13/12/21

Sześćdziesiąt trzy zdania (dwadzieścia dziewięć ostatnich)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

35. Wiśniew­ski czę­sto się­ga po taki chwyt: sygna­li­zu­je (mniej lub bar­dziej dosłow­nie) swo­je tu i teraz, dookre­śla moment swo­je­go pisa­nia o Powsta­niu, a potem prze­no­si się – gra­ma­tycz­nym wehi­ku­łem cza­su teraź­niej­sze­go, waria­cją na temat reto­rycz­ne­go chwy­tu pra­esens histo­ri­cum – w ana­lo­gicz­ny war­szaw­ski dzień sierp­nio­wy lub wrze­śnio­wy sprzed sied­miu (pra­wie ośmiu) dekad, pró­bu­je przy­mie­rzyć swój czas do cza­su Powsta­nia; pró­bu­ję więc i ja: patrzy­łem dziś na przy­mglo­ne nad­peł­za­ją­cą jesie­nią grzbie­ty Beski­du Niskie­go, a Śród­mie­ście i Powi­śle z coraz więk­szym tru­dem odpie­ra­ły zma­so­wa­ne ata­ki sił nie­miec­kich; patrzy­łem, jak buko­we lasy tra­cą kon­tu­ry, gra­na­to­wie­jąc w nad­cią­ga­ją­cym zmierz­chu, pod­czas gdy wspie­ra­ją­cy wal­czą­cą War­sza­wę uła­ni z Gru­py „Kam­pi­nos” odno­si­li spek­ta­ku­lar­ne zwy­cię­stwo w Maria­no­wie nad kola­bo­ran­ta­mi z Bry­ga­dy Sztur­mo­wej SS RONA; nie­rze­czy­wi­ste wie­czor­ne świa­tło wydo­by­wa nie­skoń­czo­ne odcie­nie z traw pora­sta­ją­cych zbo­cza nad Krzy­wą i dopa­la się sztab gen. Anto­nie­go Chru­ście­la „Mon­te­ra” w zbom­bar­do­wa­nym hote­lu Vic­to­ria.

36. Inkor­po­ra­cja: to poję­cie (naj­czę­ściej bodaj uży­wa­ne w kon­tek­ście praw­nym, jako syno­nim włą­cze­nia jakie­goś tery­to­rium w obszar pań­stwa albo ujed­no­li­ca­nia kodek­sów) w odnie­sie­niu do Palimp­se­stu Powsta­nie wyda­je mi się wyjąt­ko­wo pre­cy­zyj­ne – o ile uświa­do­mi­my sobie jego sens ety­mo­lo­gicz­ny; w poję­ciu inkor­po­ra­cji sły­chać łaciń­skie cor­pus, cia­ło; a pisa­łem już o tym, że Powsta­nie Wiśniew­skie­go to nade wszyst­ko dotkli­wy kon­kret, któ­ry naj­le­piej opi­su­je wła­śnie meta­fo­ra cia­ła – z dru­giej zaś stro­ny (i o tym rów­nież wspo­mi­na­łem) Wiśniew­ski pisze cia­łem, anga­żu­je do pisa­nia nie tyl­ko rozum i ducha (i duszę – bo się modli, a modli się zawsze dusza), ale też wszyst­ko to, co jest w nim cie­le­sne; cia­ło auto­ra i cia­ło Powsta­nia – tutaj docho­dzi do naj­peł­niej­szej komu­nii sen­sów, trans­ak­cji zna­czeń, do in-kor­po­ra­cji, czy­li (jak naj­do­słow­niej) w‑cielenia.

37. Piszą­ce cia­ło Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go mani­fe­stu­je się przede wszyst­kim w gada­niu – nie w mowie, bo to prze­cież było­by aż nad­to oczy­wi­ste, wszak każ­de piszą­ce cia­ło mówi, inne­go spo­so­bu na obec­ność w piśmie nie ma, ale wła­śnie gada: zasy­pu­je czy­tel­ni­ka nie­ustan­ną logo­reą, wyrzu­ca z sie­bie rze­ki słów i zdań, z rzad­ka zatrzy­mu­je się na nabra­nie odde­chu; Palimp­sest to rytu­al­na, kon­sty­tu­ują­ca wspól­no­tę opo­wieść, zapis pra­cy pamię­ci o pamię­ci (bo Wiśniew­ski, nie pamię­ta­jąc Powsta­nia, upa­mięt­nia gasną­ce gło­sy tych, któ­rzy je pamię­ta­ją).

