19/09/22

Spartakus/Saladyn

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Atmos­fe­ra sku­tecz­nie zja­da zabłą­ka­ne kamy­ki. Spa­la­ją się, zanim tra­fią w jasz­czur­kę. Czer­nia­ków nadal oddy­cha. Sen­sa­cja… Prze­cież powin­no to wszyst­ko (galareta/bagno/brodziki & poezja zaan­ga­żo­wa­na) daw­no już temu jeb­nąć, ale z piw­nic nie­ustan­nie docho­dzi chra­pa­nie (lakier­ki nale­ży ścią­gać przed snem albo wło­żyć je ponow­nie do tek­tu­ro­wej trum­ny) ssaka/kozaka. Mał­pa nadal roz­pro­wa­dza pla­sti­ko­we odnó­ża i roz­ma­rzo­ne, sztucz­ne rzę­sy. Han­del, tra­wie­nie, han­del, pukaw­ki. War­kocz w kolo­rze blue. Cza­sy głup­ko­wa­te nale­żą ponoć do naj­cie­kaw­szych cza­sów. Słu­cha­my więc Spar­ta­ku­sa, genial­ną muzę Ara­ma Cha­cza­tu­ria­na. Zabi­ja­my wzro­kiem gołę­bia (poko­ju) i prze­ra­bia­my go na orien­tal­ne sosi­ki za 65 zło­tych. Roz­bu­cha­ne sta­gna­cje. Epik­tet: „Gdy nocą jesteś w swo­im poko­ju, przy drzwiach dobrze zamknię­tych i świe­tle zga­szo­nym, nie waż się mówić, że jesteś sam, gdyż sam nie jesteś”. Jasne, cen­tra­la na gwieź­dzie DUPA5556V daje i zabie­ra, pod­su­wa & obcią­ga. Ale wypa­da (na kacy­ku i w lecz­ni­czych opa­rach soku z bura­ka czer­wo­ne­go) pamię­tać o sen­ten­cji Sten­dha­la: „Nie będę się sta­rał przy­da­wać wdzię­ku pro­sto­cie…”

Robert Kania, noc ame­ry­kań­ska (Wydaw­nic­two issa BOOKS, 2021)

