Something is rotten…
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
18 stycznia 1898 roku w paryskim czasopiśmie „L’Aurore” został opublikowany list otwarty do prezydenta Republiki, podpisany przez Emila Zolę – zatytułowany J’accuse, oskarżam… Sprawa jest znana: poszło o aferę szpiegowską, jaką sfabrykowano zasłużonemu oficerowi armii francuskiej, Alfredowi Dreyfusowi, którego to sfabrykowania podglebiem był wyraźny, bezpardonowy antysemityzm. A list Zoli przeszedł do historii i legendy jako jeden z pierwszych manifestów inteligenckiego zaangażowania, wyraz etycznego imperatywu: że są takie sytuacje, gdy pisarz musi wyjść z literackiej niszy i mocno przemówić przeciwko temu, co złe.
Na mocy rozporządzenia władz III Rzeszy od 30 czerwca 1937 roku rozpoczęło się systematyczne wyprowadzanie z publicznej przestrzeni kulturalnej (wystawienniczej, księgarskiej, bibliotecznej) Entartete Kunst, sztuki wynaturzonej – tysiące bezcennych dzieł awangardowych zostało z powodu oskarżeń o dekadentyzm, zdegenerowanie, chorobliwość, pornograficzność, dewiacyjność, rasową obcość bądź to zniszczonych, bądź to sprzedanych za bezcen za granicę, bądź też trafiło jako lokata kapitału do prywatnych skarbców nazistowskich bonzów.
Niemal sto lat temu Stanisław Wyspiański w Nocy listopadowej ostrzegał Polaków słowami włożonymi w usta księcia Konstantego, że listopad to niebezpieczna dla nich pora.
Marcellus do Horacja (czwarta scena drugiego aktu Szekspirowego Hamleta) – „something is rotten in the state of Denmark”, coś się psuje w państwie duńskim.
Nieskory jestem do narzekania, do czarnowidztwa. Ale coś się psuje, coś gnije, coś cuchnie mi potwornie ten dopiero co skończony listopad. I choć tego wpisu miało nie być, to czuję się zmuszony – wierny imperatywowi Zoli – by opuścić dostojną samotnię Wieży Osobnej Kurremkarmerruka, Mistrza Imion. Opuścić tylko na chwilę i tylko po to, by powiedzieć: oskarżam.
Zadyma w krakowskim Teatrze Starym na przedstawieniu Do Damaszku Augusta Strindberga w reżyserii Jana Klaty. Oburzeni widzowie protestują przeciwko obsceniczności niektórych scen odgrywanych przez Krzysztofa Globisza i Dorotę Segdę. Opisy zajścia w prawackich (nie mylić z prawicowymi) mediach biją wszelkie rekordy nierzetelności, stronniczości i manipulacji – a na ich czoło wysuwają się enuncjacje Witolda Gadomskiego przedstawione w portalu wpolityce.pl. Brakuje informacji o tym, że cały incydent nie miał nic wspólnego ze spontanicznym wyrazem zniesmaczenia, że był znakomicie przygotowany przez środowiska, które za cel postawiły sobie usunięcie Jana Klaty ze stanowiska dyrektora Teatru Starego; nie ma ani słowa o tym, że garstka prowokatorów opuściła teatr „wyklaskana” przez znakomitą większość publiczności (która to większość – dodajmy – została wcześniej przez protestujących w sposób mało elegancki obrażona). Jest zachwyt nad „historycznością” tego rzekomego buntu elity teatromanów, niepomnych tego, że erotyczne akcenty na tym spektaklu są niewinne niczym pierwsza randka dwunastolatków w porównaniu z dziką seksualnością tańca granej przez Annę Dymną Zosi w inscenizacji Dziadów Mickiewicza, jakiej na tej samej scenie dokonał Konrad Swinarski lat temu czterdzieści. A głównym argumentem rzeczonej elity jest to, że sztuka Klaty hańbi „narodowy” charakter Teatru Narodowego. Dopowiedzenie, że w takim razie Do Damaszku jest przykładem Entartete Kunst, nie wydaje się szczególnie histerycznym nadużyciem.
Kraków – miasto, które w zeszłym roku stoczyło batalię przeciwko barbarzyńskim planom zamykania szkół (motywowanym koniecznością oszczędzania), chce wydać ciężkie miliardy złotych na organizację irracjonalnych z każdego możliwego punktu widzenia zimowych igrzysk olimpijskich. Wróć: to nie Kraków chce – to mrzonka jego włodarzy, brnących bez cienia wstydu w kolejne kompromitacje (od skandalicznie nierzetelnych badań poparcia po kuriozalną, groteskową akcję facebookowego „lajkowania” przeprowadzoną z komputerów zlokalizowanych gdzieś w Egipcie). Żądania respektowania demokratycznych reguł dialogu z obywatelami zamykane są w punkcie wyjścia pod pozorem niezgody na wsłuchiwanie się w głos malkontentów i frustratów.
