Skupienie światów (czytając Ahdaf Soueif w Ameryce)
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
Przez dużą część marca 2018 roku na zajęciach z tzw. nie-zachodniej literatury światowej omawiam ze studentami Mapę miłości Ahdaf Soueif, współczesnej anglofońskiej pisarki z Egiptu. Odkryłam tę powieść podczas studiów doktoranckich, na seminarium z literatury postkolonialnej. Teraz czytam ją już po raz czwarty – trzeci rok z rzędu ze studentami.
Powieść Soueif należy do tych, które powinno się czytać kilkakrotnie: jest gęsta od detali, wielopoziomowa, napisana z encyklopedycznym rozmachem; fikcyjne wydarzenia splatają się w niej z wydarzeniami historycznymi, a wymyśleni bohaterowie spotykają prawdziwe historyczne postacie ważne dla świata arabskiego w XIX i XX wieku. Przy każdej kolejnej lekturze z piętrowej fabuły na pierwszy plan wyłaniają się dla mnie inne elementy – zależnie od tego, co akurat dzieje się w moim otoczeniu. Tym razem moją uwagę przyciąga Amal – bohaterka, której pierwowzorem jest sama Soueif.
Amal mieszka w Kairze z końca ubiegłego millenium. Dzięki swojej amerykańskiej kuzynce Isabel odnalazła stary kufer z rodzinnymi pamiątkami, między innymi z pamiętnikami i listami swojej babki Lajli oraz ciotki Anny, Angielki ożenionej z Egipcjaninem. Całymi dniami Amal studiuje stare dokumenty, odtwarzając historię rodzinną z rozsypanych fragmentów. Zanurza się całkowicie w dawny, kolonialny świat i w ten sposób odrywa się od przygnębiającej teraźniejszości – od biedy i narzekań współczesnych jej Egipcjan, rozczarowanych rządami Mubaraka i jego służalczością wobec USA.
Mniej więcej w połowie powieści natrafiam na taki opis rozmyślań, które Amal snuje podczas porannego spaceru po Kairze: „Gdy zbliża się do końca Mostu Uniwersyteckiego, wyrasta przed nią pomnik Nahat Misr – pomnik, pod którym gromadzili się w dniach demonstracji. Wtedy, po wojnie sześćdziesiątego siódmego roku, całe jej pokolenie jak gdyby przeczuło, co ta klęska dla nich oznacza, jakim złym cieniem legnie na całym ich życiu – i wyszli wszyscy na ulice, chcąc zażegnać katastrofę. Był rok sześćdziesiąty ósmy, zdawało się, że młodzi zdobędą świat i że wśród tych zdobywców będą także egipscy studenci”[1].
„Wojna sześćdziesiątego siódmego roku” to oczywiście wojna sześciodniowa, a raczej „wojna czerwcowa” − jak określa się ją po arabsku. To wtedy, po miażdżącym zwycięstwie Izraela, Egipt gwałtownie stracił rangę w międzynarodowych hierarchiach, a terytorium Izraela powiększyło się prawie czterokrotnie: o Gazę, Zachodni Brzeg Jordanu i Wschodnią Jerozolimę.
W oryginalnej angielskiej wersji Mapy miłości lata napisane są cyframi: „war of ’67”, „In ’68…” Pośród dziesiątek liter cyfry przyciągają wzrok − wyglądają jak ktoś znajomy, kogo dostrzegło się w tłumie obcych. Poznaję tego gościa – ’68 – widuję go w historii Polski. W tym roku, przy obchodach pięćdziesiątej rocznicy tamtego marca, prawie codziennie pokazuje mi swoją obrzydliwą gębę. Tak przywykłam do niego w rodzimej scenerii, że zaskakuje mnie jego widok w egipskim krajobrazie. Przez chwilę wpatruję się w cyfry, jakbym kontemplowała znaki Kabały. Szóstka i siódemka, szóstka i ósemka – czuję ich siłę, są punktem, który ogniskuje interesujące mnie światy.
