17/12/18

Skupienie światów (czytając Ahdaf Soueif w Ameryce)

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

Przez dużą część mar­ca 2018 roku na zaję­ciach z tzw. nie-zachod­niej lite­ra­tu­ry świa­to­wej oma­wiam ze stu­den­ta­mi Mapę miło­ści Ahdaf Soueif, współ­cze­snej anglo­foń­skiej pisar­ki z Egip­tu. Odkry­łam tę powieść pod­czas stu­diów dok­to­ranc­kich, na semi­na­rium z lite­ra­tu­ry post­ko­lo­nial­nej. Teraz czy­tam ją już po raz czwar­ty – trze­ci rok z rzę­du ze stu­den­ta­mi.

Powieść Soueif nale­ży do tych, któ­re powin­no się czy­tać kil­ka­krot­nie: jest gęsta od deta­li, wie­lo­po­zio­mo­wa, napi­sa­na z ency­klo­pe­dycz­nym roz­ma­chem; fik­cyj­ne wyda­rze­nia spla­ta­ją się w niej z wyda­rze­nia­mi histo­rycz­ny­mi, a wymy­śle­ni boha­te­ro­wie spo­ty­ka­ją praw­dzi­we histo­rycz­ne posta­cie waż­ne dla świa­ta arab­skie­go w XIX i XX wie­ku. Przy każ­dej kolej­nej lek­tu­rze z pię­tro­wej fabu­ły na pierw­szy plan wyła­nia­ją się dla mnie inne ele­men­ty – zależ­nie od tego, co aku­rat dzie­je się w moim oto­cze­niu. Tym razem moją uwa­gę przy­cią­ga Amal – boha­ter­ka, któ­rej pier­wo­wzo­rem jest sama Soueif.

Amal miesz­ka w Kairze z koń­ca ubie­głe­go mil­le­nium. Dzię­ki swo­jej ame­ry­kań­skiej kuzyn­ce Isa­bel odna­la­zła sta­ry kufer z rodzin­ny­mi pamiąt­ka­mi, mię­dzy inny­mi z pamięt­ni­ka­mi i lista­mi swo­jej bab­ki Laj­li oraz ciot­ki Anny, Angiel­ki oże­nio­nej z Egip­cja­ni­nem. Cały­mi dnia­mi Amal stu­diu­je sta­re doku­men­ty, odtwa­rza­jąc histo­rię rodzin­ną z roz­sy­pa­nych frag­men­tów. Zanu­rza się cał­ko­wi­cie w daw­ny, kolo­nial­ny świat i w ten spo­sób odry­wa się od przy­gnę­bia­ją­cej teraź­niej­szo­ści – od bie­dy i narze­kań współ­cze­snych jej Egip­cjan, roz­cza­ro­wa­nych rzą­da­mi Muba­ra­ka i  jego słu­żal­czo­ścią wobec USA.

Mniej wię­cej w poło­wie powie­ści natra­fiam na taki opis roz­my­ślań, któ­re Amal snu­je pod­czas poran­ne­go spa­ce­ru po Kairze: „Gdy zbli­ża  się  do  koń­ca  Mostu  Uni­wer­sy­tec­kie­go,  wyra­sta  przed  nią  pomnik  Nahat Misr  –  pomnik,  pod  któ­rym  gro­ma­dzi­li  się  w  dniach  demon­stra­cji. Wte­dy, po woj­nie sześć­dzie­sią­te­go siód­me­go roku, całe jej poko­le­nie jak gdy­by prze­czu­ło, co ta klę­ska dla nich ozna­cza, jakim złym cie­niem legnie na całym ich życiu – i wyszli wszy­scy na uli­ce, chcąc zaże­gnać kata­stro­fę. Był rok sześć­dzie­sią­ty ósmy, zda­wa­ło się,  że  mło­dzi  zdo­bę­dą  świat  i  że  wśród  tych  zdo­byw­ców  będą  tak­że egip­scy  studenci”[1].

