20/03/17

Skundleni, kąsający

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

No więc gdy­by to było tyl­ko tak, że dota­cje mini­ste­rial­ne dosta­ły aku­rat te, nie inne cza­so­pi­sma – to może bym nic nie napi­sał; bo spójrz­my praw­dzie w oczy: każ­da wła­dza pró­bu­je jakoś tam usta­wiać kul­tu­rę pod sie­bie, w obec­nym roz­da­niu nie ma kasy na „Kry­ty­kę Poli­tycz­ną”, jest na „Arca­na”, w 2015 roku hajs mia­ła Kry­pa, bez dota­cji obejść musia­ła się „Teo­lo­gia Poli­tycz­na” (dziś aku­rat szczo­drze uho­no­ro­wa­na). Tak że może nie luz, ale w sumie wia­do­mo, o co kaman (poza tym w sza­le pod­pi­na­nia się pod kolej­ne jere­mia­dy na temat tego, co wła­dza wła­śnie zro­bi­ła z cza­so­pi­śmien­nic­twem spo­łecz­nym, poli­tycz­nym i kul­tu­ral­nym, war­to też poświę­cić chwi­lę na wysłu­cha­nie gło­sów roz­sąd­ku – nawet jeśli ten roz­są­dek nie za bar­dzo pasu­je nam do nasze­go rebe­lianc­ko-mar­ty­ro­lo­gicz­ne­go obraz­ka; dobrze poczy­tać choć­by to, co na swo­im blo­gu napi­sał w tema­cie Radek Wiśniew­ski, jak zawsze z tyleż bole­snym, co trzeź­wią­cym cokol­wiek dystan­sem).

Kur­de, może nawet następ­ny gest wia­do­me­go mini­ster­stwa – ten, któ­ry pozba­wił kasy kil­ka istot­nych wyda­rzeń pro­mu­ją­cych czy­tel­nic­two i sze­ro­ko poj­mo­wa­ną kul­tu­rę ducho­wą, choć­by Festi­wal Haup­ta, Nagro­dę im. Ryszar­da Kapu­ściń­skie­go, Sta­cję Lite­ra­tu­ra (to naj­bar­dziej boli, wia­do­mo), Poznań Poetów, Nagro­dę Kościel­skich czy Dni Tisch­ne­row­skie – też nie zmu­sił­by mnie do wystu­ka­nia tych iluś­tam zdań. Zresz­tą – oce­nia­nie obu (i tych cza­so­pi­śmien­ni­czych, i tych festi­wa­lo­wych) ruchów „oszczęd­no­ścio­wych” Mini­ster­stwa Kul­tu­ry pod­le klu­cza sym­pa­tii i anty­pa­tii świa­to­po­glą­do­wo-poli­tycz­nych naszej tym­cza­so­wej wła­dzuch­ny, też nie bar­dzo dzia­ła… Że nie syp­nę­li gro­szem na Ha!wangardę albo „Nowe­go Oby­wa­te­la”, to jest aku­rat jasne – libe­ra­ła w ryj, a komu­chów na gałąź; ale tego, że w dzie­le­niu dota­cji pomi­nię­to na ten przy­kład „Fron­dę Lux” czy kam­pa­nię pro­mu­ją­cą czy­tel­nic­two orga­ni­zo­wa­ną przez TV Trwam, tego już ni cho­le­ry pojąć się nie da – no, chy­ba że zało­żyć ruch makia­we­licz­ny zgo­ła, czy­li dba­łość mini­ster­stwa o to, by na liście odwo­łań też zna­la­zło się tro­chę pra­wil­nych, żeby nie trze­ba było w czas doko­ny­wa­nia aktu finan­so­we­go miło­sier­dzia mio­tać się mię­dzy czor­tem lewi­cy a Bel­ze­bu­bem libe­ra­li­zmu.

Ale jako się rze­kło – wszyst­ko to było­by za mało, by prze­rwać moje wio­sen­ne roz­le­ni­wie­nie i zago­nić mnie przed kla­wia­tu­rę… Waha­nie – pisać czy nie pisać, ale raczej nie – zaczę­ło się wahać (że raczej tak, raczej pisać) dopie­ro po tym, kie­dy pre­zy­denc­ką nagro­dę Zasłu­żo­ne­go dla Pol­sz­czy­zny ode­brał Woj­ciech Wencel. Ale tak po praw­dzie, to naj­sil­niej­sze­go kopa do pisa­nia dał mi bon­mo­cik, któ­ry na swo­im fejs­bu­ko­wym łolu umie­ści­ła Asia Muel­ler: „nie uda­ło się Pla­to­no­wi, co się uda­ło MKiDN-owi”.

