rą prze­czy­ta­łem w cało­ści – wcze­śniej był on dla mnie poetą wyłącz­nie anto­lo­gij­nym, tak się jakoś poskła­da­ło, i nie ma chy­ba powo­dów uda­wać, że było ina­czej). I uświa­do­mi­łem sobie, że wie­lo­kro­pek – tak cele­bro­wa­ny choć­by przez roman­ty­ków czy mło­do­po­lan – wła­ści­wie znik­nął z naj­now­szej poezji. Jak­by było w nim coś, bo ja wiem, wsty­dli­we­go – jakiś nie­po­trzeb­ny duch zwąt­pie­nia, nie­roz­strzy­gal­no­ści. No tak, poezja i dziś wąt­pi i odże­gnu­je się od kate­go­rycz­nych roz­wią­zań, zapew­ne nie mniej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej – ale fak­tem jest, że wie­lo­krop­ków uni­ka. Tym­cza­sem Noma­da co i rusz zawie­sza zakoń­cze­nie zda­nia, porzu­ca myśl, cze­goś nie dopo­wia­da, na coś macha ręką – i nigdy nie wia­do­mo, czy to mach­nię­cie ręką to lek­ce­wa­że­nie tema­tu, czy wyraz rezy­gna­cji w obli­czu nie­wy­star­czal­no­ści wła­sne­go dys­kur­su. A może zamy­śle­nie. Albo roz­pro­sze­nie, prze­nie­sie­nie uwa­gi gdzie indziej… Nie wia­do­mo. I wła­śnie w tym „nie wia­do­mo” zawie­ra się naj­istot­niej­szy sens wie­lo­krop­ków w poezji Wró­blew­skie­go. Bo nie cho­dzi tyl­ko o to, że sens danej wypo­wie­dzi jest wie­lo­po­zio­mo­wy, her­me­tycz­ny, zako­do­wa­ny – uży­cie wie­lo­krop­ka zawie­sza sam ruch spe­ku­la­cji, czy­ni nie­po­trzeb­ny­mi jakie­kol­wiek docie­ka­nia. Głos zawi­sa w próż­ni, zda­nie koń­czy się pust­ką. Wró­blew­ski pro­wo­ku­je do zanie­cha­nia – a w ten spo­sób oca­la moż­li­we nie­ocze­ki­wa­ne sen­sy swej wypo­wie­dzi nie tyl­ko przed dopo­wie­dze­niem, ale też przed samym podej­mo­wa­niem pró­by dopo­wie­dze­nia.

XIV

Pod­czas któ­rejś z kolei lek­tu­ry wier­szy Wró­blew­skie­go ude­rzy­ło mnie, że jestem bez prze­rwy zaga­dy­wa­ny, naga­by­wa­ny. W tym wła­śnie sen­sie napi­sa­łem powy­żej, że Rewol­we­ro­wiec napier­da­la – cho­dzi­ło mi o naj­bar­dziej kolo­kwial­ny sens owe­go cza­sow­ni­ka. Bo wra­że­nie jest takie, jak­by te wier­sze bez­u­stan­nie wyszu­ki­wa­ły sobie roz­mów­ców, zacze­pia­ły ich jed­nym zda­niem czy jed­nym sło­wem i natych­miast porzu­ca­ły, zwra­ca­jąc się do kolej­nych i jesz­cze następ­nych (lub też – co osta­tecz­nie na to samo wycho­dzi – jak­by się było przez poetę usta­wia­nym w roli pod­słu­chi­wa­cza strzę­pów jakie­goś poli­lo­gu, czy­jejś napier­da­lan­ki; tro­chę jak w słyn­nym Ponie­dział­ku uli­cy Chri­sti­ne, że tak jesz­cze raz przy­wo­łam tutaj Apollinaire’a). Z tych kon­wer­sa­cyj­nych wrzu­tek nic nie wyni­ka, nie zmie­rza to do żad­ne­go uzgod­nie­nia, doga­da­nia – i tak ma być, bo cho­dzi tu o sam żywioł mówie­nia, o kon­stru­owa­nie wypo­wie­dzi dla niej samej, o per­ma­nent­ne ini­cjo­wa­nie ruchu języ­ka. W pew­nym sen­sie Wró­blew­ski osią­ga ide­ał opi­sa­ny w słyn­nej gno­mie Jeana-Fra­nço­isa Lyotar­da: że kon­sen­sus jest eta­pem dys­ku­sji, nie jej koń­cem. Jeśli bowiem mówiąc, zmie­rza­my tyl­ko do tego, by jak naj­szyb­ciej osią­gnąć punkt osta­tecz­ne­go wypo­wie­dze­nia, to po co w ogó­le mówić? Nie lepiej od razu pogrą­żyć się w mil­cze­niu? A kto mil­czy, ten nie żyje…