„Woj­na sześć­dzie­sią­te­go siód­me­go roku” to oczy­wi­ście woj­na sze­ścio­dnio­wa, a raczej „woj­na czerw­co­wa” − jak okre­śla się ją po arab­sku. To wte­dy, po miaż­dżą­cym zwy­cię­stwie Izra­ela, Egipt gwał­tow­nie stra­cił ran­gę w mię­dzy­na­ro­do­wych hie­rar­chiach, a tery­to­rium Izra­ela powięk­szy­ło się pra­wie czte­ro­krot­nie: o Gazę, Zachod­ni Brzeg Jor­da­nu i Wschod­nią Jero­zo­li­mę.

W ory­gi­nal­nej angiel­skiej wer­sji Mapy miło­ści lata napi­sa­ne są cyfra­mi: „war of ’67”, „In  ’68…” Pośród dzie­sią­tek liter cyfry przy­cią­ga­ją wzrok − wyglą­da­ją jak ktoś zna­jo­my, kogo dostrze­gło się w tłu­mie obcych. Pozna­ję tego gościa – ’68 – widu­ję go w histo­rii Pol­ski. W tym roku, przy obcho­dach pięć­dzie­sią­tej rocz­ni­cy tam­te­go mar­ca, pra­wie codzien­nie poka­zu­je mi swo­ją obrzy­dli­wą gębę. Tak przy­wy­kłam do nie­go w  rodzi­mej sce­ne­rii, że zaska­ku­je mnie jego widok w egip­skim kra­jo­bra­zie. Przez chwi­lę wpa­tru­ję się w cyfry, jak­bym kon­tem­plo­wa­ła zna­ki Kaba­ły. Szóst­ka i sió­dem­ka, szóst­ka i ósem­ka – czu­ję ich siłę, są punk­tem, któ­ry ogni­sku­je inte­re­su­ją­ce mnie świa­ty.

*

Przy­go­to­wu­jąc się do zajęć o kon­tek­stach histo­rycz­nych Mapy miło­ści, wpa­dam w inter­ne­to­we labi­ryn­ty. Na YouTu­bie natra­fiam na frag­ment doku­men­tu Ila­na Ziva Sześć czerw­co­wych dni. W czar­no-bia­łym kadrze widzę wnę­trze samo­cho­du  i sta­re samo­cho­do­we radio, w któ­rym męska ręka usta­wia pokrę­tło, żeby puścić Jeru­sza­la­im szel zahaw. Już przy pierw­szych dźwię­kach tej pie­śni wysy­pu­je się worek z moimi wspo­mnie­nia­mi.

Jeru­sza­la­im szel zahaw
we szel necho­szet we szel or
Halo lechol szi­ra­ich ani kinor

Po raz pierw­szy usły­sza­łam tę pieśń na począt­ku lat 90. w Insty­tu­cie Juda­isty­ki UJ, gdzie cho­dzi­łam na lek­to­rat z języ­ka hebraj­skie­go. Pamię­tam, jak dziw­nie brzmia­ły dla mnie ostat­nie sło­wa refre­nu: ani kinor – dosłow­nie „ja skrzyp­ce”, i jak dzię­ki nim zapa­mię­ty­wa­łam, że w hebraj­skim nie ma teraź­niej­szej for­my cza­sow­ni­ka „być”. Pamię­tam radość, kie­dy roz­po­zna­łam tę melo­dię w fina­le Listy Schin­dle­ra. Ale nie przy­po­mi­nam sobie, żebym uczy­ła się cze­go­kol­wiek o gene­zie tej pie­śni. Nie wie­dzia­łam, że mia­ła pre­mie­rę zale­d­wie trzy tygo­dnie przed woj­ną sze­ścio­dnio­wą i że po zwy­cię­stwie Izra­ela jej autor­ka Naomi Sze­mer dopi­sa­ła do niej nową zwrot­kę upa­mięt­nia­ją­cą zdo­by­cie Wschod­niej Jero­zo­li­my.

Wie­le wspo­mnień z tam­te­go lek­to­ra­tu dopie­ro po latach odsła­nia peł­ne zna­cze­nie – na przy­kład hebraj­skie czy­tan­ki, któ­re dosta­wa­li­śmy na luź­nych kart­kach kse­ro. Zapa­mię­ta­łam te, któ­re opo­wia­da­ły o ojcu współ­cze­sne­go hebraj­skie­go, Elie­ze­rze ben Jehu­dzie, wysła­wia­jąc cud wskrze­sze­nia mar­twe­go języ­ka. Inne czy­tan­ki podob­nie pod­nio­słym tonem opi­sy­wa­ły Teo­do­ra Herz­la. Inte­re­so­wa­ła mnie wów­czas skład­nia hebraj­skich zdań, nie ich treść, więc dopie­ro wie­le lat póź­niej dotar­ło do mnie, że były to kse­rów­ki stron z izra­el­skich pod­ręcz­ni­ków dla nowych imi­gran­tów.