*
Przygotowując się do zajęć o kontekstach historycznych Mapy miłości, wpadam w internetowe labirynty. Na YouTubie natrafiam na fragment dokumentu Ilana Ziva Sześć czerwcowych dni. W czarno-białym kadrze widzę wnętrze samochodu i stare samochodowe radio, w którym męska ręka ustawia pokrętło, żeby puścić Jeruszalaim szel zahaw. Już przy pierwszych dźwiękach tej pieśni wysypuje się worek z moimi wspomnieniami.
Jeruszalaim szel zahaw
we szel nechoszet we szel or
Halo lechol sziraich ani kinor
Po raz pierwszy usłyszałam tę pieśń na początku lat 90. w Instytucie Judaistyki UJ, gdzie chodziłam na lektorat z języka hebrajskiego. Pamiętam, jak dziwnie brzmiały dla mnie ostatnie słowa refrenu: ani kinor – dosłownie „ja skrzypce”, i jak dzięki nim zapamiętywałam, że w hebrajskim nie ma teraźniejszej formy czasownika „być”. Pamiętam radość, kiedy rozpoznałam tę melodię w finale Listy Schindlera. Ale nie przypominam sobie, żebym uczyła się czegokolwiek o genezie tej pieśni. Nie wiedziałam, że miała premierę zaledwie trzy tygodnie przed wojną sześciodniową i że po zwycięstwie Izraela jej autorka Naomi Szemer dopisała do niej nową zwrotkę upamiętniającą zdobycie Wschodniej Jerozolimy.
Wiele wspomnień z tamtego lektoratu dopiero po latach odsłania pełne znaczenie – na przykład hebrajskie czytanki, które dostawaliśmy na luźnych kartkach ksero. Zapamiętałam te, które opowiadały o ojcu współczesnego hebrajskiego, Eliezerze ben Jehudzie, wysławiając cud wskrzeszenia martwego języka. Inne czytanki podobnie podniosłym tonem opisywały Teodora Herzla. Interesowała mnie wówczas składnia hebrajskich zdań, nie ich treść, więc dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że były to kserówki stron z izraelskich podręczników dla nowych imigrantów.
Kiedy skończył się lektorat w Instytucie Judaistyki, koleżanka namówiła mnie na kursy hebrajskiego organizowane przez Fundację Laudera w Synagodze Izaaka na Kazimierzu. Kazimierz nie przypominał jeszcze turystyczno-rozrywkowej dzielnicy, którą jest teraz. Dopiero wydobywał się z żałoby. Była już kawiarnia Singer na rogu Estery i Izaaka, restauracja Ariel (obecny Klezmer Hois) przy Szerokiej, przy Miodowej remontowano Synagogę Tempel. Ale ulica Ciemna, którą zwykle dochodziłam do Izaaka, jeszcze straszyła odpadającym tynkiem i pękniętymi szybami w kamienicy, w której dzisiaj znajduje się ekskluzywny Hotel Eden. Kazimierz na progu przemiany fascynował mnie, ale nie znajdowałam w nim tego, czego chciałam – świata z XIX-wiecznych fotografii, które oglądałam w albumie Krakowski Kazimierz. Dzielnica żydowska 1870−1988, autorstwa kuzyna mojego ojca Stanisława Markowskiego. Wiedziałam, że takich obrazów codziennego żydowskiego życia nie odnajdę już w Polsce. Kiedy latem 1996 roku nadarzyła się okazja, przykleiłam się do amerykańskiej grupy, którą poznałam na Festiwalu Kultury Żydowskiej i pojechałam na trzy tygodnie do Izraela.
*
Do tej pory zadziwia mnie, że przez te trzy tygodnie pobytu w Izraelu prawie dosłownie nie zauważyłam Palestyńczyków. Z moimi amerykańskimi towarzyszami odwiedzałam miejsca ważne dla kultur żydowskiej i chrześcijańskiej: Jerozolimę, Betlejem, Masadę, Jezioro Galilejskie. W miasteczku Safed, centrum Kabały, odniosłam cudowne wrażenie, że obserwuję wskrzeszenie zgładzonego świata. Przedwojenne fotografie ożyły. Uliczki brukowane kocimi łbami znów pełne były chasydów w strojach jak sprzed wieku. Palestyńczycy nie należeli do tego świata. O ile w ogóle udało im się tam dostać, przepływali daleko w tle: zamazane postacie, zlewające się w szarą masę.