***

Bo tak napraw­dę nie cho­dzi prze­cież o to – jako się rze­kło – że dys­try­bu­owa­ne przez wła­dzę pie­nią­dze dosta­je to aku­rat cza­so­pi­smo czy tam­to wyda­rze­nie, podob­nie jak nie jest osta­tecz­nie naj­waż­niej­sze, czy wobec bra­ku pań­stwo­we­go mece­na­tu będzie rze­czy­wi­sta kla­pa tego kwar­tal­ni­ka lub owe­go festi­wa­lu (raz zapew­ne będzie, raz nie – a lite­ra­tu­ra i tak jakoś to prze­ży­je); dużo bar­dziej zna­czą­ca i nie­po­ko­ją­ca wyda­je mi się ten­den­cja gene­ral­na: że po pro­stu budże­to­wych zło­tó­wek dosta­nie tak w ogó­le dra­stycz­nie mniej pism o wia­do­mym cha­rak­te­rze, zale­d­wie pięt­na­ście wobec zeszło­rocz­nych czter­dzie­stu jeden. Podob­nie inter­pre­tu­ję pró­bę – któ­ra naj­pew­niej zakoń­czy się suk­ce­sem co naj­wy­żej umiar­ko­wa­nym – wyko­sze­nia z lite­rac­kiej mapy Pol­ski dzia­łań gru­pu­ją­cych w jed­nym miej­scu i cza­sie piszą­cych i czy­ta­ją­cych. Podob­nie – czy­li jak? Ano tak, że zarów­no w sko­ku na cza­so­pi­sma, jak i w szar­ży na festi­wa­le mniej cho­dzi o to, kto i co ma być w lite­ra­tu­rze jak naj­mniej obec­ne, a bar­dziej o to, żeby tej lite­ra­tu­ry samej w sobie było jak naj­mniej, zwłasz­cza poezji. No i to pięk­na jest tra­dy­cja, wiel­ce sta­ro­żyt­na i w ogó­le wca­le szla­chet­na, się­ga­ją­ca wła­śnie pra­dziad­ka naszej kul­tu­ry, czy­li Pla­to­na, któ­re­go przy­wo­ła­ła Joan­na. A to jej przy­wo­ła­nie Pla­to­na mnie z kolei przy­wo­ła­ło jesz­cze kogoś inne­go – upio­ra i dybu­ka, któ­ry żarł mnie przez pięć lat mozo­le­nia się nad dok­to­ra­tem, a któ­ry (jak widać) dalej kąsa i nawie­dza:

Pla­ton kazał nas wyświe­cić
z Mia­sta, w któ­rym Mądrość rzą­dzi.
W nowej Wie­ży z Kości (ludz­kich)
dziś Astro­log tru­ty­nu­je
gwiazd koniunk­cję z Mar­sem, oraz
z Oeko­no­mią bied i brzy­dot.
Mrok zapa­da i Miner­wa
śle swe sowy do Wyrocz­ni.
Pla­ton kazał mnie wyświe­cić
w noc bez Świa­tłych Filo­zo­fów.
Kwia­ty szczę­ściem oddy­cha­ją,
chmu­ra cie­pło desz­czem pach­nie,
w ciszy sły­szę swo­je kro­ki,
idę a i nie wiem dokąd?
Pla­ton kazał mnie wyświe­cić
z Mia­sta, w któ­rym rzą­dzi Zmo­ra.

Tako rze­cze Alek­san­der Wat w „Ciem­nym świe­ci­dle”, tytu­ło­wym wier­szu z ostat­niej swej książ­ki poetyc­kiej, wyda­nej w pary­skiej Libel­li w 1968 roku, już po samo­bój­czej śmier­ci auto­ra. A o co cho­dzi? A o to, że wiersz Wata w spo­sób jeśli nawet nie nie­do­ści­gnio­ny, to w każ­dym razie nie­prze­cięt­nie suge­styw­ny wni­ka w głąb tego wła­śnie zja­wi­ska, któ­re doko­nu­je się na naszych oczach w Pol­sce, w decy­zjach tym­cza­so­wo zawia­du­ją­cej naszym kra­jem wła­dzy – czy­li w strach (przyj­mu­ją­cy kształt sys­te­mo­we­go, insty­tu­cjo­nal­ne­go szan­ta­żu eko­no­micz­ne­go) decy­den­tów przed poezją.