Kie­dy skoń­czył się lek­to­rat w Insty­tu­cie Juda­isty­ki, kole­żan­ka namó­wi­ła mnie na kur­sy hebraj­skie­go orga­ni­zo­wa­ne przez Fun­da­cję Lau­de­ra w Syna­go­dze Iza­aka na Kazi­mie­rzu. Kazi­mierz nie przy­po­mi­nał jesz­cze tury­stycz­no-roz­ryw­ko­wej dziel­ni­cy, któ­rą jest teraz. Dopie­ro wydo­by­wał się z żało­by. Była już kawiar­nia Sin­ger na rogu Este­ry i Iza­aka, restau­ra­cja Ariel (obec­ny Kle­zmer Hois) przy Sze­ro­kiej, przy Mio­do­wej remon­to­wa­no Syna­go­gę Tem­pel. Ale uli­ca Ciem­na, któ­rą zwy­kle docho­dzi­łam do Iza­aka, jesz­cze stra­szy­ła odpa­da­ją­cym tyn­kiem i pęk­nię­ty­mi szy­ba­mi w kamie­ni­cy, w któ­rej dzi­siaj znaj­du­je się eks­klu­zyw­ny Hotel Eden. Kazi­mierz na pro­gu prze­mia­ny fascy­no­wał mnie, ale nie znaj­do­wa­łam w nim tego, cze­go chcia­łam – świa­ta z XIX-wiecz­nych foto­gra­fii, któ­re oglą­da­łam w albu­mie Kra­kow­ski Kazi­mierz. Dziel­ni­ca żydow­ska 1870−1988, autor­stwa kuzy­na moje­go ojca Sta­ni­sła­wa Mar­kow­skie­go. Wie­dzia­łam, że takich obra­zów codzien­ne­go  żydow­skie­go życia nie odnaj­dę już w Pol­sce. Kie­dy latem 1996 roku nada­rzy­ła się oka­zja, przy­kle­iłam się do ame­ry­kań­skiej gru­py, któ­rą pozna­łam na Festi­wa­lu  Kul­tu­ry Żydow­skiej i poje­cha­łam na trzy tygo­dnie do Izra­ela.

*

Do tej pory zadzi­wia mnie, że przez te trzy tygo­dnie poby­tu w Izra­elu pra­wie dosłow­nie nie zauwa­ży­łam Pale­styń­czy­ków. Z moimi ame­ry­kań­ski­mi towa­rzy­sza­mi odwie­dza­łam miej­sca waż­ne dla kul­tur żydow­skiej i chrze­ści­jań­skiej: Jero­zo­li­mę, Betle­jem, Masa­dę, Jezio­ro Gali­lej­skie. W mia­stecz­ku Safed, cen­trum Kaba­ły, odnio­słam cudow­ne wra­że­nie, że obser­wu­ję wskrze­sze­nie zgła­dzo­ne­go świa­ta. Przed­wo­jen­ne foto­gra­fie oży­ły. Ulicz­ki bru­ko­wa­ne koci­mi łba­mi znów peł­ne były cha­sy­dów w stro­jach jak sprzed wie­ku.  Pale­styń­czy­cy nie nale­że­li do tego świa­ta. O ile w ogó­le uda­ło im się tam dostać, prze­pły­wa­li dale­ko w tle: zama­za­ne posta­cie, zle­wa­ją­ce się w sza­rą masę.