XV

Tytuł jed­ne­go z ostat­nich tomów poetyc­kich Wró­blew­skie­go (Noma­da plą­cze ścież­ki, licz­ba sygno­wa­nych prze­zeń ksią­żek przy­ra­sta w tem­pie sta­now­czo powy­żej śred­niej!) to Cho­ro­ba Mor­gel­lo­nów. Nazwa wyjąt­ko­wo paskud­ne­go zabu­rze­nia – scho­rze­nia skór­ne­go, gdzie do upo­rczy­we­go świą­du, wysyp­ki i owrzo­dzeń dołą­cza usta­wicz­ne wra­że­nie peł­za­nia pod skó­rą roba­ków oraz obec­ność (auten­tycz­na bądź rze­ko­ma) nie­ja­sne­go pocho­dze­nia włó­kien w ranach. Leka­rze nie za bar­dzo są w sta­nie stu­pro­cen­to­wo usta­lić etio­lo­gię cho­ro­by – dla­te­go też lecze­nie mor­gel­lon­ki musi obej­mo­wać zarów­no to, czym zaj­mu­je się der­ma­to­lo­gia, jak i inter­wen­cje psy­cho­lo­ga. A to prze­cież tyl­ko kiep­skie złe­go począt­ki – bo im bar­dziej będzie­my szu­kać w sie­ci infor­ma­cji o syn­dro­mie, tym głę­biej będzie­my zapusz­czać się w miej­sca, gdzie roz­są­dek ustę­pu­je miej­sca czy­ste­mu obłę­do­wi. Oczy­wi­ście – spi­sek. Oczy­wi­ście – taj­ne pro­jek­ty, loże poli­ty­ków, woj­sko­wych i biz­nes­me­nów. Oczy­wi­ście – broń bio­lo­gicz­na i gene­tycz­nie mody­fi­ko­wa­na żyw­ność. Oczy­wi­ście – chem­tra­il­sy i nano­tech­no­lo­gia. Zapew­ne też – choć aż tak dale­ko nie odwa­ży­łem się się­gnąć – kosmi­ci. Cha­łup­ni­cze fil­mi­ki, zdję­cia jak z naj­bar­dziej per­wer­syj­ne­go hor­ro­ru.

XVI

Ale też – na przy­kład – japoń­ski las Aoki­ga­ha­ra. Albo soku­shin­but­su. Potrze­bo­wa­łem dopie­ro wier­szy i ese­jów Grze­go­rza Wró­blew­skie­go, by dowie­dzieć się o tym nie­sa­mo­wi­tym lesie (zawsze wyobra­żam go sobie na modłę miej­sca akcji Bla­ir Witch Pro­ject, ewen­tu­al­nie jak kra­kow­ski las w Wit­ko­wi­cach, upa­mięt­nio­ny ongiś we wciąż żywot­nej, choć tak topor­nej cre­epy­pa­ście), któ­ry jak hip­no­ty­zu­ją­ce oczy węża nęci samo­bój­ców. I o zarzu­co­nej dziś bud­dyj­skiej prak­ty­ce auto­mu­mi­fi­ka­cji – zagło­dze­nia się w sta­nie tak głę­bo­kiej medy­ta­cji, że cia­ło nie ule­ga­ło gni­ciu, co uzna­wa­no za rów­no­znacz­ne z osią­gnię­ciem sta­nu bycia bud­dą.

