Szpital
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Niepokój. Lęk. Smutek. To uczucia, które towarzyszą chyba każdemu w tym miejscu. Mechanicznie podajesz skierowanie przez okienko, posłusznie wkładasz ubranie do worka uszytego z prześcieradła. Zawiązujesz. Podajesz listę ubrań i w nowym uniformie udajesz się na wskazane piętro. Już nie ma odwrotu, chyba że uciekniesz w kapciach. Długie, kręte korytarze, snujący się w szlafrokach i ty. Odnajdujesz oddział i siadasz. Obok mnie inne przerażone kobiety. Każda nerwowo ściska plik badań i torbę między nogami. Jestem na czczo. Przede wszystkim marzę o kawie. Wzywają nie po kolei. Wywiad. Pobranie i te, które nie mają zabiegu dziś, mogą coś zjeść. Nie jestem głodna. Potrzebna mi kofeina. Przed oczami mam wcześniejszy pobyt na ginekologii. Nie boję się zabiegu, boję się ludzi. Położna, herod-baba, okazuje się być bardzo miła i delikatna. Czekam na wolne łóżko. Obok mnie H. – nie wiem, na jak długo przyszła, niby tylko badania, ale w znieczuleniu. Przychodzi nowa: blond włosy, wysoko upięte, makijaż, różowy dresik. Tylko na jej twarzy nie widać przerażenia. Po chwili mąż, oddelegowany na inny korytarz, przynosi jej kawę. Zagaduję. Wymykam się z oddziału i klucząc, docieram do Cafe Baru. Pachnąca kawa i rogal maślany na chwilę poprawiają nastrój. Boję się, ale jednocześnie czuję spokój, który mnie samą zadziwia. To chyba za sprawą wizyty I. Przecież jeszcze parę dni wcześniej wszystko leciało mi z rąk. I. to taka czarodziejka. Emanuje dobrą energią. Kilka godzin gadania (biedna musiała mnie wysłuchać) i pomogło. Wracam. Pojawiają się nowe twarze. Ta obok mnie bardzo smutna, próbuje coś czytać – widzę, że nie może się skupić. Zagaduję. Czeka na łyżeczkowanie. Drugie. Lekarka powiedziała, że obumarło. Widzę, że ma jeszcze nadzieję, że ginekolog się pomyliła. W., w różowym dresiku, ma torbiel czekoladową. Jest spokojna, bo to już druga torbiel. Zna procedury. Mówi, że nie ma się czego bać. Jeszcze nie wiem, że to ona przeprowadzi mnie przez to trudne doświadczenie. Co chwilę słychać gdzieś płacz niemowlaka. Przyszłe mamy chodzą podpięte do swoich „piesków” z witaminami. Niektóre już są bardzo znużone oczekiwaniem – jednym zostało parę tygodni, innym miesięcy. Są na podtrzymaniu. Ta obok mnie wodzi smutnymi oczami za brzuchami sterczącymi spod koszul. Tak mi jej żal. Nie wiem, co powiedzieć. Ona już zaczęła przeżywać swoją żałobę. Mąż: „Pytałaś, czy pozwolą nam zabrać…?” Zabrać to, co zostanie… Łyżeczkowanie, torbiel czekoladowa – nazwy, tu, na oddziale, codzienne. Dlaczego związane z jedzeniem? Po jakimś czasie mam łóżko, razem z W. Na salę przywożą starszą panią po ciężkiej operacji. Wieczorem, gdy się obudzi, zapyta: „Dlaczego ja?” Mówi: „Nie piję, nie palę, dużo nie jem. Tyj antykoncepcji nigdy nie brałam, z tymi rzeczami też nie przesadzałam… Skąd to się wzięło? No, słodycze lubię, może od ty słodkości, co żem sobie nie żałowała?… Wie pani, ile to człowiek potrafi zniść? Ja ważyła 150 kilo, bo to woda była. Oni ze mnie tego spuścić nie mogli. A potem ta chemia… Ale ja się nie dam, bo ja silna kobieta jestem.”
Seria zabiegów, nieprzyjemnych, zastrzyk w brzuch i długa noc. Próbuję czytać, ale nie wiem, o czym jest książka i nie wiem, jak dobrnęłam do setnej strony. Będę musiała zacząć jeszcze raz. Zasypiam marząc, aby był już wieczór następnego dnia. Ranek to oczekiwanie. Przebieram się w koszulę, robią wkłucie, inne rzeczy, bardzo delikatnie. „No i proszę, królewna bierze swoją torebeczkę w rączkę i do karocy!” Szpitalna karoca jest zimna. Piesek, do którego mnie podłączyli, pompuje antybiotyk. Rozklejam się. W. już jest na sali operacyjnej. Cały czas powtarzała, ze wszystko będzie dobrze. Smsy, telefony, czuję, że nie jestem sama, a mimo tego nie mam już siły być silną. Podchodzi położna, ta herod-baba, i ciepło mówi: „ Słyszałam, że pani płacze? A tam tylko uśmiechniętych biorą?” Przynosi mi tabletkę szczęścia. Zjeżdżamy do podziemi. Kolejna seria pytań i wesołe pielęgniarki. Prawie biegną z moim łóżkiem, aby zdążyć na salę przed doktorem-powolniakiem. „My tylko tak żartujemy” – tłumaczą, a mnie się chce śmiać. Potem dostaję coś w żyłę i budzę się zła, że zabierają mnie z wyspy z palmą. A było tak miło! Jak zwykle – palma i wyspa! Potem ciepłe koce, rytmiczne pik-pik-pik na sali i totalny odjazd. Przeżyłam… Wieczorem, choć nie możemy się ruszać, to cieszymy się z W., że już po.
Po tym zabiegu trzeba chodzić, więc drepczę jak gejsza po korytarzu. Widzę moją sąsiadkę z poczekalni – odbiera wypis z pustką w oczach. Położne uwijają się od samego rana. Naprawdę nie mają czasu na odpoczynek. To taki trudny oddział, gdzie życie miesza się ze śmiercią, smutek z nadzieją, oczekiwanie z walką z czasem… To też takie miejsce, dzięki któremu odzyskałam wiarę w ludzi. W dobro. Znowu poczułam dotyk aniołów. Moich aniołów. Może one wiedzą, że mi ciągle trzeba przypominać, że są…
Wróciłam z podróży. Słaba, obolała, ale jakaś mocniejsza. Doświadczyłam dobra, a to silniejsze od bólu.