Dla­te­go począt­ko­wo nie potra­fi­łam zro­zu­mieć nie­któ­rych doświad­czeń, któ­re spo­tka­ły mnie pod­czas tej podró­ży.  Kobie­ta, u któ­rej wyna­ję­łam pokój w chrze­ści­jań­skiej dziel­ni­cy Wschod­niej Jero­zo­li­my, kaza­ła mi się wypro­wa­dzić, kie­dy wró­ci­łam wie­czo­rem z obcho­dów Tisza be-Aw przy Ścia­nie Pła­czu, odpro­wa­dzo­na przez kole­gę w jar­muł­ce. Musia­ła widzieć, jak objął mnie i poca­ło­wał na poże­gna­nie, bo cze­ka­ła na mnie na pro­gu miesz­ka­nia, jesz­cze zanim zdą­ży­łam dojść do szczy­tu kamien­nych scho­dów, któ­re pro­wa­dzi­ły tam z podwó­rza. „Mnie samej to nie prze­szka­dza” – tłu­ma­czy­ła zmia­ta­jąc mio­tłą nie­wi­dzial­ny kurz z bru­ku. „Ale nie chcę, żeby sąsie­dzi powie­dzie­li, że jestem Jew-lover”. A potem odsta­wi­ła mio­tłę, spoj­rza­ła mi pro­sto w oczy i zapy­ta­ła zatro­ska­nym tonem, jak­by była moją bab­cią albo cio­cią: „A co na to twoi rodzi­ce?”

Kie­dy opo­wie­dzia­łam o tym zda­rze­niu tam­te­mu kole­dze – oby­wa­te­lo­wi Ame­ry­ki – obu­rzył się, że w pań­stwie żydow­skim może ist­nieć taki anty­se­mi­tyzm. Przy­tak­nę­łam mu wte­dy bez zasta­no­wie­nia. Dopie­ro wie­le lat póź­niej spoj­rza­łam na całe zda­rze­nie z per­spek­ty­wy tej kobie­ty. Była Arab­ką-chrze­ści­jan­ką. Na oko mia­ła 70−80 lat, więc praw­do­po­dob­nie miesz­ka­ła w tym samym miej­scu jesz­cze pod rzą­da­mi Jor­da­nii. Moż­li­we, że w czerw­cu ’67 prze­ży­ła prze­ję­cie Wschod­niej Jero­zo­li­my przez armię Izra­ela. Miesz­ka­ła samot­nie. Czy to dziw­ne, że bała się sąsiedz­kich szy­kan, na któ­re ją nara­zi­łam?