Dlatego początkowo nie potrafiłam zrozumieć niektórych doświadczeń, które spotkały mnie podczas tej podróży. Kobieta, u której wynajęłam pokój w chrześcijańskiej dzielnicy Wschodniej Jerozolimy, kazała mi się wyprowadzić, kiedy wróciłam wieczorem z obchodów Tisza be-Aw przy Ścianie Płaczu, odprowadzona przez kolegę w jarmułce. Musiała widzieć, jak objął mnie i pocałował na pożegnanie, bo czekała na mnie na progu mieszkania, jeszcze zanim zdążyłam dojść do szczytu kamiennych schodów, które prowadziły tam z podwórza. „Mnie samej to nie przeszkadza” – tłumaczyła zmiatając miotłą niewidzialny kurz z bruku. „Ale nie chcę, żeby sąsiedzi powiedzieli, że jestem Jew-lover”. A potem odstawiła miotłę, spojrzała mi prosto w oczy i zapytała zatroskanym tonem, jakby była moją babcią albo ciocią: „A co na to twoi rodzice?”
Kiedy opowiedziałam o tym zdarzeniu tamtemu koledze – obywatelowi Ameryki – oburzył się, że w państwie żydowskim może istnieć taki antysemityzm. Przytaknęłam mu wtedy bez zastanowienia. Dopiero wiele lat później spojrzałam na całe zdarzenie z perspektywy tej kobiety. Była Arabką-chrześcijanką. Na oko miała 70−80 lat, więc prawdopodobnie mieszkała w tym samym miejscu jeszcze pod rządami Jordanii. Możliwe, że w czerwcu ’67 przeżyła przejęcie Wschodniej Jerozolimy przez armię Izraela. Mieszkała samotnie. Czy to dziwne, że bała się sąsiedzkich szykan, na które ją naraziłam?
Na slajdach moich wspomnień z podróży do Izraela Palestyńczycy wyłonili się z zamazanej masy dopiero po pięciu latach, dzięki moim studiom doktoranckim na Illinois State University. Na zajęciach z literatury postkolonialnej, prowadzonych przez egipskiego profesora Waila Hassana, czytaliśmy Mapę miłości razem z opowiadaniami Ghassana Kanafaniego ze zbioru Palestine’s Children. Te dwie książki dobrze się uzupełniały. W Mapie miłości sytuacja Palestyny pojawia się przede wszystkim jako temat intelektualnych debat arabskich elit – tych z XIX i XX wieku oraz tych z końca XX. Niektóre fragmenty książki czyta się jak zbeletryzowaną wersję Orientalizmu palestyńskiego myśliciela Edwarda Saida. (Jeden z bohaterów współczesnego wątku powieści powstał zresztą z inspiracji osobą Saida). Za to opowiadania Kanafaniego działają przede wszystkim na emocje. Przenoszą czytelnika w środek życia w okupowanej Palestynie i szokują brutalnymi scenami, często przedstawionymi z perspektywy dzieci. Dzięki tym dwóm książkom, czytanym na równinach środkowo-zachodniej Ameryki, zdałam sobie sprawę z odwrotnej strony cudu, który objawił mi się w Izraelu. W opowiadaniu Kanafaniego Returning to Haifa para Palestyńczyków wraca do Hajfy w 1967 roku, żeby zobaczyć dom, z którego wygnano ich dwadzieścia lat wcześniej. Na widok znajomego krajobrazu żona mówi do męża: „Nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę Hajfę”. Ale mąż ją poprawia: „Nie widzisz Hajfy. Oni ci ją pokazują”[2]. W tym samym opowiadaniu Kanafani opisuje żydowskiego osadnika, emigranta z Polski z 1947 roku, który za wszelką cenę pragnął wierzyć w odzyskany raj, nawet kosztem własnej ślepoty: „Zdawało mu się, że walki, o których słyszy i czyta każdego ranka w «Palestine Post», rozgrywają się między ludźmi a duchami, nikim więcej”[3]. Do pewnego stopnia rozpoznałam w tych dwóch opisach moje własne problemy z percepcją; podczas podróży do Izraela zobaczyłam w tym kraju tylko to, co pokazywały mi kserówki moich hebrajskich podręczników. Takie wybiórcze patrzenie jeden z bohaterów Mapy miłości tłumaczy eurocentryzmem: „Europa po prostu nie dostrzega ludzi w krajach, które zamierza anektować – a jeśli nawet ich dostrzega, to wedle własnych utartych schematów: jako ludy zacofane, pozbawione zdolności racjonalnego myślenia i owładnięte fanatyzmem religijnym. Jako ludy, które nie zasługują na własne kraje – na święte i malownicze ziemie Wschodu”[4].
