30/11/20

Stańmy przed lustrami

Marta Podgórnik

Strona cyklu

Latarnia lądowa
Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Dwa lata temu, sym­pa­tycz­ne oko­licz­no­ści. Karol pyta, ofi­cjal­nie, choć z szel­mow­skim przy­mru­że­niem oka, na sce­nie festi­wa­lo­wej, gdzież podzia­ła się Anna Ekier­hardt, gdy (ponoć) bra­ku­je jej gło­su? Odpo­wia­dam w kon­wen­cji, roz­ba­wio­na, nie prze­czu­wa­jąc jesz­cze, że przyj­dzie mi ów zgrzy­tli­wy głos reani­mo­wać. Odpo­wia­dam na ile się uda­je, bły­sko­tli­wie, bo to spo­tka­nie bene­fi­so­we, i po dwu­dzie­stu pię­ciu latach życio­wej i lite­rac­kiej tułacz­ki rubie­ża­mi zda­rzeń naresz­cie mogę zagrzać fotel i oto jestem, na swo­ją mia­rę, spa­sio­ną kot­ką przy­spa­wa­ną do miski jakie­goś tam suk­ce­su. Na sali sie­dzą moim rodzi­ce, są kole­żan­ki i kole­dzy, czu­je­my się w wypie­lę­gno­wa­nej niszy kom­for­to­wo. Już zna­la­złam pierw­sze siwe wło­sy na swo­jej skro­ni, tych usy­tu­owa­nych wymow­nie na skro­niach cudzych, tak bar­dzo mi dro­gich, nie liczę. Chcę tym chwi­lo­wym kom­for­tem (i nie bój­my się wiel­kich słów – szczę­ściem) obdzie­lić jeśli już nie cały świat, to przy­naj­mniej tę jego maleń­ką część, jaką współ­urzą­dzi­łam. Chę­ci mam dobre, a myśli czy­ste. Ale nie, Kocha­ni i Dro­dzy Memu Ser­cu, nie dany mi będzie hap­py end, masa­żyk z fina­łem, słod­ka retro­spek­cja i poli­sa na pogod­ną jesień. W każ­dej toa­le­cie zawie­szo­no lustra, swe pry­wat­ne, kie­szon­ko­we noszę w pakie­cie z puder­nicz­ką, nasze odbi­cia noszą szy­by mija­nych budyn­ków i katedr, luster­ka bocz­ne, nie­oży­wio­ne ekra­ny tele­wi­zo­rów w hote­lo­wych poko­jach, nawet, na upar­te­go, przej­rzeć moż­na się w kału­ży. I co nam powie luste­recz­ko? Powie nam, jak dale­ce zanie­dba­li­śmy kul­tu­rę dia­lo­gu, na rzecz ego­tycz­ne­go mono­lo­go­wa­nia. Nie chcę tu niko­go ura­zić, jak wspo­mnia­łam, od ćwierć­wie­cza co naj­mniej upra­wiam aktyw­nie solip­sy­stycz­ną ery­sty­kę wybu­ja­łe­go „ja” (krzyw­dy tym jed­na­ko­woż niko­mu nie czy­niąc).

Cze­mu zatem obu­dził się we mnie pole­micz­ny duch, jak­że nie­przy­sta­ją­cy pisar­ce w śred­nim wie­ku, co powin­na już tyl­ko zali­czać sty­pen­dia, rezy­den­cje i kon­fe­ren­cje, insty­tu­ty pol­skie, amba­sa­dy (czy­nię to), bo wszak nie zali­czy nicze­go inne­go? Bo z nie­zna­nej mi bli­żej przy­czy­ny kil­ka śro­do­wisk uczy­ni­ło sobie z nie­szczę­snej lite­ra­tu­ry pośmie­wi­sko. I żeby nie było, śmiać się uwiel­biam – poza pła­czem śmiech to moja ulu­bio­na for­ma aktyw­no­ści fizycz­nej. Ale gdy czy­tam o kolej­nych „zmia­nach poko­le­nio­wych”, „rewo­lu­cjach”, „nowych języ­kach poezji”, zamiast pła­czu czy śmie­chu bie­rze mnie na zie­wa­nie. Jasne, roz­cień­czy­my set­kę wód­ki ośmio­ma litra­mi lemo­nia­dy, i nazwie­my to drin­kiem. Pój­dzie­my w klap­kach z Lidla po kanap­ki do Żab­ki, i nazwie­my to „podró­żą życia”, „doświad­cze­niem for­mu­ją­cym”, „trans­gre­sją”. Gdzie, Dro­gie i Dro­dzy, wcię­ło Wam pro­por­cje?