Na slaj­dach moich wspo­mnień z podró­ży do Izra­ela Pale­styń­czy­cy wyło­ni­li się z zama­za­nej masy dopie­ro po pię­ciu latach, dzię­ki moim stu­diom dok­to­ranc­kim na Illi­no­is Sta­te Uni­ver­si­ty. Na zaję­ciach z lite­ra­tu­ry post­ko­lo­nial­nej, pro­wa­dzo­nych przez egip­skie­go pro­fe­so­ra Waila Has­sa­na, czy­ta­li­śmy Mapę miło­ści razem z opo­wia­da­nia­mi Ghas­sa­na Kana­fa­nie­go ze zbio­ru Palestine’s Chil­dren. Te dwie książ­ki dobrze się uzu­peł­nia­ły. W Mapie miło­ści sytu­acja Pale­sty­ny poja­wia się przede wszyst­kim jako temat inte­lek­tu­al­nych debat arab­skich elit – tych z XIX i XX wie­ku oraz tych z koń­ca XX. Nie­któ­re frag­men­ty książ­ki czy­ta się jak zbe­le­try­zo­wa­ną wer­sję Orien­ta­li­zmu pale­styń­skie­go myśli­cie­la Edwar­da Saida. (Jeden z boha­te­rów współ­cze­sne­go wąt­ku powie­ści powstał zresz­tą z inspi­ra­cji oso­bą Saida). Za to opo­wia­da­nia Kana­fa­nie­go dzia­ła­ją przede wszyst­kim na emo­cje. Prze­no­szą czy­tel­ni­ka w śro­dek życia w oku­po­wa­nej Pale­sty­nie i szo­ku­ją bru­tal­ny­mi sce­na­mi, czę­sto przed­sta­wio­ny­mi z per­spek­ty­wy dzie­ci. Dzię­ki tym dwóm książ­kom, czy­ta­nym na rów­ni­nach środ­ko­wo-zachod­niej Ame­ry­ki, zda­łam sobie spra­wę z odwrot­nej stro­ny cudu, któ­ry obja­wił mi się w Izra­elu. W opo­wia­da­niu Kana­fa­nie­go Retur­ning to Haifa para Pale­styń­czy­ków wra­ca do Haj­fy w 1967 roku, żeby zoba­czyć dom, z któ­re­go wygna­no ich dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Na widok zna­jo­me­go kra­jo­bra­zu żona mówi do męża: „Nie wie­rzy­łam, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek zoba­czę Haj­fę”. Ale mąż ją popra­wia: „Nie widzisz Haj­fy. Oni ci ją pokazują”[2]. W tym samym opo­wia­da­niu Kana­fa­ni opi­su­je żydow­skie­go osad­ni­ka, emi­gran­ta z Pol­ski z 1947 roku, któ­ry za wszel­ką cenę pra­gnął wie­rzyć w odzy­ska­ny raj, nawet kosz­tem wła­snej śle­po­ty: „Zda­wa­ło mu się, że wal­ki, o któ­rych sły­szy i czy­ta każ­de­go ran­ka w «Pale­sti­ne Post», roz­gry­wa­ją się mię­dzy ludź­mi a ducha­mi, nikim więcej”[3]. Do pew­ne­go stop­nia roz­po­zna­łam w tych dwóch opi­sach moje wła­sne pro­ble­my z per­cep­cją; pod­czas podró­ży do Izra­ela zoba­czy­łam w tym kra­ju tyl­ko to, co poka­zy­wa­ły mi kse­rów­ki moich hebraj­skich pod­ręcz­ni­ków. Takie wybiór­cze patrze­nie jeden z boha­te­rów Mapy miło­ści tłu­ma­czy euro­cen­try­zmem: „Euro­pa  po  pro­stu  nie  dostrze­ga  ludzi  w kra­jach,  któ­re  zamie­rza  anek­to­wać  –  a  jeśli  nawet  ich  dostrze­ga,  to  wedle wła­snych  utar­tych  sche­ma­tów:  jako  ludy  zaco­fa­ne,  pozba­wio­ne  zdol­no­ści racjo­nal­ne­go myśle­nia i owład­nię­te fana­ty­zmem reli­gij­nym. Jako ludy, któ­re nie zasłu­gu­ją na wła­sne kra­je – na świę­te i malow­ni­cze zie­mie Wschodu”[4].

*

Dla więk­szo­ści moich stu­den­tów Mapa miło­ści jest trud­ną lek­tu­rą. Gubią się w gma­twa­ni­nie jej wąt­ków, onie­śmie­la ich jej roz­miar, nie wszyst­kim chce się śle­dzić histo­rycz­no-poli­tycz­ne kon­tek­sty. Przy­cho­dzi mi do gło­wy naj­lep­szy spo­sób na zain­te­re­so­wa­nie ich tą książ­ką: „A może zapro­sić autor­kę na zaję­cia?” Oczy­wi­ście dzie­li nas ponad dzie­sięć tysię­cy kilo­me­trów – Ahdaf Soueif miesz­ka w Egip­cie. Jed­nak dzię­ki inter­ne­to­wi takie cuda są teraz moż­li­we. Od pomy­słu do reali­za­cji dzie­li mnie tyl­ko kil­ka maili i klik­nięć. Soueif się zga­dza (za pośred­nic­twem sekre­tar­ki), a moi prze­ło­że­ni na uczel­ni dają mi bło­go­sła­wień­stwo i fun­du­sze.

„Ale czy to na pew­no się uda?” – pyta Soueif poprzez sekre­tar­kę. „Ostat­nio w Egip­cie Sky­pe bywa zaka­za­ny − z dnia na dzień, bez zapo­wie­dzi”. Uspo­ka­jam ją, że my uży­wa­my Zoom, now­szy i znacz­nie prost­szy pro­gram, któ­re­go rzą­dzą­cy tego świa­ta być może jesz­cze nie mają pod kon­tro­lą. Kil­ka godzin przed zaję­cia­mi uma­wia­my się z Soueif na prób­ne spo­tka­nie; widzi­my się przez chwi­lę – na tyle, żeby się przed­sta­wić i poma­chać sobie nawza­jem ręką jak przez okno. Wszyst­ko dzia­ła.