38. Nawias histo­rycz­no­li­te­rac­ki: w kon­tek­ście tego, co napi­sa­łem powy­żej, Palimp­sest Powsta­nie wyda­je mi się punk­tem zwrot­nym w bar­dzo boga­tej prze­cież twór­czo­ści Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go; żywioł nar­ra­cyj­ny, owszem, zawsze był pierw­szym poru­szy­cie­lem tej poezji, ale to dopie­ro w Palimp­se­ście (może też we wcze­śniej­szym o rok Kwe­stio­na­riu­szu puti­now­skim, w osta­tecz­no­ści – w Psal­mie do św. Sabi­ny z 2016 roku) Wiśniew­ski osta­tecz­nie wyzwo­lił w sobie nie­po­wścią­gli­we­go, zachły­stu­ją­ce­go się opo­wia­da­cza, nie­po­skro­mio­ne­go i nie­moż­li­we­go mów­cę kon­stru­ują­ce­go dla swo­jej pozy­cji nar­ra­cyj­nej tyleż wid­mo­wą, co nie­wy­wra­cal­ną pozy­cję miesz­czą­cą się pomię­dzy ago­rą a ple­mien­nym ogni­skiem; z tego ducha, z przy­mu­su gada­nia, wyra­sta­ją kolej­ne książ­ki Wiśniew­skie­go: feno­me­nal­na powieść Trans­mi­gra­cja, bliź­nia­czy wzglę­dem Palimp­se­stu esej (?) histo­rycz­ny 1939 Apo­ka­lip­sa. Począ­tek, poetyc­ko-publi­cy­stycz­ne mani­fe­sto-lamen­ta­cje pomiesz­czo­ne w Kor­ni­kach gnie­wu.

39. W osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku – histo­rycz­nym, poli­tycz­nym, huma­ni­tar­nym i każ­dym innym – Powsta­nie jest wyda­rze­niem nie­praw­do­po­dob­nym, do-praw­dy-nie­po­dob­nym: nie powin­no się zda­rzyć, a prze­cież się wyda­rzy­ło; jest też nie­praw­do­po­dob­ne, by zna­leźć dla nie­go osta­tecz­ny nar­ra­cyj­ny wymiar, by je do-praw­dy-podob­nie opo­wie­dzieć – i dla­te­go Wiśniew­ski, słu­cha­jąc opo­wie­ści o Powsta­niu (tych opo­wia­da­nych, sfo­to­gra­fo­wa­nych, sfil­mo­wa­nych, spi­sa­nych, nary­so­wa­nych…), zaga­du­je sło­wo­to­kiem roz­pacz pły­ną­cą z doświad­cze­nia nie­moż­no­ści for­tun­ne­go domknię­cia swe­go zamie­rze­nia; i wła­ści­wie wszyst­kie wple­cio­ne w tka­ni­nę Powsta­nia opo­wie­ści są wła­śnie nie­praw­do­po­dob­ne – i ile, i jak by ich nie opi­sy­wać, nie­praw­do­po­dob­ny­mi pozo­sta­ną; histo­ria kpt. Zyg­mun­ta Net­ze­ra „Kry­ska”, cięż­ko ran­ne­go, cudem (a co tam, w zapa­da­ją­cej się pod powstań­czym cię­ża­rem War­sza­wie, nie było cudem?) ura­to­wa­ne­go i prze­wie­zio­ne­go pon­to­nem przez Wisłę, uzna­ne­go za zagi­nio­ne­go, pośmiert­nie (choć żył) awan­so­wa­ne­go na majo­ra, poszu­ku­ją­ce­go po woj­nie tych, któ­rym zawdzię­czał oca­le­nie, nie jest wca­le jakoś bar­dziej nie­praw­do­po­dob­na od innych, ale przy­po­mi­na mi inną opo­wieść, któ­rą muszę się podzie­lić.

40. Napi­sa­łem o nie­praw­do­po­do­bień­stwie, uży­łem sło­wa „cud” – i przy­po­mnia­ły mi się śre­dnio­wiecz­ne mira­cu­la, nurt w lite­ra­tu­rze hagio­gra­ficz­nej sku­pio­ny wła­śnie na cudach poświad­cza­ją­cych świę­tość opi­sy­wa­nej posta­ci; być może tak też moż­na spoj­rzeć na Palimp­sest Powsta­nie: jako na apo­kry­ficz­ne, here­tyc­kie mira­cu­lum, któ­re­go autor pró­bu­je zmie­rzyć się z nagą nie­wy­obra­żal­no­ścią Powsta­nia, z jego gra­nicz­no­ścią wykra­cza­ją­cą poza jakie­kol­wiek pró­by (reto­rycz­ne­go, poznaw­cze­go, poli­tycz­ne­go) zawłasz­cze­nia; w śre­dnio­wie­czu mira­cu­la mia­ły swo­ją odmia­nę sce­nicz­ną, mira­kla: wspo­mnia­ny już tutaj, szcze­gól­nie inten­syw­ny poten­cjał obra­zo­wy książ­ki Wiśniew­skie­go nasu­wa sko­ja­rze­nia z taką wła­śnie insce­ni­za­cją powstań­cze­go Wyda­rze­nia.