XVII

To są miej­sca (syn­drom Mor­gel­lo­nów, las Aoki­ga­ha­ra, soku­shin­but­su), któ­re mnie zatrzy­mu­ją – a jest ich w tej twór­czo­ści wię­cej, zawsze jed­nak sytu­ują się one w tym, co anor­mal­ne, eks­cen­trycz­ne. Tu – mam wra­że­nie – na moment choć­by zasty­ga nie­koń­czą­ca się noma­dycz­na wędrów­ka. A przy­naj­mniej – spo­wal­nia mój tro­pi­ciel­ski wysi­łek. Bo wobec tego cze­goś nie mogę się nie zatrzy­mać. Dzia­ła jak to, co Julia Kri­ste­va opi­sy­wa­ła w swej słyn­nej roz­pra­wie o wstrę­cie. To, co budzi wstręt (Kri­ste­va nazy­wa to l’abject, podej­mu­jąc brzmie­nio­wą grę ze sło­wem l’objet; Maciej Fal­ski, tłu­macz Potę­gi obrzy­dze­nia, pro­po­nu­je poję­cie „wy-miot” – mnie się jakoś zawsze podo­bał po pro­stu „pomiot”, ale kim­że ja jestem, by z Fal­skim pole­mi­zo­wać!), zmu­sza mnie do zawie­sze­nia swej pod­mio­to­wej suwe­ren­no­ści, naru­sza moje gra­ni­ce, kon­sty­tu­uje się jako byt wyjąt­ko­wo moc­ny nie z powo­du jakichś swych wła­ści­wo­ści, ale ze wzglę­du na gwał­tow­ną reak­cję, któ­rą wzbu­dza. Czar­ne dziu­ry tek­stu, bez­zwrot­nie zasy­sa­ją­ce świa­tło czy­tel­ni­cze­go roze­dr­ga­nia. A jed­no­cze­śnie – wyna­tu­rzo­ny pro­test prze­ciw­ko nie­zno­śnej banal­no­ści bytu, o któ­rym chcie­li­by­śmy wszyst­ko wie­dzieć, by móc zafun­do­wać sobie azyl bez­piecz­nej nudy, by zasty­gać. I wyglą­da to tro­chę tak, jak­by sam pod­miot tych wier­szy bał się zagar­nię­cia przez ów roz­pę­dzo­ny, bez­re­flek­syj­ny dys­kurs – i w geście roz­pa­czy nurza się w sta­nach eks­tre­mal­nych, szu­ka dla sie­bie miejsc na tyle odstrę­cza­ją­cych, żeby nie dało się go nie zauwa­żyć, nie usły­szeć.

XVII

Jeśli w poezji Wró­blew­skie­go skry­ty jest jakiś pro­jekt antro­po­lo­gicz­ny, to wyła­nia się z nie­go wizja czło­wie­ka doszczęt­nie spo­twor­nia­łe­go – nie w sen­sie war­to­ściu­ją­cym, ale opi­so­wym. To oso­bli­wa waria­cja na mod­ne tema­ty post­hu­ma­ni­zmu: jed­nost­ka ludz­ka w sta­nie per­ma­nent­ne­go – i oczy­wi­ście noma­dycz­ne­go – prze­kra­cza­nia przy­pi­sa­nych jej (po rów­no przez natu­rę i kul­tu­rę, przez bio­lo­gię i cywi­li­za­cję, przez głę­bi­no­wą psy­cho­lo­gię i przez sce­na­riusz spo­łecz­ne­go spek­ta­klu) gra­nic i sta­nów sku­pie­nia. Cza­sem jest to prze­kra­cza­nie takie, o jakim pisa­łem powy­żej – kon­tem­plo­wa­nie prak­ty­ki samo­mu­mi­fi­ka­cji, wsłu­chi­wa­nie się w zew zabi­ja­ją­ce­go lasu, zdra­py­wa­nie stru­pów w poszu­ki­wa­niu paso­ży­tów i nie­zna­ne­go pocho­dze­nia włó­kien; pod­stęp­ne wcią­ga­nie czy­tel­ni­ka w miej­sca, któ­re fascy­nu­ją przez to, że budzą nie­prze­wal­czal­ną odra­zę. Kie­dy indziej – uciecz­ka w kosmos, pró­ba spoj­rze­nia na ziem­skie uwi­kła­nia naszej egzy­sten­cji z jakie­goś dosłow­nie astro­no­micz­ne­go dystan­su, z per­spek­ty­wy dosko­na­le nie­ludz­kiej pust­ki, spo­za ogra­ni­czeń epi­ste­mo­lo­gicz­nych nakła­da­nych na nas przez bio­lo­gię (to w sumie krań­co­wy wymiar noma­dy­zmu: pere­gry­na­cje przez prze­strzeń mię­dzy­pla­ne­tar­ną, wol­ność od jakich­kol­wiek ludz­kich zobo­wią­zań). Czy­li – czło­wiek spo­twor­nia­ły (roz­ro­śnię­ty, zde­for­mo­wa­ny) w wymia­rze makro; w wymia­rze mikro odbi­ciem tego potwo­ra kosmicz­ne­go jest potwór mikro­bio­lo­gicz­ny, drob­no­ustro­jo­wy, mikro­ele­men­to­wy, cza­sem też wręcz far­ma­ko­lo­gicz­ny: pod­miot wier­szy Wró­blew­skie­go zbyt czę­sto sku­pia się na wita­mi­nach, bak­te­riach i wiru­sach, wchła­nia­nych sub­stan­cjach, che­micz­nym skła­dzie jedze­nia, by mia­ło to być przy­pad­kiem. Roz­ta­pia­jąc się w kosmo­sie, jed­no­cze­śnie testu­je moż­li­wość roz­pro­sze­nia się w tym, co naj­bar­dziej ele­men­tar­ne.