Mamy więc zno­wu naszą dwu­li­co­wą, sza­tań­ską & wizjo­ner­ską Ame­ry­kę, mia­sto Detro­it (gdzie, jak wia­do­mo, zruj­no­wa­no teatry i wyłą­czo­no prąd z powo­du upad­ku pro­duk­cji dyli­żan­sów) ze ścież­ka­mi rodzin­ny­mi auto­ra oraz sze­ro­ki­mi odnie­sie­nia­mi kul­tu­ro­wy­mi. Poja­wia­ją się w książ­ce obli­ga­to­ryj­ni, wspa­nia­li Sny­der, Wil­liams, Bishop etc. (Cie­ka­we, czy ktoś zacznie cyto­wać, powo­ły­wać się kie­dyś np. na Sil­li­ma­na). Tek­sty rodzin­ne („roots”), wymie­sza­ne są z poważ­nie brzmią­cy­mi dekla­ra­cja­mi o cha­rak­te­rze meta. Upa­dek prze­strze­ni, stu­dium kon­dy­cji huma­no­ida, widzia­ne przez pry­zmat kra­iny, gdzie dolce/banany wca­le nie leżą… a raczej wiszą/zwisają, nato­miast zbyt wyso­ko, żeby pod­sko­czyć, a tak w ogó­le to Zie­mia nie jest naj­lep­szym pomy­słem Stwór­cy i winę za to pono­si, nawet nie wia­do­mo, kto kon­kret­nie pono­si („pie­nię­dze, ja chce pie­nię­dze, bo kose wyj­mie”), ponie­waż glo­bal­ne sza­leń­stwo, depre­sja, brak sen­su życia, wspo­ma­ga­cze i sto lodó­wek wypeł­nio­nych eko­lo­ga­mi – wszyst­ko to naj­czę­ściej (oczy­wi­ście!) „Made in USA”. Zawsze podob­na para­bo­la… Choć feno­men wyraź­ny był­by prze­cież tak­że w metro­po­liach typu Puł­tusk lub na Gren­lan­dii (wyspie-ście­mie, gdzie jar­lo­wie mie­li wypa­sać bydło, a po kil­ku mie­sią­cach przy­szła kró­lo­wa śnie­gu, wygo­ni­ła, zamor­do­wa­ła i wiel­ki rym­pał z tych pro­jek­tów im wyszedł). Robert Kania to mistrz krót­kiej for­my. W latach 2015–2018 był Pre­ze­sem Pol­skie­go Sto­wa­rzy­sze­nia Haiku. W nocy ame­ry­kań­skiej mamy do czy­nie­nia z reje­strem skon­den­so­wa­nym, ale są tam tak­że wypa­dy bar­dziej roz­bu­do­wa­ne, jak choć­by w utwo­rze (kli­mat bit­ni­ków, czy­sto gins­ber­gow­ski) „widzia­łem”, gdzie nar­ra­tor widział m.in. „domy za milio­ny dola­rów i domy bez okien na przed­mie­ściach Detro­it, ludzi w barach typu jedz do woli za dzie­sięć dola­rów oglą­da­ją­cych sit­co­my i stand-upy”, oglą­dał „tysią­ce ame­ry­kań­skich fil­mów ludzi pokro­jo­nych piła­mi i noża­mi nafa­sze­ro­wa­nych seria­mi z auto­ma­tów” albo „naćpa­nych koka­iną haszy­szem hero­iną”. To kla­sycz­ne, zna­ne nam pro­jek­cje. Świat gni­je, antycz­na rzeź­ba zdo­bi ogród­ki, zara­sta wraz z kra­sna­la­mi wytło­czo­ny­mi dla klien­tów od ham­bur­ge­ra. Tro­chę szko­da, że autor nie odwie­dził np. Woodland Pat­tern Book Cen­ter w Mil­wau­kee. Albo zje­chał bar­dziej w rejo­ny kali­for­nij­skie i postu­dio­wał tam­tej­szą poezję nati­ve (wyda­wa­ną swe­go cza­su przez Pho­ne­me Media). Zna­my Radio Free Alca­traz czy dzia­łal­ność Joh­na Tru­del­la. Moż­na lżej, czy­li moc­niej. Opi­sów obec­ne­go pie­kieł­ka mamy napraw­dę zatrzę­sie­nie, może trze­ba szu­kać, tego co było „przed” i co jesz­cze gdzie­nie­gdzie pul­su­je, co ew. oca­la (wyobraź­nię). Zjazd jest pro­sty, nato­miast wspi­nacz­ki (mora­li­sty­ka sub­tel­na lub ofen­syw­na) wyma­ga­ją zawsze nie­złej ekwi­li­bry­sty­ki. Cha­rak­te­ry­stycz­ny jest w nocy ame­ry­kań­skiej skrót. Pyta­nie, czy przy­pad­kiem nie jest on jed­nak prze­ła­do­wa­ny, mimo wszyst­ko zbyt baro­ko­wy (nie ści­ga­my się prze­cież wyłącz­nie na licz­bę zna­ków). Nad­dat­ki nie muszą koniecz­nie ozna­czać kilo­me­tro­wych wypeł­nia­czy. Prze­ry­so­wa­nia (wszyst­kie te pseu­do­me­ta­fi­zycz­ne pre­ten­sje, zakrę­ty) reali­zo­wa­ne są czę­sto na mini­dy­stan­sach. Inna spra­wa, że Jan Andrzej Morsz­tyn w więk­szym natę­że­niu ozna­cza ciszę/ascezę. Nie­ko­niecz­nie przy­mu­so­wą hip­no­zę. Podob­nie Pier­re Mon­teux i jego akcje z Lon­don Sym­pho­ny Orche­stra. Mini­ma­lizm potra­fi być zamierzoną/niezamierzoną redu­tą Ordo­na. I zno­wu, to samo, co wyżej – nie ści­ga­my się prze­cież wyłącz­nie na licz­bę zna­ków. War­to zwró­cić uwa­gę na dru­gą linij­kę wier­sza „mia­sto gnie­wu”, bar­dzo (!) poetycką/liryczną, śród­ziem­no­mor­ską, na tego „puszy­ste­go pta­ka wie­czo­ru”, sku­tecz­nie pacy­fi­ku­ją­ce­go nam cały dra­ma­tyzm sytu­acji:

mia­sto gnie­wu

na ostat­nim przy­stan­ku wszy­scy są czar­ni
mój strach zle­wa się z cie­niem

Jakiś czas temu publi­ko­wa­łem w anto­lo­gii wier­szy poetów pol­skich uro­dzo­nych po roku 1960: tłum. Abel Mur­cia, Gerar­do Bel­tran, Xavier Far­re, Poesía a con­tra­gol­pe. Anto­lo­gía de poesía pola­ca con­tem­po­ránea (auto­res naci­dos entre 1960 y 1980) (Poezja kontr­ata­ku­je. Anto­lo­gia pol­skiej poezji współ­cze­snej, Pren­sas Uni­ver­si­dad de Zara­go­za). Bar­dzo się wte­dy ucie­szy­łem. Świa­ty ibe­ro moc­no mnie zawsze pocią­ga­ły. Moim wiel­kim fawo­ry­tem był zwią­za­ny z Tri­stia­nem Tza­rą, chi­lij­ski poeta Vin­cen­te Huido­bro. Mia­łem szczę­ście wydać chap­bo­ok w serii ame­ry­kań­skie­go Toad Press wła­śnie obok nie­go. I to była opty­mal­na intro­duk­cja. Nato­miast Roman­ce cygań­skie Lor­ki w prze­kła­dzie Jerze­go Ficow­skie­go na sta­łe zago­ści­ły w mojej gło­wie i wie­lo­krot­nie na ich temat się wypo­wia­da­łem. Podob­nie jak Galin­do Ser­gio i jego Grzy­bo­jad (& pomi­jam tu armię wizjo­ne­rów – Bor­ge­sa, Cor­ta­za­ra etc.). Ponie­waż nie znam hisz­pań­skie­go, zmu­szo­ny byłem czy­tać prze­kła­dy. Szyb­ko prze­rzu­ci­łem się na angiel­ski, po kom­plet­nym roz­cza­ro­wa­niu w przy­pad­ku wybo­ru Lor­ki, wyda­ne­go, zda­je się, przez Wydaw­nic­two Lite­rac­kie w Kra­ko­wie, gdzie Zofia Szley­en b. sła­bo z nim sobie pora­dzi­ła. Na temat naj­now­szej poezji two­rzo­nej w jęz. hisz­pań­skim rela­tyw­nie mało wie­dzia­łem (tutaj pomoc­ne było mi pismo „Mer­cu­rius”, w któ­rym uka­zu­je się spo­ro ludzi z obsza­ru ibe­ro w tłum. na angiel­ski, mia­łem z tym tak­że do czy­nie­nia w Jac­ket Magazine/Jacket2, gdzie czę­sto publi­ko­wa­łem). A teraz zastrzyk wzmac­nia­ją­cy i mamy w koń­cu coś inte­re­su­ją­ce­go, nie­zwy­kle potrzeb­ny akcent nowej poezji hisz­pań­skiej na ryn­ku pol­skim.