41. Mia­ła być jed­nak moja opo­wieść powstań­cza, opo­wieść praw­dzi­wa, choć do-praw­dy-nie­po­dob­na, ale za to jakoś tam podob­na do opo­wie­ści Wiśniew­skie­go o majo­rze „Kry­sce” poszu­ku­ją­cym po woj­nie tych, któ­rym zawdzię­czał to, że Powsta­nie prze­żył; było to tak – w 1995 roku bra­łem udział w Świa­to­wym Zlo­cie Har­cer­stwa Pol­skie­go w Zegrzu, na któ­rym to zlo­cie było spo­ro wete­ra­nów Powsta­nia War­szaw­skie­go (było mi wte­dy dane poznać dru­ha hm. Sta­ni­sła­wa Bro­niew­skie­go „Orszę”, dowód­cę akcji pod Arse­na­łem, powstań­cze­go naczel­ni­ka Sza­rych Sze­re­gów – spo­tka­nie nie­praw­do­po­dob­ne, i dziś bym w nie powąt­pie­wał, gdy­by nie auto­graf „Orszy”, któ­ry prze­cho­wu­ję wśród innych reli­kwii swe­go har­cer­skie­go cza­su); i zapraw­dę powia­dam – było tam dwóch takich, któ­rzy wal­czy­li pod jed­ną bary­ka­dą, i jeden z nich wycią­gnął dru­gie­go, cięż­ko ran­ne­go, spod nie­miec­kie­go ognia; powstań­cze Moj­ry rzu­ci­ły ich w róż­ne miej­sca dogo­ry­wa­ją­cej War­sza­wy i obaj byli prze­ko­na­ni, że ten dru­gi zgi­nął; i żyli w takim prze­świad­cze­niu przez pół wie­ku; że było im pisa­ne ina­czej, że obaj prze­ży­li – o tym dowie­dzie­li się dopie­ro wte­dy, w Zegrzu, kie­dy się po raz pierw­szy od cza­sów Powsta­nia spo­tka­li.

42. Było­by prze­sa­dą, gdy­bym powie­dział, że wszyst­kie te sześć­dzie­siąt trzy zda­nia o Palimp­se­ście napi­sa­łem tyl­ko po to, by się upo­rać z coraz bar­dziej zani­ka­ją­cym wspo­mnie­niem z upal­ne­go har­cer­skie­go lata sprzed nie­mal trzech dekad – ale też nie będę ukry­wał, że wspo­mnie­nie to wier­ci­ło mi pod czasz­ką, odkąd tyl­ko powzią­łem zamiar napi­sa­nia o książ­ce Wiśniew­skie­go; być może wła­śnie wte­dy, w Zegrzu, po raz pierw­szy zetkną­łem się z Powsta­niem, któ­re nie jest roz­dzia­łem w pod­ręcz­ni­ku do histo­rii, tyl­ko opo­wie­ścią, i któ­re nie pod­da­je się ofi­cjal­nej cele­brze, nauko­wej racjo­na­li­za­cji, ćwi­cze­niom z este­ty­ki, będąc nagim nie­praw­do­po­do­bień­stwem – i może też w Palimp­se­ście poszu­ki­wa­łem (intu­icyj­nie i pół­świa­do­mie) potwier­dze­nia, że Powsta­nie (dla tego, kto nie był jego świad­kiem) może być tyl­ko tym, że tak wła­śnie jest naj­uczci­wiej.

43. W naszym krę­gu kul­tu­ro­wym są oczy­wi­ście róż­ne pozio­my nie­praw­do­po­do­bień­stwa – ale moż­na chy­ba zary­zy­ko­wać sąd, że nie ma nic bar­dziej do-praw­dy-nie­po­dob­ne­go niż powrót zmar­łych spo­za gra­ni­cy śmier­ci; zmar­twych­wsta­nie nicu­je nie tyl­ko fizy­kę (i to w jed­nym z jej fun­da­men­tal­nych wymia­rów, a wymia­rem tym jest line­ar­ny, jed­no­kie­run­ko­wy upływ cza­su, któ­ry może wyczy­niać róż­ne figle już to w ukła­dach poru­sza­ją­cych się z pręd­ko­ścią przy­świetl­ną, już to w pobli­żu ciał o wyjąt­ko­wo dużej gra­wi­ta­cji – ale nawet tam nie może tak po pro­stu zawró­cić, a prze­cież zmar­twych­wsta­ły prze­kra­cza nie­prze­kra­czal­ny koniec swo­je­go cza­su), ale też jude­ochrze­ści­jań­ską meta­fi­zy­kę (już w Pierw­szym Przy­mie­rzu obo­wią­zy­wał naj­su­row­szy zakaz nekro­man­cji, a z per­spek­ty­wy chrze­ści­jań­skiej pró­by przy­wra­ca­nia do życia zmar­łych to pro­sze­nie się o spo­tka­nie z egzor­cy­stą; wskrze­sze­nia doko­ny­wa­ne przez Jezu­sa są oczy­wi­ście czymś innym, mani­fe­sta­cją jego bóstwa panu­ją­ce­go w spo­sób abso­lut­ny nad fizy­ką i meta­fi­zy­ką); tym­cza­sem Palimp­sest Powsta­nie – ów trak­tat o nie­praw­do­po­do­bień­stwie – bez prze­rwy insce­ni­zu­je powrót tego, co zmar­łe.