Roz­mo­wa z Mać­kiem, przez tele­fon, i nasza tak pro­sta kon­sta­ta­cja: „dla nie­któ­rych lite­ra­tu­ra zaczę­ła się, kie­dy zaczę­li pisać”. Jeśli, Mło­dzian­ko i Mło­dzień­cze, odczy­ta­cie to zda­nie przed lustrem i nie zawsty­dzi­cie się, to naj­wi­docz­niej nie macie cze­go się zawsty­dzić; jeśli jed­nak naj­dzie Was reflek­sja, macie wciąż czas, by się opa­mię­tać; spa­lo­ne mosty bywa­ją bowiem mosta­mi doni­kąd.

Tyle ostat­nio tek­stów wspo­mnie­nio­wych, jak­by­śmy godzi­li się, Dro­gie i Dro­dzy, że „nasz świat” się skoń­czył lub zszedł do pod­zie­mia, a my – do sze­ro­ko poję­tej rezer­wy, acz z god­ny­mi eme­ry­tu­ra­mi, lub przy­naj­mniej z poczu­ciem moral­ne­go qui pro quo. Tym­cza­sem świat przed­sta­wio­ny swo­im zwy­cza­jem ma nasze roz­ter­ki z prze­mi­ja­niem w tle w głę­bo­kim powa­ża­niu.

Czy ist­nie­je coś takie­go, jak wymia­na war­ty, prze­paść poko­le­nio­wa czy poro­zu­mie­nie poko­leń? A kogo to obcho­dzi? Dzi­siej­sze insty­tu­cje i mini­ster­stwa prze­mi­ną, nim czas zdą­ży mru­gnąć. Cno­tę podob­no moż­na stra­cić kil­ka razy; nie mogą jej stra­cić jedy­nie tacy, któ­rzy nigdy jej nie posia­da­li. Niech­że więc ci, co chcą się ści­gać, ści­ga­ją się na zdro­wie i ku chwa­le ojczy­zny. Ci, co wolą zgryź­li­wie doci­nać z ław­ki rezer­wo­wych, niech­że mają szan­sę w nowym wspa­nia­łym świe­cie sta­dio­nu naro­do­we­go zabły­snąć reto­ry­ką kawio­ro­wej lewi­cy lub pra­wac­kiej kon­ser­wy.  Jeśli „nasz” świat ma prze­trwać w jakiej­kol­wiek zno­śnej (lub i nie­zno­śnej) for­mu­le, prze­trwa dzię­ki tym, któ­rzy upar­cie robią swo­je. Mnie strze­lać nie kaza­no, mam tyl­ko swój ołó­we­czek do obro­ny wyli­nia­łych war­to­ści; wciąż umiem kochać, czy­tać i pisać (zwróć uwa­gę na kolej­ność), i każ­de­go dnia jestem bez­gra­nicz­nie wręcz wdzięcz­na temu „obłe­mu świa­tu”, że oby­wa się beze mnie, jako i ja oby­wam się tą jego namiast­ką, któ­ra zna­czy dla mnie wię­cej, niż (… tu, Kole­żan­ko i Kole­go, któ­rzy już dobrze wie­cie, że wła­śnie do Was kie­ru­ję te sło­wa ‒ wpisz­cie swo­ją dowol­nie wybra­ną docze­sną, mate­rial­ną czy poli­tycz­ną, gra­ty­fi­ka­cję).