Pla­ton – o czym wia­do­mo z trze­ciej księ­gi Pań­stwa – nie widzi miej­sca dla poetów w swo­im urzą­dze­niu polis, tego same­go polis, któ­re Zyg­munt Bau­man zin­ter­pre­to­wał ongiś jako pierw­szy zaczyn Auschwitz. Poeta w wier­szu Wata zosta­je „wyświe­co­ny” z mia­sta zarzą­dza­ne­go przez Mądrość, synek­do­chę zbio­ro­we­go wysił­ku filo­zo­fów, któ­rym autor Sym­po­zjo­nu chciał oddać peł­nię wła­dzy poli­tycz­nej – „wyświe­co­ny”, czy­li wyrzu­co­ny poza krąg świa­tła rzu­ca­ne­go przez Mądrość wła­śnie (zwra­ca uwa­gę typo­wa dla Wata, iro­nicz­na gra sło­wem „wyświe­cać”; dziś ozna­cza ono zuży­wa­nie ubra­nia, daw­niej uży­wa­no go na okre­śla­nie cere­mo­nial­ne­go wypę­dza­nia z mia­sta zło­dzie­ja, dema­ska­tor­sko oświe­tla­ne­go na odchod­nym przez świe­ce; ale prze­cież sło­wo to koja­rzyć nam się win­no – wła­śnie na pra­wach iro­nii – z „wyświę­ca­niem”, czy­li namasz­cza­niem na kapła­na).

Ale co dzie­je się w bla­sku Mądro­ści w Mie­ście, pod nie­obec­ność wyświe­co­ne­go poety? Wła­dzę obej­mu­je wszel­ka zgro­za: posia­dacz wie­dzy naj­bar­dziej tajem­nej, czy­li astro­lo­gii (niech będzie, że cho­dzi o filo­zo­fa), urzę­du­je w Wie­ży z Kości – ale nie z tej tra­dy­cyj­nie zna­mio­nu­ją­cej szla­chet­ność, czy­li sło­nio­wej (inwo­ka­cja maryj­na zna­na z lita­nii lore­tań­skiej), lecz na upior­nym cmen­ta­rzu ludz­kich szcząt­ków; tam „tru­ty­nu­je” (czy­li roz­trzą­sa) szan­sę na nową, sym­bo­li­zo­wa­ną przez Mar­sa woj­nę, oraz – jak byśmy to dziś powie­dzie­li, sko­ro już Wat wpro­wa­dza kon­tekst eko­no­micz­ny – zarzą­dza kry­zy­sa­mi, zarów­no tymi etycz­ny­mi („bie­da”), jak i este­tycz­ny­mi („brzy­do­ta”).

Dwa następ­ne zda­nia – a ponie­kąd dwa dys­ty­chy, bo choć wiersz jest sty­chicz­ny, to prze­cież bar­dzo wyra­zi­ście, tro­che­icz­nie zryt­mi­zo­wa­ny – wypro­wa­dza­ją nas poza Mia­sto i jego zgro­zę, w prze­strzeń przy­na­leż­ną wyświe­co­ne­mu poecie-kapła­no­wi. Nasta­je noc – ciem­no­ści okry­wa­ją zie­mię, ale (znów iro­nia!) to wła­śnie w mro­ku, w wy-świe­ce­niu rodzi się istot­na mądrość, ta, któ­rej wstręt­ny jest bóg wojen­ne­go sza­łu, ludz­kie szcząt­ki, ryn­ko­wa war­tość nędzy i ohy­dy: wszak heglow­ska sowa zla­tu­je z ramie­nia Miner­wy dopie­ro o zmierz­chu. Poeta – z wyro­ku Pla­to­na – odda­la się od tru­pie­go ogni­ka (tytu­ło­we­go „ciem­ne­go świe­ci­dła”) spo­wi­ja­ją­ce­go upior­nym bla­skiem rzą­dzo­ne przez Świa­tłych Filo­zo­fów Mia­sto, odcho­dzi ku wyż­sze­mu, pięk­niej­sze­mu, praw­dziw­sze­mu porząd­ko­wi rze­czy.