44. Napraw­dę, bywa to nie­bez­piecz­ne – weź­my taką sce­nę, opi­sa­ną w roz­dzia­le „Dru­gie widze­nie Tymo­te­usza”: autor Palimp­se­stu sie­dzi na pod­da­szu swo­je­go domu, w czymś, co moż­na chy­ba nazwać pra­cow­nią, wśród ksią­żek i róż­nych innych gra­tów-nie-gra­tów buszu­je syn Tymo­te­usz – i nagle zaczy­na dziać się coś, co ktoś nie­życz­li­wy mógł­by uznać za wpraw­kę sty­li­stycz­ną do wyświech­ta­ne­go hor­ro­ru, takie­go, w któ­rym dziec­ko sta­je się medium pośred­ni­czą­cym w kon­tak­tach z zaświa­tem; bo oto Tymo­te­usz zaczy­na prze­ko­ny­wać tatę, że był tu Pan, był i poszedł; i choć sam Wiśniew­ski zaczy­na tę wid­mo­wą obec­ność zaga­dy­wać, rela­ty­wi­zo­wać, choć sta­ra się robić dobrą minę do krań­co­wo ryzy­kow­nej gry i stwier­dza nawet, że „to nie musi nic zna­czyć”, to prze­cież wie – i my też to wie­my, że zna­czy, bar­dzo zna­czy; bo prze­cież sam Tymo­te­usz mówi, że „puci-moka, ale to Tata i pise… i musi Tata to on o i o nie”; a wobec tych nabrzmia­łych sen­sem słów nie wol­no przejść obo­jęt­nie, nie wol­no uda­wać, że się ich nie sły­sza­ło.

45. Bo może to wła­śnie w nich – w gawo­rze­niu, będą­cym pierw­szym, pod­sta­wo­wym, źró­dło­wym gestem kodo­wa­nia zna­czeń w życiu czło­wie­ka – kry­je się naj­wyż­sza praw­da o Powsta­niu; bo oto zosta­ło powie­dzia­ne coś nie­zmier­nie waż­ne­go (małe dziec­ko mówi i każ­dą inną czyn­ność wyko­nu­je tak, jak­by to było coś, co abso­lut­nie nie może nie być powie­dzia­ne czy zro­bio­ne) i doty­czy to nie­wąt­pli­wie Powsta­nia (choć­by tego mate­ria­li­zu­ją­ce­go się w wid­mo­wej posta­ci Pana krą­żą­ce­go po pod­da­szu); i wie­my, że to jest wła­śnie to, ale nic ponad­to: Powsta­nie jako doświad­cze­nie nie­praw­do­po­dob­ne jest szy­frem, do któ­re­go ory­gi­nal­ne­go zapi­su – nie będąc świad­ka­mi – nie mamy dostę­pu, a mimo to pró­bu­je­my go nie­udol­nie deko­do­wać; Tymo­te­usz jest (jak to dzie­ci w tym wie­ku) bez­względ­nie uczci­wy i opo­wia­da nam Powsta­nie w całym jego dys­kur­syw­nym do-praw­dy-nie­po­do­bień­stwie; ma dostęp do szy­fru i choć­by nawet zaszy­fro­wa­ny zapis oka­zał się dosko­na­le nie­zro­zu­mia­ły, to ten, kto go w brzmie­niu dosłow­nym przy­wo­łu­je, wyprze­dza nas o krok.

46. Spraw­dzam na wszel­ki wypa­dek, co Tymo­te­usz widział w pierw­szym swo­im widze­niu – tak, już tam jest ten Pan, ale jest też to, co Wiśniew­ski pisał o płyt­kach bia­łe­go fos­fo­ru, a cze­go darem­nie kie­dyś szu­ka­łem w jego książ­ce; to, że teraz to odna­la­złem, że taką, a nie inną dro­gą do tego dotar­łem, nie może być przy­pad­kiem – zresz­tą nic tak nie leczy z naiw­nej wia­ry w przy­pad­ki, jak myśle­nie o Powsta­niu.

47. Z jed­nej bowiem stro­ny Powsta­nie – jako pewien fakt histo­rycz­ny – jest utka­ne z przy­pad­ków, ze zbie­gów oko­licz­no­ści, z nie­po­ro­zu­mień, z pomy­łek: i ten wymiar Powsta­nia bar­dzo moc­no nazna­cza logi­kę nar­ra­cyj­ną Palimp­se­stu; z dru­giej stro­ny – jest to Wyda­rze­nie tak nie­usu­wal­ne, tak tote­micz­ne, tak głę­bo­ko zako­rze­nio­ne w kolek­tyw­nej pol­skiej nie­świa­do­mo­ści, że jeste­śmy skłon­ni postrze­gać je jako abso­lut­ną koniecz­ność (któ­ra oczy­wi­ście unie­waż­nia jaką­kol­wiek przy­pad­ko­wość); spe­cy­ficz­na gwał­tow­ność książ­ki Wiśniew­skie­go rów­nież z tego wyra­sta – z napię­cia mię­dzy nie­zno­śną lek­ko­ścią Powsta­nia jako do-praw­dy-nie­po­dob­nej przy­god­no­ści a jego nie­zby­wal­nym, dła­wią­cym cię­ża­rem.