Fran­ci­sco Javier Navar­ro Prie­to, Pięk­ny świat, prze­ło­żył Paweł Orzeł, ilu­stra­cje Hugo Fon­te­la (PIW, 2022)

Książ­ka jest pereł­ką edy­tor­ską. Zamiesz­czo­ne w niej obra­zy (Hugo Fon­te­la), wyraź­nie zain­spi­ro­wa­ne taki­mi ludź­mi jak Twom­bly czy Tàpies, nie wpro­wa­dza­ją nie­po­trzeb­ne­go zamie­sza­nia, nie są jakimś namol­nym fajer­wer­kiem, kok­taj­lem efek­tów spe­cjal­nych (tak cha­rak­te­ry­stycz­nym w wie­lu pol­skich tzw. „tomi­kach”). Świa­ty Fon­te­la ide­al­nie pły­ną, współ­ży­ją z zapi­sa­mi Prie­to. Posło­wie Paw­ła Orła sfor­mu­ło­wa­ne w sty­lu listu do auto­ra jest jed­no­cze­śnie rodza­jem inter­pre­ta­cji tłu­ma­czo­ne­go przez nie­go zbio­ru, komu­ni­ka­tem arty­stycz­nym. Akcyj­ną wizją (este­tycz­ną) mate­ria­łu, nad któ­rym pra­co­wał. W ten spo­sób nie mamy tu jakie­goś sztucz­ne­go, na siłę przy­kle­jo­ne­go do książ­ki (pseudo)elaboratu. Wier­sze Prie­to to ewi­dent­na samot­ność i jed­no­cze­śnie światło/otwartość, „zakło­po­ta­nie” w pej­za­żu ludz­kich kon­fi­gu­ra­cji. Takie tro­chę cho­dze­nie po linie. Balansowanie/kołyska. Na Zie­mi poukła­da­nej nie-do-koń­ca spra­wie­dli­wie czy roz­sąd­nie. Nasze psycho/body pere­gry­na­cje… Pro­mień, bry­ła, zapad­ka fasa­dy. Obser­wa­cja metod, któ­ry­mi posłu­gi­wa­li się malarze/poeci, pró­bu­ją­cy zare­je­stro­wać w swo­ich dzie­łach dyle­mat gwiezd­ne­go, chwi­lo­we­go poby­tu. Kształt biał­ka & roz­ma­rze­nia biał­ka. Lepie­nie anie­li­cy. Pró­ba (jed­nak) oddy­cha­nia (ambi­wa­lent­ne­go), mimo zasad­ni­cze­go, hory­zon­tal­ne­go „tąp­nię­cia”. Są tam bli­skie mi punk­ty odnie­sie­nia. Wyczu­wal­ny kli­mat Lor­ki (kon­cep­tu­al­ne echo), choć­by z reje­stru Poeta en Nueva York. Lor­ka zare­je­stro­wał pod­czas poby­tu w babi­loń­skiej cen­tra­li (lata 1929–1930) m.in. prze­my­sło­wą masa­krę zwie­rząt. Mamy sto­ją­ce­go w pobli­żu (nie­ko­niecz­nie za ple­ca­mi) obse­syj­ne­go Baco­na i jego: „Cóż, oczy­wi­ście, jeste­śmy mię­sem, jeste­śmy poten­cjal­nym ścier­wem”. I oso­bę z moje­go podwór­ka, czy­li Inger Chri­sten­sen. Mia­ła ona duży wpływ na róż­ne poko­le­nia poetów (nie tyl­ko duń­skich), do Pol­ski dotar­ła bar­dzo-bar­dzo-bar­dzo póź­no, ale never mind, w koń­cu osta­tecz­nie dotar­ła, ukło­ny dla Bogu­si Sochań­skiej za jej roze­zna­nie i cięż­ką pra­cę trans­la­tor­ską. W czę­ści „SIEDEM KROKÓW DO UKAZANIA CIAŁA LUDZKIEGO/  SIEDEM KROKÓW DO UKAZANIA KRAJOBRAZU LUB JABŁKA” takie oto cha­rak­te­ry­stycz­ne otwar­cie:

Jeden

dziu­ry w gwiaz­dach
wypeł­nio­ne zosta­ły kitem
powierzch­nia wcze­śniej wygła­dzo­na nocą
poma­lo­wa­na jest radio­ak­tyw­ną żół­cią

olśnie­wa­ją­cym świ­tem
nało­żo­no kil­ka bia­łych linii
na nie­wiel­kiej powierzch­ni
zamy­ka­ją figu­rę:

Pierw­szym kro­kiem jest wyod­ręb­nie­nie ludz­kiej posta­ci

Sło­wem obec­ni, Lip­now­ska Gru­pa Lite­rac­ka 2009

Alma­nach tere­no­wy. Gru­pa ta wyda­ła ich kil­ka. Do mnie tra­fił wła­śnie ten z 2009. Jest to typo­wy bukiet poezji w sty­lu „spójrz w niebo/ blask two­ich oczu/ niech mnie obejmie/ i gwiazdy/ co nad nami migo­czą”. W zasa­dzie nie ma w tym pro­duk­cie manie­ry­zmu & nicze­go dziwnego/podejrzanego. Nasi gdyń­scy (czy inni) lau­re­aci two­rzą w iden­tycz­ny spo­sób, ich juro­rzy (pokąt­nie, bądź na łamach „Gło­su Nie­po­kor­nych”) tak­że walą podob­ne kon­struk­cje. Wystar­czy pod­mian­ka kil­ku rekwi­zy­tów i wyszło­by na to samo. Sto sie­dem-czter­dzie­ści-dwa­dzie­ścia sie­dem lat (czy rok) albo mie­siąc z hakiem (bez haka) temu. W każ­dych oko­licz­no­ściach natu­ry, pod kra­wa­tem, jedząc kre­wet­ki lub owsian­kę w mlecz­nych barach, prze­cież i tak „mogli­by­śmy zabrać słoń­cu blask/ pole­cieć szyb­ciej niż wicher”. Wystar­czy­ło­by wkom­po­no­wać ojca (np. ojca popu­la­res, tego któ­ry otrzy­mał swe­go cza­su od bez­dom­nych cię­ża­rów­kę peł­ną doj­rza­łych owo­ców man­go) i mie­li­by­śmy z miej­sca trak­tat o prze­śla­do­wa­niu tegoż ojca przez obroń­ców drzew liścia­stych, bo igla­ków mamy w nad­mia­rze i spo­koj­nie moż­na je tępić, tzn. prze­zna­czyć na bez­li­to­sną wycin­kę & aktyw­no­ści pana kor­ni­ka. Ale nigdy nie nale­ży zbyt szyb­ko wyco­fy­wać się z Akki (Tybald V Dobry był pospo­li­tym nie­udacz­ni­kiem). Zakon dał cia­ła, potem dał cia­ła ponow­nie, a potem-potem skoń­czył, opie­ku­jąc się nie­do­łęż­nym, prze­mo­czo­nym ssa­kiem. W obo­zie Ajju­bi­dów nale­ży się roz­glą­dać, a nie pochop­nie brą­chać. Wytrzy­ma­łem podróż i wszel­kie umy­sło­we nie­do­god­no­ści. „Poje­dyn­cze pocałunki/ wczo­raj­szych dni/ roz­ło­ży­ły dywan cier­pie­nia”. A ja na to… jak na lato. Mnie nie roz­ło­ży­ły. Przepiłem/popiłem i sta­ną­łem w pio­nie, mimo że „odle­cia­ły pta­ki wspomnień/ na pie­lę­gno­wa­nie uczuć”. Tak więc, moi dro­dzy para­fia­nie, zna­la­złem w alma­na­chu praw­dzi­wą per­łę, dla któ­rej war­to było ana­li­zo­wać ostrza­ły z kata­pult. Auto­rem b. uda­ne­go kawał­ka jest Sła­wo­mir Cie­siel­ski (na kola­na medaliści/nieroby):

Chęć

jesz­cze raz
i jesz­cze raz
i jesz­cze
zawsze jesz­cze
aż do cza­su
gdy już
nie moż­na
a może jesz­cze
ten ostat­ni raz
cho­ciaż brak sił
a może by jesz­cze
tyl­ko ten jeden raz