Co odnaj­du­je? Żywą natu­rę (kwia­ty pach­ną­ce szczę­ściem, aro­mat cie­płe­go desz­czu w chmu­rach), moż­li­wość wglą­du w same­go sie­bie (wresz­cie sły­szal­ny rytm wła­snych kro­ków), nade wszyst­ko zaś – nie­skoń­czo­ną moż­li­wość, otwar­tą poten­cję, wyzwo­le­nie z rygo­ru, nor­my i pra­wa, rado­sną wie­dzę rodzą­cą się w nie­skrę­po­wa­nym twór­czym zbłą­dze­niu. Wszyst­ko to, co zaczy­na się poza lime­sem Mia­sta, w któ­rym rzą­dzi już nie Mądrość z wer­su dru­gie­go, ale jej odsło­nię­te, praw­dzi­we (bo sko­ro Pla­ton, to praw­da jako ἀλήθεια, „odsło­nię­cie”) obli­cze – czy­li Zmo­ra.

***

Skąd ten strach Pla­to­na – któ­re­go pozwa­lam sobie tu potrak­to­wać jako meta­fo­rycz­ny skrót każ­de­go sta­no­wie­nia pań­stwo­wej wła­dzy opar­tej na restryk­cji i opre­sji – przed poezją? Skąd prze­świad­cze­nie, że poezja zagra­ża? Prze­świad­cze­nie, któ­re­mu tak dobit­ny wyraz dał ostat­nio nie­ja­ki Jerzy Gizel­la w opu­bli­ko­wa­nym na stro­nach inter­ne­to­wych dwu­mie­sięcz­ni­ka „Arca­na” (pierw­sze miej­sce na tego­rocz­nej liście dota­cji MKiDN‑u), kurio­zal­nie resen­ty­men­tal­nym wier­szy­dle „Prób­ny alarm dla mia­sta”, gdzie w jed­nej ze strof czy­ta­my, że „ Do redak­cji czer­wo­ne­go mie­sięcz­ni­ka / Poeci przy­cho­dzą w mun­du­rach / Redak­tor naczel­ny pod­pi­su­je wyro­ki / Śmier­ci na pra­wi­co­wych kry­ty­ków / Na razie in blan­co”… Cze­mu PiS-owski rząd – jak tyle innych przed nim i zapew­ne też po nim – pró­bu­je „wyświe­cić” Poetów z Mia­sta?

Pierw­szy powód nie­chę­ci Pla­to­na do poetów – powód mniej mnie tutaj inte­re­su­ją­cy – miał zwią­zek z tym, co z pla­to­ni­zmem koja­rzy się naj­bar­dziej, czy­li z duali­stycz­ną onto­lo­gią idei i feno­me­nu. Dostęp­ny nie­oświe­co­ne­mu umy­sło­wi świat, powia­da autor Fedo­na, jest jeno nie­do­sko­na­łą kopią rze­czy­wi­stej rze­czy­wi­sto­ści bytów ide­al­nych; stąd dzia­łal­ność poety (i w ogól­no­ści arty­sty) jako kopi­sty kopii jest nie tyle już nawet nie­po­trzeb­na, co wprost szko­dli­wa: wszak odwo­dzi nas od istot­nych sen­sów, pogłę­bia wykop w słyn­nej jaski­ni miast z niej wypro­wa­dzać.

To jed­nak – jak już wspo­mnia­łem – spra­wa moim zda­niem mniej istot­na: ponie­kąd dla Pla­to­na, ale z pew­no­ścią dla Wata, być może dla Joan­ny Muel­ler, takoż chy­ba dla obec­nych decy­den­tów od kul­tu­ry. Bo jest jesz­cze jeden strach przed poezją… Otóż poezja wedle myśle­nia sta­ro­żyt­nych Gre­ków – jak wia­do­mo już z Kate­go­rii Sta­gi­ry­ty – to ποιέω, poie­in, czy­li świa­do­me wytwa­rza­nie cze­goś; ale to inten­cjo­nal­ne, anty­na­tu­ral­ne dzia­ła­nie kul­tu­ro­twór­cze doko­nu­je się nie­ja­ko z dwóch kie­run­ków: od stro­ny warsz­ta­tu (τέχνης), czy­li w pew­nym sen­sie od wewnątrz, jest spra­wą tech­nicz­nej bie­gło­ści same­go piszą­ce­go, i tak jak­by z zewnątrz (μανια), gdy zacho­dzi pod wpły­wem nie­moż­li­we­go do odpar­cia naci­sku cze­goś, co zamie­nia poetę w demo­na, w głos rady­kal­nej inno­ści. Poezja pierw­sze­go typu to – powiedz­my – Jan Kocha­now­ski wyzwa­la­ją­cy w tre­nach nukle­ar­ne zgo­ła ener­gie reto­ry­ki obli­czo­nej wyłącz­nie na zaga­da­nie jego bólu; dru­gi typ poetyc­kie­go dzia­ła­nia to Kon­rad eks­plo­du­ją­cy na ścia­ny swej celi tym, co wydar­ły z nie­go anio­ły i dia­bły.