48. Czter­dzie­sty ósmy dzień pisa­nia, czter­dzie­ste ósme zda­nie, czter­dzie­sty ósmy dzień Powsta­nia – znu­że­nie; infor­ma­cje o tym, co dzia­ło się tego dnia, 17 wrze­śnia, sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat temu (była nie­dzie­la), odpy­cha­ją lako­nicz­ną mono­to­nią, przez któ­rą tak trud­no prze­bić się do gra­nicz­no­ści powstań­cze­go doświad­cze­nia: zażar­te wal­ki na coraz bar­dziej wyczer­pa­nym Czer­nia­ko­wie, cięż­ki ostrzał Żoli­bo­rza i Moko­to­wa, nie­wiel­ka gru­pa żoł­nie­rzy ze sprzy­mie­rzo­ne­go z Rosja­na­mi 6 Puł­ku Pie­cho­ty LWP prze­pra­wia się przez Wisłę z pomo­cą War­sza­wie; chciał­bym wie­rzyć w to, że to moje znu­że­nie pisa­niem ma cokol­wiek wspól­ne­go ze śmier­tel­nym wyczer­pa­niem dogo­ry­wa­ją­cej War­sza­wy, ale wsty­dzę się tej chę­ci, bo wiem, że naj­bar­dziej nawet nie­śmia­ła pró­ba takie­go porów­na­nia była­by hanieb­ną uzur­pa­cją.

49. Ale też – z dru­giej stro­ny – czyż Palimp­sest nie jest pisa­ny wła­śnie prze­ciw­ko znu­że­niu, czy Wiśniew­ski (kie­ro­wa­ny napię­tą do ostat­nich gra­nic empa­tią, nagą – ogo­ło­co­ną z wszel­kich poznaw­czych i poli­tycz­nych uzur­pa­cji – ety­ką) nie sta­wia sobie takie­go wła­śnie, do-praw­dy-nie­po­dob­ne­go zda­nia: udzie­lić swe­go życia umie­ra­ją­ce­mu Powsta­niu, prze­to­czyć w jego pozry­wa­ne arte­rie swo­ją krew, prze­pom­po­wać swój oddech w jego popę­ka­ne płu­ca, zro­bić coś – cokol­wiek – tyl­ko dla­te­go, że „oni już nie mogą”?

50. Ace­dia, jeden z grze­chów głów­nych, w spo­sób nie­zno­śnie bana­li­zu­ją­cy tłu­ma­czo­na na pol­ski jako „leni­stwo” – a prze­cież Ojcom Kościo­ła nie cho­dzi­ło o pro­ste nie­chciej­stwo, któ­re nie jest jakąś szcze­gól­nie nie­po­ko­ją­cą prze­wi­ną, a o melan­cho­lij­ną odrę­twia­łość ducha, o sączo­ne przez demo­ny prze­ko­na­nie o nie­moż­no­ści i nie­po­trzeb­no­ści dzia­ła­nia, co pro­wa­dzi do porzu­ce­nia spraw Bożych; jeśli prze­ło­żyć to na grunt pamię­ci o Powsta­niu, to będzie­my mieć do czy­nie­nia z jesz­cze innym rodza­jem znu­że­nia – z takim, któ­ry każe nam sądzić, że wszyst­ko już wie­my, że pozo­sta­ją nam wyłącz­nie bez­re­flek­syj­na apo­te­oza albo naiw­ne bluź­nier­stwo; a to jest nie tyle nawet uśmier­ca­niem Powsta­nia, ile pod­trzy­my­wa­niem jego zagra­ża­ją­cej, wam­pi­rycz­nej kon­dy­cji; a wam­pir jest napraw­dę żywy dopie­ro wte­dy, kie­dy (przy­gwoż­dżo­ny osi­no­wym koł­kiem, z odcię­tą gło­wą odwró­co­ną twa­rzą ku zie­mi) tra­ci swą sata­nicz­ną, prze­klę­tą (rów­nież dla nie­go same­go) nie­śmier­tel­ność: bywa (jak choć­by w ostat­nich kadrach Dra­ku­li Fran­ci­sa For­da Cop­po­li), że zaczy­na się wte­dy sta­rzeć i roz­kła­dać, by w fina­le odzy­skać – jako praw­dzi­wie mar­twy – spo­kój i dostą­pić zba­wie­nia; Palimp­sest, wystę­pu­ją­cy rów­nież prze­ciw­ko tak rozu­mia­ne­mu znużeniu/acedii, jest pró­bą daro­wa­nia Powsta­niu takie­go wła­śnie życia – okrut­ne­go, ale praw­dziw­sze­go niż zło­wro­ga i ilu­zo­rycz­na nie­śmier­tel­ność pod­trzy­my­wa­na przez Wiel­kie Opo­wie­ści o Wyda­rze­niu.

51. Jesz­cze jeden kon­tekst pomoc­ny w rozu­mie­niu feno­me­nu Palimp­se­stu – kto wie, być może naj­waż­niej­szy – to obrzęd Dzia­dów; „zmar­li tam śpie­szą, gdzie ich guślarz woła” – tak pisze w chy­ba naj­waż­niej­szym tek­ście w dzie­jach nie tyl­ko pol­skiej kul­tu­ry Adam Mic­kie­wicz; czas, by razem z guśla­rzem-Wiśniew­skim „zamknąć drzwi kapli­cy i sta­nąć doko­ła tru­ny”.

