03/11/14

Szpital

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Nie­po­kój. Lęk. Smu­tek. To uczu­cia, któ­re towa­rzy­szą chy­ba każ­de­mu w tym miej­scu. Mecha­nicz­nie poda­jesz skie­ro­wa­nie przez okien­ko, posłusz­nie wkła­dasz ubra­nie do wor­ka uszy­te­go z prze­ście­ra­dła. Zawią­zu­jesz. Poda­jesz listę ubrań i w nowym uni­for­mie uda­jesz się na wska­za­ne pię­tro. Już nie ma odwro­tu, chy­ba że uciek­niesz w kap­ciach. Dłu­gie, krę­te kory­ta­rze, snu­ją­cy się w szla­fro­kach i ty. Odnaj­du­jesz oddział i sia­dasz. Obok mnie inne prze­ra­żo­ne kobie­ty. Każ­da ner­wo­wo ści­ska plik badań i tor­bę mię­dzy noga­mi. Jestem na czczo. Przede wszyst­kim marzę o kawie. Wzy­wa­ją nie po kolei. Wywiad. Pobra­nie i te, któ­re nie mają zabie­gu dziś, mogą coś zjeść. Nie jestem głod­na. Potrzeb­na mi kofe­ina. Przed ocza­mi mam wcze­śniej­szy pobyt na gine­ko­lo­gii. Nie boję się zabie­gu, boję się ludzi. Położ­na, herod-baba, oka­zu­je się być bar­dzo miła i deli­kat­na. Cze­kam na wol­ne łóż­ko. Obok mnie H. – nie wiem, na jak dłu­go przy­szła, niby tyl­ko bada­nia, ale w znie­czu­le­niu. Przy­cho­dzi nowa: blond wło­sy, wyso­ko upię­te, maki­jaż, różo­wy dre­sik. Tyl­ko na jej twa­rzy nie widać prze­ra­że­nia. Po chwi­li mąż, odde­le­go­wa­ny na inny kory­tarz, przy­no­si jej kawę. Zaga­du­ję. Wymy­kam się z oddzia­łu i klu­cząc, docie­ram do Cafe Baru. Pach­ną­ca kawa i rogal maśla­ny na chwi­lę popra­wia­ją nastrój. Boję się, ale jed­no­cze­śnie czu­ję spo­kój, któ­ry mnie samą zadzi­wia. To chy­ba za spra­wą wizy­ty I. Prze­cież jesz­cze parę dni wcze­śniej wszyst­ko lecia­ło mi z rąk. I. to taka cza­ro­dziej­ka. Ema­nu­je dobrą ener­gią. Kil­ka godzin gada­nia (bied­na musia­ła mnie wysłu­chać) i pomo­gło. Wra­cam. Poja­wia­ją się nowe twa­rze. Ta obok mnie bar­dzo smut­na, pró­bu­je coś czy­tać – widzę, że nie może się sku­pić. Zaga­du­ję. Cze­ka na łyżecz­ko­wa­nie. Dru­gie. Lekar­ka powie­dzia­ła, że obumar­ło. Widzę, że ma jesz­cze nadzie­ję, że gine­ko­log się pomy­li­ła. W., w różo­wym dre­si­ku, ma tor­biel cze­ko­la­do­wą. Jest spo­koj­na, bo to już dru­ga tor­biel. Zna pro­ce­du­ry. Mówi, że nie ma się cze­go bać. Jesz­cze nie wiem, że to ona prze­pro­wa­dzi mnie przez to trud­ne doświad­cze­nie. Co chwi­lę sły­chać gdzieś płacz nie­mow­la­ka. Przy­szłe mamy cho­dzą pod­pię­te do swo­ich „pie­sków” z wita­mi­na­mi. Nie­któ­re już są bar­dzo znu­żo­ne ocze­ki­wa­niem – jed­nym zosta­ło parę tygo­dni, innym mie­się­cy. Są na pod­trzy­ma­niu. Ta obok mnie wodzi smut­ny­mi ocza­mi za brzu­cha­mi ster­czą­cy­mi spod koszul. Tak mi jej żal. Nie wiem, co powie­dzieć. Ona już zaczę­ła prze­ży­wać swo­ją żało­bę. Mąż: „Pyta­łaś, czy pozwo­lą nam zabrać…?” Zabrać to, co zosta­nie… Łyżecz­ko­wa­nie, tor­biel cze­ko­la­do­wa – nazwy, tu, na oddzia­le, codzien­ne. Dla­cze­go zwią­za­ne z jedze­niem? Po jakimś cza­sie mam łóż­ko, razem z W. Na salę przy­wo­żą star­szą panią po cięż­kiej ope­ra­cji. Wie­czo­rem, gdy się obu­dzi, zapy­ta: „Dla­cze­go ja?” Mówi: „Nie piję, nie palę, dużo nie jem. Tyj anty­kon­cep­cji nigdy nie bra­łam, z tymi rze­cza­mi też nie prze­sa­dza­łam… Skąd to się wzię­ło? No, sło­dy­cze lubię, może od ty słod­ko­ści, co żem sobie nie żało­wa­ła?… Wie pani, ile to czło­wiek potra­fi zniść? Ja waży­ła 150 kilo, bo to woda była. Oni ze mnie tego spu­ścić nie mogli. A potem ta che­mia… Ale ja się nie dam, bo ja sil­na kobie­ta jestem.”