*
Dla większości moich studentów Mapa miłości jest trudną lekturą. Gubią się w gmatwaninie jej wątków, onieśmiela ich jej rozmiar, nie wszystkim chce się śledzić historyczno-polityczne konteksty. Przychodzi mi do głowy najlepszy sposób na zainteresowanie ich tą książką: „A może zaprosić autorkę na zajęcia?” Oczywiście dzieli nas ponad dziesięć tysięcy kilometrów – Ahdaf Soueif mieszka w Egipcie. Jednak dzięki internetowi takie cuda są teraz możliwe. Od pomysłu do realizacji dzieli mnie tylko kilka maili i kliknięć. Soueif się zgadza (za pośrednictwem sekretarki), a moi przełożeni na uczelni dają mi błogosławieństwo i fundusze.
„Ale czy to na pewno się uda?” – pyta Soueif poprzez sekretarkę. „Ostatnio w Egipcie Skype bywa zakazany − z dnia na dzień, bez zapowiedzi”. Uspokajam ją, że my używamy Zoom, nowszy i znacznie prostszy program, którego rządzący tego świata być może jeszcze nie mają pod kontrolą. Kilka godzin przed zajęciami umawiamy się z Soueif na próbne spotkanie; widzimy się przez chwilę – na tyle, żeby się przedstawić i pomachać sobie nawzajem ręką jak przez okno. Wszystko działa.
Kiedy później okno na Egipt otwiera się na dużym ekranie w sali wykładowej, studenci są podekscytowani. Na pierwszym planie Soueif uśmiecha się do nas ciepło; za nią widać wnętrze jej mieszkania w Kairze – stolik zawalony książkami, obrazy i fotografie na ścianach, włączoną lampkę przy fotelu, która uświadamia nam, że jest wieczór. „Która jest tam godzina?” – pytają studenci. Niektórzy chyba dopiero teraz zdali sobie sprawę, że Soueif patrzy na nas nie tylko z innego kraju, ale też z innej strefy czasowej.
Potem zadają pytania o książkę. „Jak długo ją pisała?” 4 lata – 2 lata researchu i 2 lata pisania. „Co symbolizuje ta dziwaczna scena w połowie książki, kiedy Amerykanka doświadcza w Egipcie nadprzyrodzonej wizji?” Soueif nie wie. Akurat ta scena dosłownie przyśniła się jej pewnej nocy w hotelu, podczas kilkudniowego maratonu pisania. „Czy pisała tę książkę dla Wschodu czy dla Zachodu?” Dla jednego i drugiego. Dobra literatura jest dla wszystkich. Sztuka powinna przeskakiwać granice, które są tylko wynikiem przypadkowości naszego miejsca urodzenia. „Co czytelnicy powinni z tej książki wynieść?” Może przede wszystkim właściwy obraz arabskich kobiet. Że to nieprawda, że kobiety-Muzułmanki są tylko uciskane i zniewolone. To nigdy nie było prawdą.