XVIII

You are the all sin­ging, all dan­cing crap of the world – naj­bar­dziej kul­to­wy cytat z kul­to­wej ekra­ni­za­cji kul­to­wej powie­ści Chuc­ka Palah­niu­ka. W pol­skim tłu­ma­cze­niu fil­mu jest „roz­tań­czo­ny pył świa­ta” – ład­nie, poetyc­ko i w zasa­dzie cel­nie, choć może wła­śnie zanad­to poetyc­ko, nie­le­d­wie meta­fi­zycz­nie: angiel­skie crap to, owszem, dro­bi­na, ale taka, któ­rą moż­na też rozu­mieć znacz­nie bru­tal­niej: odpad, śmieć, pier­do­ła, złom, nawet gów­no. I wyda­je mi się to czymś nie­zwy­kle traf­nym jako pod­su­mo­wa­nie tego, o czym napi­sa­łem powy­żej: czło­wiek z wier­szy Wró­blew­skie­go plą­sa, gada, ucie­ka w mię­dzy­pla­ne­tar­ne prze­strze­nie i zwi­ja się w che­micz­nie prze­sty­mu­lo­wa­ną nić DNA, a jed­no­cze­śnie wybie­ra dla sie­bie pozy­cję cze­goś budzą­ce­go jeśli już nie wprost odra­zę, to przy­naj­mniej instynk­tow­ny nie­po­kój.

XIX

Jesz­cze jed­no pod­su­mo­wa­nie… „Podró­żo­wa­łem poprzez całą Ziemię,/ Zmie­rzy­łem Zie­mię Kobiet oraz Mężczyzn,/ Widząc i sły­sząc rze­czy wprost potworne,/ Jakich nie poznał dotąd żaden czło­wiek” – tymi sło­wa­mi Krzysz­tof Puław­ski przy­swa­ja pol­sz­czyź­nie pierw­szy tetra­stych wier­sza Wil­lia­ma Blake’a „The Men­tal Tra­vel­ler” („Wil­liam Bla­ke, nie­wi­dzial­ny ojciec anglo­ję­zycz­nych widzeń” – znów brat Allen, tym razem z Sutry Wibra­cji Wichi­ty, innej swej homi­lii). Od daw­na już ten „Ducho­wy Podróż­nik” Blake’a/Puławskiego koja­rzył mi się z Noma­dą – ale nie wol­no w tym sko­ja­rze­niu zapo­mnieć o tym, że slan­go­wo uży­te sło­wo „men­tal” ozna­cza rów­nież już to psy­chi­kę (zwłasz­cza dys­funk­cyj­ną), już to sku­na.

XX

Odstrę­cza­ją­ce miej­sce zaj­mo­wa­ne przez Noma­dę, tego the all sin­ging, all dan­cing crap of the world, „men­ta­la” o roz­mia­rach drob­no­ustro­ju i ambi­cjach kosmo­nau­ty, to – przyj­mij­my – wyspa. A w ota­cza­ją­cych ją wodach roi się od bestii – od wie­lo­ry­bów, od pre­hi­sto­rycz­nych gadów… W ten spo­sób dopeł­nia się pro­jekt uni­wer­sum poezji Rewol­we­row­ca, to jesz­cze jed­na inność, z któ­rą musi się on kon­fron­to­wać. A pocią­ga­ją go te inno­ści, któ­re są inne w spo­sób isto­to­wy, któ­re napraw­dę rzu­ca­ją nam – etycz­ne, este­tycz­ne, poznaw­cze – wyzwa­nia nie do udźwi­gnię­cia. Stąd mor­gel­lon­ka, stąd Aoki­ga­ha­ra i soku­shin­but­su, stąd kosmos, stąd che­mia orga­nicz­na (albo jed­no i dru­gie naraz, jak „kosmicz­ne mikro­by” z wier­sza „Julie Meh­re­tu: Grey Area Andy War­hol: Oran­ge Disa­ster #5”), stąd wresz­cie wie­lo­ry­by albo „pilo­zau­ry” z Postu­la­tów tole­ran­cji.