Kie­dy póź­niej okno na Egipt otwie­ra się na dużym ekra­nie w sali wykła­do­wej, stu­den­ci są pod­eks­cy­to­wa­ni. Na pierw­szym pla­nie Soueif uśmie­cha się do nas cie­pło; za nią widać wnę­trze jej miesz­ka­nia w Kairze – sto­lik zawa­lo­ny książ­ka­mi, obra­zy i foto­gra­fie na ścia­nach, włą­czo­ną lamp­kę przy fote­lu, któ­ra uświa­da­mia nam, że jest wie­czór. „Któ­ra jest tam godzi­na?” – pyta­ją stu­den­ci. Nie­któ­rzy chy­ba dopie­ro teraz zda­li sobie spra­wę, że Soueif patrzy na nas nie tyl­ko z inne­go kra­ju, ale też z innej stre­fy cza­so­wej.

Potem zada­ją pyta­nia o książ­kę. „Jak dłu­go ją pisa­ła?” 4 lata – 2 lata rese­ar­chu i 2 lata pisa­nia. „Co sym­bo­li­zu­je ta dzi­wacz­na sce­na w poło­wie książ­ki, kie­dy Ame­ry­kan­ka doświad­cza w Egip­cie nad­przy­ro­dzo­nej wizji?” Soueif nie wie. Aku­rat ta sce­na dosłow­nie przy­śni­ła się jej pew­nej nocy w hote­lu, pod­czas kil­ku­dnio­we­go mara­to­nu pisa­nia. „Czy pisa­ła tę książ­kę dla Wscho­du czy dla Zacho­du?” Dla jed­ne­go i dru­gie­go. Dobra lite­ra­tu­ra jest dla wszyst­kich. Sztu­ka powin­na prze­ska­ki­wać gra­ni­ce, któ­re są tyl­ko wyni­kiem przy­pad­ko­wo­ści nasze­go miej­sca uro­dze­nia. „Co czy­tel­ni­cy powin­ni z tej książ­ki wynieść?” Może przede wszyst­kim wła­ści­wy obraz arab­skich kobiet. Że to nie­praw­da, że kobie­ty-Muzuł­man­ki są tyl­ko uci­ska­ne i znie­wo­lo­ne. To nigdy nie było praw­dą.

Wresz­cie w naszej roz­mo­wie poja­wia się kwe­stia Pale­sty­ny. Ktoś chce wie­dzieć, czy Soueif żału­je decy­zji, żeby po publi­ka­cji Mapy miło­ści zre­zy­gno­wać z pisa­nia fik­cji i zająć się wyłącz­nie dzien­ni­kar­stwem oraz lite­ra­tu­rą fak­tu. Oka­zu­je się, że ta decy­zja wią­że się ści­śle z Pale­sty­ną. W roku 2000, kie­dy Mapa miło­ści zna­la­zła się w fina­le Booke­ra, wybu­chła też dru­ga pale­styń­ska inti­fa­da. Redak­cja „The Guar­dian” wysła­ła Soueif do Pale­sty­ny, aby napi­sa­ła o tym repor­taż. To, co zoba­czy­ła, wywar­ło na niej takie wra­że­nie, że posta­no­wi­ła poświę­cić się cał­ko­wi­cie spra­wie Pale­sty­ny. Po napi­sa­niu cyklu ese­jów zało­ży­ła Pal­fest, festi­wal arty­stycz­ny, któ­ry wycho­dzi naprze­ciw pra­gnie­niom Pale­styń­czy­ków, aby żyć peł­nym życiem – takim, w któ­rym obok cier­pie­nia jest miej­sce na lite­ra­tu­rę, muzy­kę i sztu­ki wizu­al­ne. Festi­wal to tak­że spo­sób, aby co roku ścią­gnąć do Pale­sty­ny pisa­rzy i arty­stów z całe­go świa­ta, żeby na wła­sne oczy zoba­czy­li, jak wyglą­da życie na oku­po­wa­nych tery­to­riach.