Wreszcie w naszej rozmowie pojawia się kwestia Palestyny. Ktoś chce wiedzieć, czy Soueif żałuje decyzji, żeby po publikacji Mapy miłości zrezygnować z pisania fikcji i zająć się wyłącznie dziennikarstwem oraz literaturą faktu. Okazuje się, że ta decyzja wiąże się ściśle z Palestyną. W roku 2000, kiedy Mapa miłości znalazła się w finale Bookera, wybuchła też druga palestyńska intifada. Redakcja „The Guardian” wysłała Soueif do Palestyny, aby napisała o tym reportaż. To, co zobaczyła, wywarło na niej takie wrażenie, że postanowiła poświęcić się całkowicie sprawie Palestyny. Po napisaniu cyklu esejów założyła Palfest, festiwal artystyczny, który wychodzi naprzeciw pragnieniom Palestyńczyków, aby żyć pełnym życiem – takim, w którym obok cierpienia jest miejsce na literaturę, muzykę i sztuki wizualne. Festiwal to także sposób, aby co roku ściągnąć do Palestyny pisarzy i artystów z całego świata, żeby na własne oczy zobaczyli, jak wygląda życie na okupowanych terytoriach.
„Kiedy mieszkałam w Anglii [razem z mężem, brytyjskim poetą Ianem Hamiltonem – przyp. K.J.] uświadomiłam sobie, że konflikt palestyńsko-izraelski i sposób jego przedstawienia w mediach są źródłem wszelkiej trucizny w stosunkach między moimi dwoma światami – tym na południu i tym na północy” – opowiada Soueif. Dlatego tak ważne było dla niej nawiązanie kontaktów z ludźmi kultury, którzy staliby się świadkami palestyńskiego życia.
Studenci pytają, czy kiedyś jeszcze wróci do pisania fikcji. Chciałaby, chociaż to trudne. W 2007 roku zaczęła pisać nową powieść, ale mniej więcej w tym samym czasie pogorszyła się sytuacja polityczna w samym Egipcie i to także wymagało opisania. Potem była egipska rewolucja 2011 roku, o której napisała książkę-reportaż Cairo: Memoir of a City Transformed. Minione 18 lat poświęciła sprawom swojego regionu. Po tak długiej przerwie trochę boi się ponownie zmierzyć z materią powieści.
Słuchając Soueif, utożsamiam się trochę z jej dylematami. Znam to uczucie, kiedy polityczna sytuacja wokół odciąga piszącego od fikcyjnych światów i zmusza do opisywania faktów. W duchu życzę jej jednak, żeby dokończyła tę rozpoczętą przed jedenastu laty powieść. Podobno miała w niej szukać odpowiedzi na pytanie, które zastanawia także i mnie: „Jakie znaczenie ma interes jednego narodu wobec interesów narodów świata?”
*
Po spotkaniu z Soueif, wychodząc z sali wykładowej, podsłuchuję rozmowę dwóch studentek: „Fajne miała to siwe pasemko we włosach, no nie? Też chcę mieć takie, kiedy będę w jej wieku”. Przez chwilę widzę siebie. Wychodzimy z koleżanką z lektoratu na Batorego i całą drogę do Karmelickiej chichoczemy podśpiewując Ani kinor. Ale obrazek gaśnie i znów jestem w Ameryce w marcu 2018 roku. Półtora miesiąca później w Gazie podczas demonstracji przeciwko przeniesieniu ambasady USA do Jerozolimy zostanie zastrzelonych sześćdziesięcioro Palestyńczyków. Nie wiem, jak wiele z Mapy miłości będą do tego czasu pamiętać moi studenci. Nie wiem, czy te newsy w ogóle do nich dotrą. Jeśli dotrą, być może przynajmniej będą świadomi, że w Palestynie zginęli ludzie, a nie sześćdziesięcioro duchów.
Przypisy:[1] Ahdaf Soueif, Mapa miłości, przeł. Jolanta Kozak, Warszawa 2006, s. 315.
[2]Ghasan Kanafani, Palestine’s Children. Returning to Haifa & Other Stories, s.151. Mój przekład.
[3] Ibidem, s.167. Nie ma przekładu całości tego opowiadania na język polski. Inne opowiadania Kanafaniego ukazały się w Polsce w zbiorze Głowa kamiennego lwa, Warszawa 1982.
[4] Mapa miłości, op. cit., s. 521.