52. We wstę­pie do pierw­szej (czy­li dru­giej) odsło­ny swe­go dra­ma­tycz­ne­go arcy­po­ema­tu powia­da jesz­cze Mic­kie­wicz coś takie­go: głów­ny cele­brans Dzia­dów, guślarz, to „razem kapłan i poeta”; pisa­łem już powy­żej, że Palimp­sest Powsta­nie moż­na czy­tać – w całej jego namięt­nej nie­obo­jęt­no­ści, pod­skór­nej inwo­ka­cyj­no­ści, wpi­sa­nej mię­dzy sło­wa obse­syj­nej wie­rze w lite­ra­tu­rę jako insty­tu­cję zdol­ną gene­ro­wać rela­cje i kon­sty­tu­ować wspól­no­tę komu­ni­ka­cji – jako zapis modli­twy; kie­dy zatem myślę o Wiśniew­skim jako o inkar­na­cji guśla­rza, to postę­pu­ję, jak sądzę, dokład­nie po śla­dach myśli Mic­kie­wi­cza: pisarz może być rów­no­cze­śnie kapła­nem, o ile ufa, że jego sło­wo jest w sta­nie słu­żyć przy­wra­ca­niu do życia tego, co umar­łe; Wiśniew­ski ufa – pod­da­je to swo­je zaufa­nie kry­ty­ce, zwąt­pie­niu, ponu­rej auto­iro­nii, warun­ku­je je na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by, ale jed­nak osta­tecz­nie chy­ba ufa.

53. Palimp­sest Powsta­nie jako zapis obrzę­du Dzia­dów się­ga bar­dzo głę­bo­ko w isto­tę tego rytu­ału – bo nie jest praw­dą (jak się sądzi w naj­prost­szym, naiw­nym i zasad­ni­czo fał­szu­ją­cym odbio­rze), że Dzia­dy mają cokol­wiek wspól­ne­go ze „świę­tem zmar­łych”; jest aku­rat dokład­nie na odwrót, w noc Zadu­szek świę­tu­je się nie­ist­nie­nie śmier­ci, unie­waż­nia się jej kate­go­rycz­ność w imię powra­ca­ją­ce­go zza gro­bu życia; a Wiśniew­ski – jak już wie­lo­krot­nie tu pisa­łem – oży­wia Powsta­nie, roz­kru­sza mega­li­tycz­ne gro­by Wiel­kich Opo­wie­ści, wystę­pu­je prze­ciw­ko skost­nia­łym w komu­na­ły nar­ra­cjom, sta­ra się patrzeć w twarz poje­dyn­czym ludziom, słu­chać histo­rii z mar­gi­ne­su ofi­cjal­nych, kano­nicz­nych dys­kur­sów, rozu­mieć absur­dal­ne decy­zje, fatal­ne w skut­kach roz­ka­zy, wyba­czać ludz­ką małość, któ­rej tak wie­le było w godzi­nie dzie­jo­we­go tąp­nię­cia; napraw­dę żywe Powsta­nie to takie, któ­re nie boi się tego, że nie jest fał­szy­wie, wam­pi­rycz­nie nie­śmier­tel­ne.

54. Powsta­nie – to, któ­re roz­gry­wa się dziś u mnie, czy­li to samo, co sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat temu – będzie dogo­ry­wa­ło jesz­cze przez tydzień z okła­dem, a ja zaczy­nam się bać, że to już koniec, że napi­sa­łem wszyst­ko; do znu­że­nia dołą­cza się bez­rad­ność; znów pró­bu­ję doko­nać bez­wstyd­ne­go porów­na­nia tego, co teraz czu­ję, z tym, co czu­li oni – czy też mie­li takie prze­świad­cze­nie, że to już wszyst­ko, że nic nie pozo­sta­ło, czy trwa­li na gru­zo­wi­skach swo­ich pla­có­wek już tyl­ko siłą roz­pę­du i fata­li­stycz­nym poczu­ciem, że nie ma inne­go wyj­ścia niż trwać?

55. Zasta­na­wiam się, czy Wiśniew­ski w któ­rym­kol­wiek momen­cie pisa­nia Palimp­se­stu Powsta­nie prze­żył takie wła­śnie roz­cza­ro­wa­nie – że nie ma już nic wię­cej do napi­sa­nia; na pierw­szy rzut oka taka myśl może się wyda­wać absur­dal­na: książ­ka jest pisa­na na bez­de­chu, a i tak pozo­sta­je powi­dok, że mogła­by być kil­ku­krot­nie więk­sza, że gdzieś na pod­da­szu kotłu­ją się sto­sy nie­wy­ko­rzy­sta­nych nota­tek, zarzu­co­nych szki­ców – ale może jest też tak, że ta sza­lo­na grand­i­lo­kwen­cja jed­nak wyni­ka z lęku, że sama myśl o tym, że o Powsta­niu napi­sa­ło się już wszyst­ko, ozna­cza uśmier­ce­nie Powsta­nia, jego unie­ru­cho­mie­nie; może trze­ba pisać, by odro­czyć klę­skę, by nigdy nie nad­szedł tam­ten dru­gi dzień paź­dzier­ni­ka; by wal­czą­ca War­sza­wa nigdy nie prze­sta­ła wal­czyć, by nie ska­pi­tu­lo­wa­ła.