XXI

Jed­na z nota­tek do tego tek­stu, zapo­mnia­na, kośla­wa, nakre­ślo­na na mar­gi­ne­sie wymię­te­go note­su: „poety­ka skon­den­so­wa­na”. Tak, już o tym wspo­mi­na­łem: ści­śnię­te, roz­ga­da­ne, roz­sz­cze­pio­ne na nie­zli­czo­ną licz­bę nie­za­ko­rze­nio­nych gło­sów, mon­ta­żo­we zapi­sy poetyc­kie Wró­blew­skie­go. Ale w świe­tle tego, co napi­sa­łem tuż powy­żej, widać, że zmie­rza­ją one do eks­ta­zy, rozu­mia­nej jak naj­do­słow­niej: do wyj­ścia-z-sie­bie, do eksplozji/implozji w wymiar makro (ku górze, w kosmos, albo w dół – na dno oce­anów, w eks­plo­ato­wa­ne przez pale­on­to­lo­gów pokła­dy wypeł­nio­ne przez pre­hi­sto­rycz­ny crap) i mikro, ku kon­dy­cji naj­prost­sze­go związ­ku che­micz­ne­go. To jest to, co w fizy­ce nazy­wa się prze­kro­cze­niem masy kry­tycz­nej: kon­den­sa­cja zapi­su poetyc­kie­go jako mate­ria­łu roz­sz­cze­pial­ne­go wymy­ka się spod kon­tro­li, każ­de kolej­ne roz­bi­te jądro sen­su uwol­ni coraz więk­szą i jesz­cze więk­szą licz­bę zna­czeń.

XXI

Kosmo­nau­ci, Namiest­nik, Cho­ro­ba Mor­gel­lo­nów, Miej­sca sty­ku – ale nade wszyst­ko Pani Sześć Gier. Nie wiem, co tak zadzia­ła­ło, ale zra­zu byłem pewien, że ten ostat­ni tytuł brzmi Pani Stos Gitar. Napraw­dę, nie żar­tu­ję. I też nie wiem cze­mu, ale ta omył­ka wyda­je mi się teraz sza­le­nie zna­czą­ca, muszę ją zatem tu odno­to­wać. Inna rzecz, że wszyst­ko, co mi się pomy­śli w związ­ku z Rewol­we­row­cem, wyda­je mi się przy­naj­mniej nie bez zna­cze­nia. Para­no­ja, znak, że trze­ba zacząć pod­cho­dzić do lądo­wa­nia.

XXII

Na przy­kład – zna­czą­cy wyda­ją mi się nie­któ­rzy spo­śród towa­rzy­szy, któ­rych Noma­da dobie­ra sobie do kom­pa­nii. Her­nán Cor­tés. Publiusz Kwink­ty­liusz Warus. Juliusz Cezar. Bro­ni­sław Mali­now­ski. Wędrow­cy ku nie­zna­ne­mu, zadu­fa­ni impe­rial­ni urzęd­ni­cy cywi­li­za­cji, apo­sto­ło­wie oświe­ce­nia, któ­rzy u koń­ca swych pere­gry­na­cji naty­ka­li się na inność tak jako­ścio­wo ich prze­ra­sta­ją­cą, że grzęź­li w sza­leń­stwie. Agu­ir­re i kom­pa­nia w ich voy­age au bout de la nuit.

XXIII

Nie­do­cie­czo­ne są ścież­ki Noma­dy, nie­moż­li­wie splą­ta­ne śla­dy, po któ­rych postę­pu­je jego tro­pi­ciel. Moż­na zatrzy­mać się w dowol­nym miej­scu, bo żad­ne nie jest koń­cem. Ja się zatrzy­mu­ję tu, gdzie zaczą­łem, choć rów­nie dobrze mógł­bym gdzie indziej. Dłu­gich dni i spo­koj­nych nocy, Rewol­we­row­cze. The man in black feld across the desert, and the gun­slin­ger fol­lo­wed.

XXIV

The gun­slin­ger feld across the desert, and the man in black fol­lo­wed.