Tej dru­giej poezji, tej manicz­nej się boją. Bo prze­cież już Pla­ton nie miał wąt­pli­wo­ści: poeta owład­nię­ty manią za nic ma sobie nor­my i pra­wa, orga­ni­za­cje i insty­tu­cje, poli­ty­ków, filo­zo­fów i kapła­nów – on bez­po­śred­nio z boga­mi gada… Sowa bogi­ni mądro­ści – przy­po­mi­nał Wat – oży­wa wte­dy, gdy gaśnie upior­ny blask wszyst­ko­wi­dzą­ce­go oka wła­dzy; wte­dy, gdy nic nie widać, gdy widać już tyl­ko owo bło­go­sła­wio­ne nic, będą­ce innym nazwa­niem abso­lut­nej wol­no­ści poszu­ki­wa­nia i sta­no­wie­nia sen­su. To poeta jako trans­mi­ter boskie­go gło­su anar­chi­zu­je usta­lo­ne porząd­ki: kata­stro­fę nazy­wa wypad­kiem, inwe­sty­cję – nie­spra­wie­dli­wo­ścią, sana­cję – peł­za­ją­cą dyk­ta­tu­rą, powsta­nie – woj­ną domo­wą. W świe­cie ślep­ców jed­no­oki król – a gdy wła­dza sank­cjo­no­wać chce sza­leń­stwo jako rozum, to wte­dy wła­śnie mania (a nawet Mania – bo pod takim imie­niem Gre­cy zna­li bogi­nię obłę­du) uzdal­nia do mówie­nia strasz­nych prawd, do wykrzy­ki­wa­nia ponad gło­wa­mi tłu­mu, że sio­stra Rat­ched jest naga. Dla­te­go wła­śnie EmKa­iDe­En musi wygo­nić poetów – wszyst­kich (albo pra­wie wszyst­kich, o czym – o tym „pra­wie” – za chwi­lę) – z pań­stwa. Wyświe­cić ich z Mia­sta rzą­dzo­ne­go przez zmo­rę Mądro­ści żywią­cej się kul­tem woj­ny, nekro­fil­ną fascy­na­cją histo­rycz­ną rze­zią, pod­sy­ca­niem eko­no­micz­ne­go resen­ty­men­tu i brzy­do­tą este­ty­ki zwa­sa­li­zo­wa­nej przez ofi­cjal­ny obrzęd.

***

A skąd ten psi trop, któ­ry zapo­wie­dzia­łem już w tytu­le tego moje­go tu pisa­nia? Być może pamię­ta ktoś Wiel­ką Impro­wi­za­cję głów­ne­go boha­te­ra Dnia świ­ra Mar­ka Koter­skie­go – Adaś Miau­czyń­ski, sfru­stro­wa­ny nauczy­ciel pol­skie­go (ale prze­cież też poeta – bo i sam pisze, i żyje z wznio­słe­go tru­du bycia roz­ja­śnia­ją­cym gło­sem poetów) odcho­dzi z nędz­ną wypła­tą od okien­ka w szkol­nej kasie i mówi, mię­dzy inny­mi, tak: „wszech­po­ra­ża­ją­ca nas wszyst­kich pogar­da wła­dzy od dyk­ta­tu­ry aż po demo­kra­cję, któ­ra nas, kała­ma­rzy, ma za mniej niż zero. Dla­cze­go wła­dza każ­dej maści ma mnie za nic? Czy czer­wo­na, czy bia­ła, jestem dla niej śmie­ciem, kur­wa! Pod każ­dą wła­dzą czu­ję się jak kun­del!”