„Kie­dy miesz­ka­łam w Anglii [razem z mężem, bry­tyj­skim poetą Ianem Hamil­to­nem – przyp. K.J.] uświa­do­mi­łam sobie, że kon­flikt pale­styń­sko-izra­el­ski i spo­sób jego przed­sta­wie­nia w mediach są źró­dłem wszel­kiej tru­ci­zny w sto­sun­kach mię­dzy moimi dwo­ma świa­ta­mi – tym na połu­dniu i tym na pół­no­cy” – opo­wia­da Soueif. Dla­te­go tak waż­ne było dla niej nawią­za­nie kon­tak­tów z ludź­mi kul­tu­ry, któ­rzy sta­li­by się świad­ka­mi pale­styń­skie­go życia.

Stu­den­ci pyta­ją, czy kie­dyś jesz­cze wró­ci do pisa­nia fik­cji. Chcia­ła­by, cho­ciaż to trud­ne. W 2007 roku zaczę­ła pisać nową powieść, ale mniej wię­cej w tym samym cza­sie pogor­szy­ła się sytu­acja poli­tycz­na w samym Egip­cie i to tak­że wyma­ga­ło opi­sa­nia. Potem była egip­ska rewo­lu­cja 2011 roku, o któ­rej napi­sa­ła książ­kę-repor­taż Cairo: Memo­ir of a City Trans­for­med. Minio­ne 18 lat poświę­ci­ła spra­wom swo­je­go regio­nu. Po tak dłu­giej prze­rwie tro­chę boi się ponow­nie zmie­rzyć z mate­rią powie­ści.

Słu­cha­jąc Soueif, utoż­sa­miam się tro­chę z jej dyle­ma­ta­mi. Znam to uczu­cie, kie­dy poli­tycz­na sytu­acja wokół odcią­ga piszą­ce­go od fik­cyj­nych świa­tów i zmu­sza do opi­sy­wa­nia fak­tów. W duchu życzę jej jed­nak, żeby dokoń­czy­ła tę roz­po­czę­tą przed jede­na­stu laty powieść. Podob­no mia­ła w niej szu­kać odpo­wie­dzi na pyta­nie, któ­re zasta­na­wia tak­że i mnie: „Jakie zna­cze­nie ma inte­res jed­ne­go naro­du wobec inte­re­sów naro­dów świa­ta?”

*

Po spo­tka­niu z Soueif, wycho­dząc z sali wykła­do­wej, pod­słu­chu­ję roz­mo­wę dwóch stu­den­tek: „Faj­ne mia­ła to siwe pasem­ko we wło­sach, no nie? Też chcę mieć takie, kie­dy będę w jej wie­ku”. Przez chwi­lę widzę sie­bie. Wycho­dzi­my z kole­żan­ką z lek­to­ra­tu na Bato­re­go i całą dro­gę do Kar­me­lic­kiej chi­cho­cze­my pod­śpie­wu­jąc Ani kinor. Ale obra­zek gaśnie i znów jestem w Ame­ry­ce w mar­cu 2018 roku. Pół­to­ra mie­sią­ca póź­niej w Gazie pod­czas demon­stra­cji prze­ciw­ko prze­nie­sie­niu amba­sa­dy USA do Jero­zo­li­my zosta­nie zastrze­lo­nych sześć­dzie­się­cio­ro Pale­styń­czy­ków. Nie wiem, jak wie­le z Mapy miło­ści będą do tego cza­su pamię­tać moi stu­den­ci. Nie wiem, czy te new­sy w ogó­le do nich dotrą. Jeśli dotrą, być może przy­naj­mniej będą świa­do­mi, że w Pale­sty­nie zgi­nę­li ludzie, a nie sześć­dzie­się­cio­ro duchów.

Przy­pi­sy:

[1] Ahdaf Soueif, Mapa miło­ści, przeł. Jolan­ta Kozak, War­sza­wa 2006, s. 315.
[2]Ghasan Kana­fa­ni, Palestine’s Chil­dren. Retur­ning to Haifa & Other Sto­ries, s.151. Mój prze­kład.
[3] Ibi­dem, s.167. Nie ma prze­kła­du cało­ści tego opo­wia­da­nia na język pol­ski. Inne opo­wia­da­nia Kana­fa­nie­go uka­za­ły się w Pol­sce w zbio­rze Gło­wa kamien­ne­go lwa, War­sza­wa 1982.
[4] Mapa miło­ści, op. cit., s. 521.