56. Jak­kol­wiek nie­do­rzecz­ne wyda­wać by się mogło takie zesta­wie­nie, Wiśniew­ski w Palimp­se­ście (jeśli spoj­rzeć nań z zapro­po­no­wa­ne­go powy­żej punk­tu widze­nia) nie robi nicze­go bar­dzo inne­go od tego, co robił Mic­kie­wicz w Panu Tade­uszu, któ­ry prze­cież też odra­czał nie­unik­nio­ne, zaga­dy­wał klę­skę, odtwa­rzał ilu­zję tam­tych wiel­kich a spo­nie­wie­ra­nych nadziei – a prze­cież kto jak kto, ale Mic­kie­wicz dosko­na­le wie­dział, jak bole­sne było to spo­nie­wie­ra­nie; jasne, inne jest pisa­nie Wiśniew­skie­go, inne Mic­kie­wi­cza – tam była kre­acja uto­pii, któ­ra mia­ła trwać pod strze­cha­mi i na pod­da­szach Pary­ża, i prze­cho­wy­wać ilu­zję trwa­nia dosko­na­łe­go świa­ta mimo kata­stro­fy, tu, na pod­da­szu w pew­nej miej­sco­wo­ści pod Wro­cła­wiem, wciąż trwa wal­ka, cią­gle jesz­cze bro­ni się War­sza­wa, nie­po­mna tego, że za parę dni sta­nie się już tyl­ko nie­ne­go­cjo­wal­nym cmen­ta­rzem.

57. Inne zda­nie, któ­re może być meta­fo­rą tego pisa­nia prze­ciw znu­że­niu, roz­cza­ro­wa­niu, tego god­ne­go Sze­he­re­za­dy odra­cza­nia opo­wie­ścią egze­ku­cji – zda­nie z Na srebr­nym glo­bie Jerze­go Żuław­skie­go, wry­te w moją pamięć od zamierz­chłe­go cza­su pierw­szej lek­tu­ry powie­ści; boha­ter, prze­mie­rza­ją­cy Księ­życ w pojeź­dzie, w któ­rym coraz bar­dziej kur­czą się zapa­sy tle­nu, pisze dzien­nik – i w pew­nym momen­cie kre­śli takie dra­ma­tycz­ne sło­wa: „pisz­my, pisz­my aby nie zasnąć, bo to śmierć”; Wiśniew­ski rów­nież pisze, pisze…

58. …nim się dopa­li już Powsta­nie ciem­nym bły­skiem.

59. Ten cytat z pie­śni Jac­ka Kacz­mar­skie­go „Czołg” poja­wia się też jako tytuł jed­ne­go z roz­dzia­łów Palimp­se­stu – ale i w ory­gi­na­le, i w przy­to­cze­niu Wiśniew­skie­go jest „gdy się dopa­li”; sło­wo roz­strzy­ga­ją­ce, defi­ni­tyw­ne, nie­po­zo­sta­wia­ją­ce miej­sca na naj­lżej­szy nawet cień nadziei – „gdy” się dopa­li, czy­li dopa­li się na pew­no, pyta­nie brzmi tyl­ko: kie­dy; tym­cza­sem Wiśniew­ski pisze tak, jak­by wła­śnie chciał, by wszyst­ko zmie­ści­ło się w „nim”, by War­sza­wa zosta­ła – choć­by nawet zamie­nio­na w ster­tę ruin – w sta­nie tlą­cej się wal­ki, by odsu­wać i wciąż odsu­wać limes 2 paź­dzier­ni­ka, któ­ry prze­cież coraz bli­żej, coraz bar­dziej nie­uchron­ny.