Seria zabie­gów, nie­przy­jem­nych, zastrzyk w brzuch i dłu­ga noc. Pró­bu­ję czy­tać, ale nie wiem, o czym jest książ­ka i nie wiem, jak dobrnę­łam do set­nej stro­ny. Będę musia­ła zacząć jesz­cze raz. Zasy­piam marząc, aby był już wie­czór następ­ne­go dnia. Ranek to ocze­ki­wa­nie. Prze­bie­ram się w koszu­lę, robią wkłu­cie, inne rze­czy, bar­dzo deli­kat­nie. „No i pro­szę, kró­lew­na bie­rze swo­ją tore­becz­kę w rącz­kę i do karo­cy!” Szpi­tal­na karo­ca jest zim­na. Pie­sek, do któ­re­go mnie pod­łą­czy­li, pom­pu­je anty­bio­tyk. Roz­kle­jam się. W. już jest na sali ope­ra­cyj­nej. Cały czas powta­rza­ła, ze wszyst­ko będzie dobrze. Smsy, tele­fo­ny, czu­ję, że nie jestem sama, a mimo tego nie mam już siły być sil­ną. Pod­cho­dzi położ­na, ta herod-baba, i cie­pło mówi: „ Sły­sza­łam, że pani pła­cze? A tam tyl­ko uśmiech­nię­tych bio­rą?” Przy­no­si mi tablet­kę szczę­ścia. Zjeż­dża­my do pod­zie­mi. Kolej­na seria pytań i weso­łe pie­lę­gniar­ki. Pra­wie bie­gną z moim łóż­kiem, aby zdą­żyć na salę przed dok­to­rem-powol­nia­kiem. „My tyl­ko tak żar­tu­je­my” – tłu­ma­czą, a mnie się chce śmiać. Potem dosta­ję coś w żyłę i budzę się zła, że zabie­ra­ją mnie z wyspy z pal­mą. A było tak miło! Jak zwy­kle – pal­ma i wyspa! Potem cie­płe koce, ryt­micz­ne pik-pik-pik na sali i total­ny odjazd. Prze­ży­łam… Wie­czo­rem, choć nie może­my się ruszać, to cie­szy­my się z W., że już po.

Po tym zabie­gu trze­ba cho­dzić, więc drep­czę jak gej­sza po kory­ta­rzu. Widzę moją sąsiad­kę z pocze­kal­ni – odbie­ra wypis z pust­ką w oczach. Położ­ne uwi­ja­ją się od same­go rana. Napraw­dę nie mają cza­su na odpo­czy­nek. To taki trud­ny oddział, gdzie życie mie­sza się ze śmier­cią, smu­tek z nadzie­ją, ocze­ki­wa­nie z wal­ką z cza­sem… To też takie miej­sce, dzię­ki któ­re­mu odzy­ska­łam wia­rę w ludzi. W dobro. Zno­wu poczu­łam dotyk anio­łów. Moich anio­łów. Może one wie­dzą, że mi cią­gle trze­ba przy­po­mi­nać, że są…

Wró­ci­łam z podró­ży. Sła­ba, obo­la­ła, ale jakaś moc­niej­sza. Doświad­czy­łam dobra, a to sil­niej­sze od bólu.