Organizowana przez wydawnictwo Operon i „Gazetę Wyborczą” matura próbna z języka polskiego, na której – jako materiał do sprawdzianu umiejętności czytania ze zrozumieniem – pojawił się fragment tekstu Zygmunta Baumana (tekstu – mówiąc na marginesie – nudnego jak przysłowiowe flaki z równie przysłowiowym olejem). Skutek: akcja protestacyjna części zdających – mająca wyraźne poparcie w środowiskach nacjonalistycznych i odpowiednio naświetlana przez prawackie media. Argument: Zygmunt Bauman to zbrodniarz komunistyczny – więc również jego teksty nie mają prawa bytu w przestrzeni publicznej, zwłaszcza na maturze, bo w ten sposób biedna nasza młodzież ma wykoślawiany moralny kręgosłup. Zastanawiam się – poza wszystkim innym – czy rzeczywiście skutkiem obcowania z tekstem autora Etyki ponowoczesnej będzie deprawacja ludzi, którzy tak często mówią, że na maturze z języka ojczystego interesuje ich wyłącznie przekroczenie minimalnego progu zdawalności, bo to i tak są bzdury; którzy swoimi praktykami związanymi z maturą ustną legitymizują istnienie gargantuicznego czarnego rynku gotowych prezentacji na każdy możliwy i kilka niemożliwych tematów. No i jeszcze jedno pytanie: jakie prawo do wydawania tak ostrych sądów potępiających mają ci, którzy jednocześnie obnoszą się ze swoją bałwochwalczą czcią do tzw. żołnierzy wyklętych, wśród których – obok autentycznych bohaterów – było tak wielu zwykłych bandytów, stosujących identyczną (co do istoty, choć oczywiście inaczej motywowaną) filozofię działań zbrojnych co KBW, którego żołnierzem był Bauman?
Ciąg dalszy skandali wokół krakowskiego Teatru Starego: protest aktorów, którzy odmawiają grania w sztuce Olivera Frljića Nie-Boska komedia. Szczątki, bo jest ona jakoby zbyt daleko idącą ingerencją w zamysł tekstu źródłowego, czyli dramatu Zygmunta Krasińskiego. Smutnym końcem tej dość w gruncie rzeczy żałosnej manifestacji jest bulwersująca decyzja dyrekcji teatru o zerwaniu współpracy z chorwackim reżyserem. Po pierwsze: zastanawiam się, skąd u niektórych aktorów tak znakomite samopoczucie względem osiągnięcia pełni wiedzy o tym, co kryje w sobie jeden z najbardziej interpretacyjnie otwartych tekstów dramatycznych w historii polskiej literatury? Pytam nie bez powodu: pamiętam momenty głębokiego zawstydzenia, gdy niektórych z protestujących obecnie w świetle fleszy aktorów zdarzało mi się przyłapać na grze, która ukazywała tak głębokie niezrozumienie granego tekstu, że tylko wielki mój szacunek do zaprzeszłych dokonań scenicznych tego czy innego luminarza gry aktorskiej powstrzymywał mnie przed chęcią natychmiastowego (oczywiście na sposób angielsko dyskretny) opuszczenia sali. Niestety, sprawa ma też głębsze dno: Frljić chciał swoją inscenizację wywieść z rzeczywiście niepokojącego pytania – jakie miejsce w polskiej kulturze zajmuje tekst tak wyraziście antysemicki jak właśnie Nie-Boska komedia? A tego już nadto: jak to, arcydzieło wielkiego naszego wieszcza ma być antysemickie?! Gwałtowny wyraz temu oburzeniu dała w swym opublikowanym w „Gościu Niedzielnym” felietonie Barbara Gruszka-Zych, która domaga się wręcz prawnej ochrony wielkich dokonań naszej kultury przed obrazoburczymi zakusami myślących inaczej. Cóż… znakomitej (jak rozumiem) interpretatorce wielkiej sztuki Krasińskiego zaleca się pozyskanie wiedzy na temat tego, kim był jeden z wychowawców młodego pisarza; jakie poglądy wygłaszał (także drukiem) ojciec poety, z którym przez całe życie niedojrzały Zygmunt był tak toksycznie związany; co w jednym z listów autor Irydiona pisał o małżeństwie Adama Mickiewicza z Żydówką…
Mogłoby też pojawić się tutaj coś względem niebywałych bredni, jakie słyszy się o „ideologii gender” – ale nazbyt się wstydzę, bo za lwią część tego skandalicznie ignoranckiego bełkotu odpowiedzialni są ludzie Kościoła – mojego Kościoła.
Puenta? Mam nadzieję, że nie pojawi się ona sama z siebie w postaci płonących na ulicach naszych miast przykładów Entartete Kunst. Bo każda władza rozzuchwalona sukcesami na polu flekowania demokracji, wsparta skrzeczeniem mediów i porykiwaniem motłochu, zaczyna w końcu palić książki – by na pogorzelisku wybudować areny, gdzie zmagać się będą gladiatorzy. Także ci na łyżwach i nartach.