To mogło­by być pod­su­mo­wa­nie tego, o czym mówię – oba­wia­ją­ca się poezji wła­dza zawsze będzie się­gać po narzę­dzia wyklu­cze­nia, zmar­gi­na­li­zo­wa­nia, skun­dle­nia. Ale wła­dza powin­na też pamię­tać o tym, o czym wie­dział już Adam Mic­kie­wicz, gdy kre­ślił ostat­nie wer­sy „Do przy­ja­ciół Moska­li” – że nie­wie­le jest rze­czy bar­dziej nie­bez­piecz­nych niż nad­mier­nie skun­dlo­ny kun­del, „któ­ry tak się wdro­ży / Do cier­pli­wie i dłu­go noszo­nej obro­ży, / Że w koń­cu gotów kąsać rękę, co ją tar­ga.”

Tak, wła­śnie tak. Bo prze­cież „dyk­ta­tu­ra­mi zawsze wstrzą­sa­ją poeci” – tak koń­czy się mono­log Ada­sia Miau­czyń­skie­go. I o tym myśla­łem sobie dzi­siaj, gdy pró­bo­wa­łem zmóc wicher i deszcz w dro­dze do pew­ne­go mar­ke­tu budow­la­ne­go, a dyk­ta­tu­ra nie­ba wstrzą­sa­na była pierw­szą w tym roku wio­sen­ną burzą, ryją­cą powie­trze w kolo­ry niczym z Mun­cha. Prze­ma­ka­jąc do nit­ki myśla­łem, jak ostre są zęby skun­dlo­ne­go Kon­ra­da Góry, skun­dlo­ne­go Ryby, skun­dlo­ne­go Dawi­da Mate­usza. Ale też skun­dlo­nej Mar­ty Pod­gór­nik, skun­dlo­nej Joan­ny Muel­ler i skun­dlo­nej Niny Manel. I nawet – cze­go może nie prze­czu­wa nikt z emka­ide­enowc­kich pla­to­nów i innych nowo­sil­co­wów – skun­dlo­ne­go Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, skun­dlo­ne­go Rafa­ła Gawi­na, skun­dlo­ne­go Jako­be Mansz­taj­na i skun­dlo­ne­go Rafa­ła Sko­niecz­ne­go. I w ogó­le całej tej skraj­nie nie­bez­piecz­nej wata­hy – a imię jej Legion. I wicher przy­tar­gał mi wte­dy jesz­cze jeden cytat, tym razem z Julio Cor­táza­ra: „nikt bowiem nie jest bez­pow­rot­nie stra­co­ny i wie­lu poetów pisu­je nadal na ścia­nach komi­sa­ria­tów na połu­dniu, pół­no­cy, zacho­dzie i wscho­dzie tej ohyd­nej, prze­cu­dow­nej zie­mi”.

***

No dobra – ale prze­cież napi­sa­łem na począt­ku, że wal­nym impul­sem do tej koń­czo­nej wła­śnie reflek­sji był dla mnie moment, w któ­rym dowie­dzia­łem się, że wybit­nie zasłu­żo­nym dla mowy naszej ojczy­stej Pre­zy­dent Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej uznał Woj­cie­cha Wenc­la; a póź­niej wspo­mnia­łem też, że nie­któ­rych poetów jed­nak się z nasze­go Mia­sta nie wyświe­ci (tak, tu też o Wenc­la mi cho­dzi­ło). No wła­śnie – czy przyj­dzie mi teraz wszyst­ko odszcze­kać? Bo sko­ro moim zda­niem nie cho­dzi dziś w Pol­sce o wygry­wa­nie jed­nej poezji prze­ciw dru­giej, ale o fle­ko­wa­nie poezji jako takiej – to o czym ja wła­ści­wie mówię, cze­go się lękam, sko­ro oto poeta docze­ku­je się takiej nobi­li­ta­cji?

Nie, nie będzie odszcze­ki­wa­nia – będzie to, czym Wat opi­su­je swój przy­wo­ły­wa­ny uprzed­nio wiersz, czy­li cytat z same­go Pla­to­na, któ­ry to cytat, jak sądzę, wszyst­ko domknie i wszyst­ko wyja­śni – a już na pew­no to, cze­mu lęk wła­dzy przed poetyc­ką manią i tej­że wła­dzy laur dla auto­ra „Ody na dzień św. Cecy­lii” to dwie stro­ny tego same­go meda­lu: „wystar­czą nam poeci mier­ni, za to uży­tecz­ni: niech naśla­du­ją mowę naszych cnót a styl ich sto­so­wać ma się do reguł, któ­re­śmy wypra­co­wa­li podej­mu­jąc trud wycho­wa­nia wojów”.