60. A prze­cież Wiśniew­ski patrzy na Powsta­nie wła­śnie z per­spek­ty­wy klę­ski – jego apo­te­oza bez­u­stan­nie wal­czą­cej sto­li­cy nie ma w sobie nic z naiw­ne­go pocie­sze­nia, wstręt­ny jest mu fana­tycz­ny entu­zjazm corocz­nych obcho­dów godzi­ny W (niby to wznie­sio­ny na grun­cie sza­cun­ku dla Powsta­nia, ale prze­cież pod­szy­ty oleo­dru­ko­wym, gów­niar­skim trak­to­wa­niem Wyda­rze­nia jako fascy­nu­ją­cej wojen­nej przy­go­dy, jak gdy­by mia­ło się siąść z gru­pą kum­pli do spek­ta­ku­lar­nej sie­cio­wej strze­lan­ki), obcy kiczo­wa­ty patos pio­sen­ki Saba­to­na Upri­sing; i bez tej usta­wicz­nej świa­do­mo­ści koniecz­nej i nie­odwo­łal­nej klę­ski nie było­by moż­li­we to, co sta­no­wi jed­ną z naj­więk­szych war­to­ści Palimp­se­stu: głę­bia współ­czu­cia, goto­wość wyba­cza­nia wszyst­kich błęd­nych decy­zji tak­tycz­nych, non­sen­sow­nych, samo­bój­czych roz­ka­zów (wia­do­mo prze­cież, że de mor­tu­is aut bene aut nihil); per­spek­ty­wa tego, że wszyst­ko to dostę­pu­je osta­tecz­ne­go pojed­na­nia w upad­ku i kapi­tu­la­cji, pozwa­la spoj­rzeć na dowód­ców i pod­wład­nych, na woj­sko­wych i cywi­lów – jako na ofia­ry, a tyl­ko ofia­ry – jak to stoi w innym cyta­cie z innej pie­śni Kacz­mar­skie­go, cyta­cie bar­dzo bli­skim Wiśniew­skie­mu – się nie mylą.

61. Znów muszę mil­czeć – ze wsty­du; bo impe­ra­tyw pisa­nia o Powsta­niu para­li­żu­je mi powi­dok zdję­cia, na któ­rym funk­cjo­na­riu­sze pol­skiej Stra­ży Gra­nicz­nej trzy­ma­ją pod bro­nią prze­ra­żo­ne uchodź­cze dzie­ci, któ­re za chwi­lę wywio­zą w nocy do zim­ne­go i mokre­go lasu, i tam, po prze­pchnię­ciu przez zwo­je dru­tu żylet­ko­we­go za gra­ni­cę bia­ło­ru­ską, zosta­wią; i tak sobie myślę, co poczu­li­by powstań­cy, gdy­by zoba­czy­li oddział pol­skich żoł­nie­rzy wyglą­da­ją­cy jak rzeź­ni­cy z Ein­sat­zgrup­pen; wolę więc nie pisać, boję się przy­wo­ły­wać pamięć boha­te­rów Powsta­nia, nie mógł­bym wytrzy­mać towa­rzy­stwa ich cie­ni; nie wiem nawet, czy Wiśniew­ski był­by w sta­nie dziś napi­sać Palimp­sest, czy i jego nie spa­ra­li­żo­wa­ła­by świa­do­mość nie­chcia­ne­go współ­udzia­łu w hań­bie, któ­ra spa­da na Pol­skę za pośred­nic­twem tych zdjęć.

62. Może jed­nak jest też tak, że nara­sta­ją­ca we mnie potrze­ba mil­cze­nia o Powsta­niu – oprócz wsty­du, o któ­rym wspo­mnia­łem w zda­niu wczo­raj­szym, a któ­ry dziś wca­le nie jest mniej­szy – fak­tycz­nie wyni­ka z tego, że udzie­la mi się mil­cze­nie doga­sa­ją­ce­go Powsta­nia, może dziś (sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat temu w War­sza­wie też było cicho, trwa­ło zawie­sze­nie bro­ni, z wiel­ki­mi opo­ra­mi postę­po­wa­ła ewa­ku­acja cywil­nej lud­no­ści sto­li­cy) trze­ba mil­czeć, by dać ade­kwat­ny obraz tam­te­go mil­cze­nia?

63. Koniec; dziś w War­sza­wie oczy­wi­ście nie było tego agre­syw­no-żałob­ne­go pato­su z 1 sierp­nia (na tę zna­czą­cą dys­pro­por­cję obcho­dów wybu­chu i upad­ku Powsta­nia zwra­cał kie­dyś uwa­gę sam Wiśniew­ski – nie pamię­tam, czy w Palimp­se­ście, ale zwra­cał), tak jak­by nie­ubła­ga­ny finał walk powstań­czych nie paso­wał do Wiel­kiej Opo­wie­ści, tej ofen­syw­nej i hero­icz­nej, w któ­rej moż­na się tak wygod­nie i bez­myśl­nie usa­do­wić; a zatem – koniec: w Palimp­se­ście Powsta­nie Wiśniew­ski wędru­je na Halę Góro­wą, wybi­ja godzi­na W i zaczy­na się czy­ta­nie Budo­wa­łam bary­ka­dę; czy­tam i ja, oczy­wi­ście wiersz z koń­ca tomu (dwuz­da­nio­wy, ale tym razem nie mogę ina­czej, muszę do sześć­dzie­sią­te­go trze­cie­go zda­nia dopi­sać gło­sem poet­ki zda­nie tak jak­by sześć­dzie­sią­te czwar­te – może też po to, by otwo­rzyć opo­wia­da­niu Powsta­nia bra­mę ku dal­szym opo­wie­ściom, już nie Wiśniew­skie­go, nie moim), bo jest koniec i koniec, i już tyl­ko cisza:

Tyle tu było krzy­ku,
krzy­cza­ły samo­lo­ty i ogień i roz­pacz,
krzy­cza­ło do chmur unie­sie­nie.

Teraz mil­czy
zie­mia i nie­bo.